- W empik go
Córka księdza - ebook
Córka księdza - ebook
Dzieci księży to, jak pisała w swojej książce reporterka i psycholożka Marta Abramowicz - "Nasza wspólna tajemnica". Nie dziwię się. My, dzieci księży, żyjemy w tej tajemnicy, kłamstwie, latami. Tak nas wychowano. Z uczuciem wstydu, w poczuciu, że nie powinniśmy istnieć, że nie pasujemy do tego świata. Trzeba nas ukrywać, przemilczeć i przekłamać nasze istnienia. Swoją książką chcę – jako pierwsza osoba w Polsce – powiedzieć, że tak, jestem dzieckiem księdza.
fragment książki
Dzięki wspomnieniom, podjętym po latach rozmowach z rodziną, przyjaciółmi, szkolnymi znajomymi, a także próbie konfrontacji z przedstawicielami Kościoła, autorka nie tylko rozprawia się z przeszłością, ale wskazuje na obecne w społeczeństwie i Kościele, niekonsekwencje i nadużycia. Ta osobista reporterska książka odsłania przed osobami czytającymi te i tych, o których wielu chciałoby nie rozmawiać.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67805-17-9 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mam dopiero kilka lat, a już bardzo się boję. Powiesz, że dzieci się boją, to normalne. Tylko że moje lęki zostaną ze mną na całe życie. Lęk to najbardziej znajome mi uczucie. Boję się, wyglądając przez okno naszego mieszkania w bloku, gdy czekam, aż przyjedzie tata. Boję się przede wszystkim, że nie przyjedzie, co już mu się zdarzało, ale obawiam się także tego, co będzie, jak się jednak pojawi.
Zazwyczaj spędzam z nim tylko jeden dzień, ale czasami zabiera mnie na dłużej i śpię wówczas w domu parafialnym. Gdy u mnie w domu w tym czasie jest biednie, tam zawsze w kuchni czeka na mnie ulubiony pasztet. Pamiętam jego smak do dzisiaj – delikatny, drobiowy – pamiętam tę kuchnię, a także gosposię i kręcących się po parterze innych księży.
Na piętrze domu są dwa pokoje należące do mojego ojca. Śpię w czymś na kształt salonu, gdzie ojciec puszcza mi w telewizji kreskówki, gdy wychodzi na poranną mszę. I wtedy też się boję, chociaż nawet nie wiem, z jakiego konkretnie powodu. Może tego, że ktoś przyjdzie i mnie porwie? Po prostu bardzo się boję, więc podgłaśniam kreskówki, których dźwięki dodają mi otuchy.
Uśmiecham się teraz na to wspomnienie – jak niewinne rzeczy dodawały mi kiedyś otuchy. Później nie będzie już tak łatwo.
Jeden z pokoi wspólnych dla wszystkich mieszkańców plebanii służy za składowisko różnych mniej lub bardziej potrzebnych rzeczy. Leży tam na przykład figura Chrystusa, która napawa mnie przerażeniem. Widzę ją teraz przed oczami, w cieniu: udręczone oblicze Jezusa zdjętego z krzyża. Chcę z nim porozmawiać, aby oswoić lęk, znaleźć tę miłość, o której tak dużo słyszałam. On jednak pozostaje milczący, niedostępny.
Z czasem zamiast ukojenia i miłości znajduję więcej lęku, i to właśnie w kościele, który powinien być bezpiecznym schronieniem. Jako dziecko uwielbiam bajkę _Dzwonnik z Notre Dame_ i tam w jednej scenie matka prosi o azyl w świątyni, ale nikt nie odpowiada na jej rozpaczliwe krzyki. Umiera, a jej dziecko w tajemnicy wychowuje się w katedrze. Jest dziwolągiem, o którym nikt nie powinien się dowiedzieć. Tak samo jak ja.
Ja też nie dostaję azylu. Wręcz przeciwnie. Do dzisiaj mówię wszystkim, że to był sen, ale – szczerze mówiąc – wcale tak tego nie pamiętam. To była jakby wizja lub halucynacja. Jestem kilkuletnią dziewczynką i uczestniczę w drodze krzyżowej w rodzinnym miasteczku, w kościele, który jest nieodłączną częścią mojego dzieciństwa i później dorastania. Bywam w nim przynajmniej raz w tygodniu. Na tej drodze krzyżowej jest też chłopak, który mi się podoba. Ma śniadą twarz i ciemnobrązowe włosy, zupełnie nie w stylu facetów, którzy teraz zawracają mi głowę, sprawiają, że serce bije szybciej i boję się, iż pewnego dnia wyparują, a ja zostanę z tą pustką sama – znowu. Jednocześnie nie pozwalam, aby zbliżyli się do mnie za bardzo.
On idzie przede mną. Zbliżamy się do stacji końcowej – złożenie Chrystusa do grobu. Tablica z wyobrażeniem tej sceny wisi w pobliżu ogromnego ołtarza, który po otwarciu ukazuje Chrystusa przybitego do krzyża. Po jego ciele spływa krew. I w momencie, kiedy mamy uklęknąć, bo Jezus umarł za nasze grzechy, widzę, jak ona rzeczywiście… spływa. Jest na wskroś realna, jej kolor nie jest kolorem farby. Krew płynie, a ja zamieram. Nie wiem, jak wracam do domu. Nie wiem, co dzieje się bezpośrednio po tym zdarzeniu. Wiem tyle, że przez następne dwanaście miesięcy nikt nie może mnie zaciągnąć do kościoła. W tym okresie moja mama bierze ślub z mężczyzną, którego poznała po rozstaniu z ojcem. A ja nawet nie widzę chwili ich zaślubin.
Mój ojczym jest wówczas ratownikiem wodnym, dlatego często jeździmy do oddalonej o kilkanaście kilometrów miejscowości wypoczynkowej, w której pracuje. Po drodze mijamy przynajmniej dwa przydrożne krzyże. Zawsze, gdy zbliżamy się do miejsca, w którym stoją, chowam się pod siedzenie. Mama później przyzna, że bardzo się tym martwiła i wielokrotnie myślała, że może potrzebna mi pomoc psychologa. Ale nagle mi przechodzi.
Teraz mam już ponad trzydzieści lat i mieszkam sama. O dziwo, na co dzień nie towarzyszy mi lęk, a otuchy dodają mi różne dźwięki: telewizora, muzyki, a także głosy ludzi, którzy wpadają w odwiedziny. Lęk tłumią też leki. Jestem jak spokojna tafla morza, w którego głębinach dzieją się rzeczy, o których człowiek ma tak naprawdę nikłe pojęcie. I modli się, żeby nigdy nie wypłynęły bliżej światła.
W przedpokoju wisi Jezus na krzyżu, któremu nigdy dobrze się nie przyjrzałam. Nie potrafię go zdjąć, chociaż bardzo bym chciała, żeby go tam nie było. Na razie się ignorujemy, ćwiczymy to już przecież od lat.SPOWIEDŹ
_Gdy Gregor Samsa obudził się pewnego rana z niespokojnych snów, stwierdził, że zmienił się w łóżku w potwornego robaka._
Franz Kafka, _Przemiana_
LIPIEC, 2021 ROK
Leżę w swoim różowym pokoju w Strzelnie, który przez moich znajomych nazywany jest – żartobliwie – „pokojem martwej dziewczynki”. Bo panuje w nim wręcz nienaturalny porządek. Wygląda, jakby czas się tu zatrzymał i ktoś dbał bardzo o to, żeby wszystko było na swoim miejscu, a narzuta na łóżku nie miała żadnego zagięcia. I rzeczywiście tak jest, bo dbała, dopóki miała siłę, ciocia Stefka, czyli Stefania, która zbliża się już do dziewięćdziesiątki. Mieszka z nami przez większość swojego życia.
Słyszę, jak w sąsiednim pokoju pojękuje i mówi do siebie. Woła w nocy moją mamę, ale zwraca się do niej właśnie: mamo. Stefania urodziła się tuż przed drugą wojną światową jako jedno z bliźniąt – drugim był ojciec mojej mamy, a mój dziadek. Ciocia Stefka jest osobą z niepełnosprawnością intelektualną, która jednak w tamtych czasach nie została odpowiednio zdiagnozowana.
Kiedy myślę o cioci z przeszłości, widzę zdjęcie z mojego przyjęcia komunijnego. Stoi przy ścianie, kiedy inni siedzą przy stole. Niska, blada, z krótkimi i kręconymi włosami w mysim kolorze. Głowę ma lekko przekrzywioną, usta zaciśnięte. W złości? W niechęci? Nie wiem. Życie potraktowało ją okrutnie. Nigdy nie założyła rodziny. Nie wie, co to miłość romantyczna. Myślę, że może nie wiedzieć też, czym jest miłość Boga.
Ciocia w niego mocno wierzy, wręcz fanatycznie. Dopóki mogła, codziennie chodziła do kościoła, dzień w dzień. Uwielbia księży, chociaż ci nie traktują jej dobrze. Jako starsza osoba raz ziewnęła w kościele, co ksiądz zauważył i skomentował przez mikrofon, że już niedługo kończy. Ciocię to zabolało. Bolało ją to, że nawet w kościele nie znalazła swojego miejsca. Okazało się, że to nie jest dobry przystanek dla osób w jakiś sposób „innych”.
Stefania miała siostrę, która wstąpiła do zakonu. Mieszkała nad morzem, gdzie wraz z innymi siostrami zakonnymi prowadziła pensjonat. Czasami nas odwiedzała. Pewnego razu namówiłam moją młodszą siostrę, żeby zrzuciła jej z głowy welon. Byłam ciekawa, jak bez niego wygląda. Innym razem to ona mi zrobiła psikusa. Leżałam na swoim łóżku, kiedy ona stanęła w drzwiach i powiedziała, że jest we mnie coś złego. Nie wyjaśniła jednak, co dokładnie miała na myśli. Pewnie dzieci księży z góry są „złe”. Takie się rodzą.
Gdy siostra Stefanii zmarła, nie została pochowana w Strzelnie, gdzie ciocia mogłaby dbać o jej grób. Chodziła na cmentarz regularnie, często też zabierała mnie. Wiele wspomnień mam ze ścieżek między grobami. Mogłabym zamknąć oczy i przejść się po tym cmentarzu, widząc wiele nagrobków, w tym dziecięcych. Jednak Kościół postanowił, że zakonnica powinna zostać pochowana w Poznaniu, tam, gdzie inne siostry z jej zgromadzenia. To był cios dla Stefanii.
Teraz słucham cioci, myśląc o tym, że Kościół w Polsce robi wszystko nie tak jak trzeba. Narasta we mnie gniew. Odkąd ciocia nie może chodzić do kościoła, bo jest zbyt chora i stara, żaden ksiądz jej nie odwiedził. Nikt się nią nie zainteresował, chociaż zawsze zjawiała się na mszy świętej, od poniedziałku do niedzieli, i wrzucała na tacę dwa złote ze swojej niewielkiej zapomogi, która wynosiła dokładnie tyle, ile miesięcznie leki dla niej.
To ciocia powiedziała ojcu, że przyszłam na świat. Podeszła do konfesjonału, w którym słuchał grzeszników i odpuszczał im przewinienia. Tak dowiedział się, że ma córkę. Trzy lata po tym, jak został księdzem. Gdy to sprawdzam w sieci, jestem zaskoczona. Myślałam, że księdzem był już dłużej. Tak to sobie wyobrażałam, że był mocno osadzony w tej społeczności i trudno było mu zacząć wszystko od nowa, dla mnie i mamy. Tak bardzo chciałam widzieć w nim samo dobro, ale podczas pisania tej książki odkrywam głównie zło. Zło, które wyczuwałam od zawsze, ale którego nie potrafiłam nazwać.
Dziewczynka w oknie
Jestem cichym niemowlakiem. Mama musi wręcz sprawdzać, czy żyję. Nie wierzy, że dziecko może tyle spać i nie wydawać żadnych odgłosów. Przychodzę na świat w bydgoskim szpitalu w niedzielę, 12 lutego 1989 roku, o godzinie 10. Czyli w okolicach przedpołudniowej mszy, która zazwyczaj odprawiana jest dla dzieci. Pewnie to przypadek, ale gdy sięgam pamięcią wstecz, to widzę dokładnie wszystkie chwile, w których los sobie ze mnie zakpił. Stawiam, że pierwszy raz właśnie przy moich narodzinach.
Przez pierwsze miesiące mojego życia mieszkam z mamą w Bydgoszczy. Tutaj ma wsparcie swojej starszej siostry, ciepłej i pomocnej osoby. Ja oczywiście nie mam prawa z tego okresu niczego pamiętać. Wszystko wyostrza się dopiero w Strzelnie, mieście rodzinnym mojej mamy. Tam poznała ojca, który był wikariuszem w parafii Świętej Trójcy. W końcu musimy do tego miasta wrócić, bo mama nie może nas utrzymać w Bydgoszczy.
Tak mówi mi po latach, kiedy już jestem dorosła. Ale nigdy nie jest wylewna, jeśli chodzi o te czasy. Pytam ją o parę spraw, gdy piszę o sobie anonimowy reportaż1. W trakcie pracy pojawia się mnóstwo pytań, białych plam w moim życiorysie. Trudno mi jednak o tym z mamą rozmawiać. I z mojej strony, i z jej jest dużo wstydu i bólu.
Wróćmy do Strzelna, bo to właśnie moja rodzinna miejscowość. A konkretnie miasto oddalone od Bydgoszczy o 69 kilometrów, znajdujące się w województwie kujawsko-pomorskim. Tyle kilometrów mama ucieka przed gadaniem. Strzelno liczy sobie teraz ponad sześć tysięcy mieszkańców, wtedy było ich jeszcze mniej. Rynek, jedna główna ulica, rzeźnik i piekarnia, do których chodzą wszyscy. Może i brzmi trochę jak plan teledysku do piosenki _Małomiasteczkowy_ Dawida Podsiadły, co kojarzy się raczej pozytywnie, sielsko. Małe miasteczka mają jednak również swoje wady. Zwłaszcza jak się jest młodą kobietą, która ma dziecko z księdzem.
Wszyscy wszystkich znają, wszyscy o wszystkich rozmawiają. Wyobrażam sobie, że przez długi czas jesteśmy pewnego rodzaju sensacją. Na temat mojej rodziny powstało mnóstwo plotek, o których dowiadywałam się już jako nastolatka. Gdy przeprowadzaliśmy się z mieszkania w bloku do nowego domu, mówiono, że pokłóciłam się z rodzicami i mnie przeprowadzka nie dotyczy. Miałam mieszkać sama.
Wiem, że mama w ciąży i po moim urodzeniu przechodzi koszmar, który mogę sobie tylko wyobrażać. Nigdy z nią na ten temat nie rozmawiam w sposób wyczerpujący. Każda z nas zamyka się w swoim kręgu piekła.
Na razie jestem tylko dzieckiem i myślę, że wszystko jest „normalnie”. Chociaż pewnie podświadomie czuję, że jednak nie do końca. Początkowo mieszkam z mamą i ciocią Stefanią w kamienicy przy strzeleńskim rynku. Ciocia Stefka wbija nam siłą do głowy miłość do Kościoła, chociaż sama do końca nie może pojąć jego nauk. Tatę oczywiście darzy uwielbieniem – w końcu to ksiądz. On podchodzi do niej z dużym dystansem.
Mam zdjęcia z tamtych czasów. Patrzę na nie teraz. Mama jest piękną kobietą. Ciemne kręcone włosy – była wtedy modna trwała – i wyraziste rysy. Ja… No cóż, jestem małą dziewczynką z tymi swoimi ogromnymi niebieskimi oczami. Chyba nigdy nie wyglądam już tak wesoło jak na tych fotografiach. Pokazuję na nich ząbki, uśmiecham się szeroko. To się zmieni.
Wyglądam na otoczoną opieką. Siedzę na kolanach mamy, a przed nami jest tort, taki „dobry, nie za słodki”. Mama się uśmiecha. Są też zdjęcia z lalkami i misiami. Na pewno mam się czym bawić. Chyba jest dobrze. Mama może jeszcze wierzy, że kiedyś z ojcem stworzymy rodzinę. Chociaż to tylko moje domysły. Może tak naprawdę myśli o tym, że jej życie miało wyglądać zupełnie inaczej.
Z tego mieszkania szczególnie mocno utkwiło mi w pamięci zdjęcie, na którym ojciec ma sweter i okropną maskę gwiazdora (w niektórych regionach zastępuje on Świętego Mikołaja). Głośno płaczę, gdy go w niej widzę, bardzo się boję. Ten strach został ze mną dłużej, bo praktycznie do dzisiaj nienawidzę tego typu masek. Pamiętam go oczywiście też bez maski. Ma ciemne włosy, już wtedy zakola i łagodny uśmiech. Taki jak dorosłej Marty. Tata jest raczej niski i krępy, ma odstające uszy i dość okrągłą twarz. Te dwie ostatnie cechy też po nim odziedziczyłam.
Nie wiem, czy coś wtedy czuję do ojca, czy rozpoznaję go dobrze. Czy wiem, że to tata, który tylko czasami u nas bywa. Że to tata ksiądz.
Ksiądz, którego przenoszą do wspomnianej już Bydgoszczy. Wiem na pewno, że przez kilka lat jest wikariuszem w parafii pod wezwaniem Świętego Mikołaja w dzielnicy Fordon. Dokładnie w latach 1994–2001. To tam jeżdżę i nocuję. Jako dorosła osoba zastanawiam się, czy wszyscy wiedzieli i mieli dowody na to, że jestem córką księdza, a nie na przykład jego ofiarą?
Zdarza się, że wybieram się do taty razem z mamą w odwiedziny. Jeździmy autostopem, bo wtedy, w latach 90., to popularny sposób podróżowania. Zawsze proszę mamę, żebyśmy nie zatrzymywały ciężarówek, bo mnie przerażają. Trzeba wchodzić wysoko i później jechać, jakby unosząc się nad ziemią. Raz mama namawia mnie, żebym jednak do takiej wsiadła, bo stoimy już zdecydowanie za długo. Pamiętam to uczucie do dzisiaj. Ten strach, ale i lekkie zaciekawienie. Autostopem jeździmy nawet zimą.
Zastanawiam się teraz, czemu my musiałyśmy jeździć stopem do Bydgoszczy. Ojciec miał przecież samochód, mógł przyjechać do Strzelna i zabrać nas do siebie. To godzina drogi w jedną stronę, bez tragedii. A nam brakowało nawet na bilet autobusowy.
Pamiętam dzień, w którym jedziemy do Bydgoszczy w moje urodziny. Nie wiem które, ale jestem nadal berbeciem. Wszędzie jest biało, a mama kupuje mi w kiosku specjalne wydanie magazynu „Czarodziejka z Księżyca”. Walentynkowe. Na okładce jest główna bohaterka – Bunny – i jej ukochany, Tuxedo. Facet w masce, kapeluszu i pelerynie, który zawsze zjawia się, kiedy Bunny ma kłopoty. Teraz jestem już dorosłą kobietą, ale czasami nadal marzę, żeby ktoś taki pojawił się w moim życiu.
W Bydgoszczy czeka mnie obowiązkowa wizyta w McDonaldzie. Później w podstawówce pojechaliśmy do takiej restauracji z całą klasą. To była część wycieczki do Torunia. Jako jedno z niewielu dzieci byłam tam już któryś raz z kolei. Pomagałam koleżankom i kolegom coś wybrać, bo czuli się zagubieni. Nic dziwnego, w Strzelnie nie ma takich miejsc. Byłam więc w grupie uprzywilejowanych. I wcale wtedy nie myślałam, że mnie to jakoś wyróżnia. Oni już mogli.
Wszystkie te atrakcje, z których korzystam zawsze, kiedy jedziemy do taty, nie przesłaniają mi tego, że między rodzicami nie ma zgody. Sporo się kłócą. Raz jestem świadkiem, jak mój ojciec płacze. Nie wiem, gdzie dzieje się ta scena, ale widzę, jak idzie do łazienki, a ja biegnę za nim i próbuję otworzyć zamknięte drzwi. Nie chce mnie wpuścić. Chyba wtedy dowiaduje się, że mama ma dość czekania na coś, co nie nastąpi. I że ma kogoś innego.
*
Kiedy mam kilka lat, przeprowadzamy się do nowo wybudowanego bloku na osiedlu Piastowskim. Numer dziewięć. Początkowo tylko ja, mama i ciocia. Przez całe życie uważam, że to głównie ojciec przyczynił się do naszej zmiany mieszkania. A kiedy mama poznała swojego obecnego męża, zaczął tego żałować, bo wkrótce w mieszkaniu pojawił się obcy dla mnie jeszcze mężczyzna, a następnie kolejne dziecko – moja siostra Julia.
Gdy w 2018 roku idę na premierę filmu _Kler_ w poznańskim kinie, szczególnie interesuje mnie historia księdza, który zakochuje się w kobiecie ze swojej parafii. Wkrótce ona zachodzi w ciążę, a on początkowo wolałby, aby dziecko nie przychodziło na świat. W ostatnim momencie zabiera kobietę z Czech, dokąd pojechała przerwać ciążę. Kupuje mieszkanie w bloku dla niej i dziecka, a sam zostaje w Kościele, bo „przecież muszą z czegoś żyć”. Na tym ich historia w filmie się kończy.
Myślę wtedy o naszym mieszkaniu w bloku i o tym, że może ojciec przez jakiś czas próbował mieć rodzinę na boku. Taka historia jednak nie może kończyć się stwierdzeniem: i żyli długo i szczęśliwie.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_