Córka kucharki - ebook
Córka kucharki - ebook
Opowieść o Lucynie Ćwierczakiewiczowej – matce, kucharce i pierwszej kulinarnej celebrytce.
Lucyna Ćwierczakiewiczowa była kobietą wielkiego formatu. Jako autorka bestselerowych książek kucharskich, poradników i kalendarzy odniosła niebywały sukces i stała się najbardziej rozpoznawalną Polką drugiej połowy XIX wieku. Słynęła nie tylko z umiejętności kucharskich, ale też z hardego charakteru i niezwykle ostrego języka. Do pełni szczęścia brakowało jej tylko jednego – upragnionego dziecka, którego jednak mieć nie mogła.
Przygarnęła zatem sierotę i wychowała ją, traktując jak wszystkich wokół – surowo i bez pobłażania. Jak wyglądało życie zdominowanej przez niezwykłą matkę Tosi Ćwierczakiewiczówny? Jak wyjść z cienia legendy, odnaleźć się i pokochać mężczyznę, którego na męża wybrała surowa matka? Czy Tosia kiedyś zazna prawdziwego, rodzinnego ciepła i dorówna mistrzyni kuchni?
Oto historia jej losów, życie mieszczan i wielka Lucyna oglądane oczami skromnej sieroty, która znalazła się na salonach i w najsłynniejszej polskiej kuchni.
Weronika Wierzchowska – z urodzenia mieszczka, przez długie lata zatrudniona w wielkiej korporacji jako chemiczka. Niedawno przerwała karierę, zrzuciła 30 kilogramów i wyprowadziła się na wieś. Obecnie zawodowo związana z malutką firmą kosmetyczną. Chwile niezajęte wymyślaniem i wytwarzaniem kremów, żeli i serum odmładzających poświęca córce, domowemu kucharzeniu oraz grzebaniu w starych książkach, które bardzo kocha. Zamiłowanie do dawnych historii i do wymyślania własnych próbuje połączyć, tworząc opowieści o życiu kobiet: tych współczesnych i tych żyjących w dawnych czasach.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8123-829-8 |
Rozmiar pliku: | 562 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiosna w Warszawie była niemal taka sama jak w starych dobrych czasach, tętniąca radością, pełna słońca i nadziei, budzącej się wegetacji. Niestety miasto wyglądało już zupełnie inaczej. Rok po wojnie ciągle było morzem ruin, labiryntem zgliszczy i grobów, nadal krwawiącym z milionów ran powalonym kolosem. Kamienica, w której się gnieździliśmy, też nosiła liczne piętna i blizny, chwiała się i broczyła tynkiem z pęknięć oraz dziur po kulach. Nie lubiłam siedzieć w jej truchle, bo była martwym domem, czekającym na rozbiórkę. Kiedy tylko się dało, uciekałam w miasto, napatrzeć się na życie odradzające się wśród gruzów.
Co tu kryć, nie byłam tu u siebie. Warszawa mojej młodości już nie istniała, ja też należałam do przeszłości. Miło było jednak popatrzeć na nadchodzące nowe, na to, co mnie zastąpi. Rośliny kiełkujące w ruinach, kwiaty rozkwitające na mogiłach, a przede wszystkim na pełnych życia młodych ludzi. Starców w czasie spacerów nie spotykałam prawie wcale. Jako słabi w większości zginęli, taka już kolej rzeczy. Ja jednak przetrwałam, mimo że dźwigałam na plecach osiemdziesiąt trzy lata.
– Gdzie babcia znów znikła? – zaniepokoiła się Jasia, żona mego wnuka. Przyjemne dziecko, choć zapalona komunistka, ubierająca się po męsku i rwąca się do męskiej roboty.
– Zdobyłam na targu kawałek wołowiny i trochę włoszczyzny – odparłam, z dumą prezentując siatkę z zakupami, którą przytargałam przez pół miasta. – Zrobię chłopcom smaczną potrawkę.
– Po co się babcia wykosztowuje i naraża? – prychnęła Jasia, ale wzięła mnie pod ramię, by pomóc wejść po schodach. – Chłopcy dostaną posiłek po robocie, hufce pracy mają swoją garkuchnię i nikt nie odejdzie do domu głodny. Partia dba o ludzi pracy.
Przewróciłam oczami, wyobrażając sobie, co na taki posiłek powiedziałaby moja mama. Na pewno nic ładnego, raczej uraczyłaby partyjnych kucharzy taką wiązanką, że zwiędłyby im uszy. Ja jednak byłam inna niż mama, zatrzymałam to, co myślę dla siebie. Milczałam, ale i tak zrobię wszystko, co chcę, i to po swojemu. Chłopcy potrzebowali nie jakichś śmierdzących pomyj, cienkiej robociarskiej zupki, ale porządnego, pożywnego i smacznego posiłku. I go dostaną.
Wszyscy mężczyźni pracowali całymi dniami przy odgruzowywaniu miasta oraz na licznych budowach. Każda para rąk była zajęta od świtu do zmroku, próbując przywrócić miasto do istnienia. Ogromnego wysiłku nie szczędził nikt – niezależnie od wykształcenia i pozycji społecznej przed wojną. Zresztą to, co było przed wojną, już się nie liczyło, nawet ja to rozumiałam, kobieta z innej epoki, z innego świata. Teraz nadeszły czasy sprawiedliwości i równości społecznej, czasy rządu ludu, gdy za sterami kraju stanęli przedstawiciele mas robotniczych i chłopskich. Każdy, komu się to nie podobało, znikał bez śladu pożarty przez komunistyczną machinę. Brzmiało to niczym fantazja z powieści grozy, jakaś antyutopia wydumana przez natchnionego gryzipiórka, ale niestety była to rzeczywistość, w której znalazłam się u schyłku swoich dni.
W końcu doczłapałyśmy do mieszkania, w którym miałam swój mały kącik obejmujący niewielką pryczę i nocny stolik. Mieściły się w nim wszystkie moje pamiątki, cała spuścizna po minionych latach. Miałam też do dyspozycji kuchnię. Mama padłaby trupem, gdyby zobaczyła, gdzie musi gotować córka słynnej pisarki, w dodatku przedstawicielka zamożnego mieszczaństwa. W wyobraźni ujrzałam jej oburzoną minę, usłyszałam gniewne fukanie poprzedzające wybuch, a potem wrzask i lawinę barwnych epitetów, którą jej niewysoka osoba potrafiła wywołać niezwykle obfitą. Uśmiechnęłam się do wspomnień i potrząsnęłam blaszanymi garnkami, które miałam do dyspozycji.
Właściwie był to jeden garnek, jedna patelnia i jeden rondel. Wszystko wyglądało na skrzywdzone przez życie niczym moja udręczona Warszawa. Były powykrzywiane, poobijane i osmalone. A pomyśleć, że kiedyś gotowałam w legendarnych niebiesko emaliowanych garnkach z Ćmielowa i Szozuczy. Dziś już takich nie robią. Chłoporobotnicy nie potrafią wytwarzać tak cudownych rzeczy i obawiam się, że nigdy się tego nie nauczą.
Umyłam ręce w przyniesionej przez Jasię wodzie, potem opłukałam warzywa. Mięsa nie, znów bowiem, niczym echo z odległej przeszłości, usłyszałam połajania mamy:
– Płukanie mięsa to błąd karygodny! Traci ono cenne smaki i składniki, które woda zeń wymywa. Potrawa będzie smaczniejszą i pożywniejszą, jeśli zrobisz ją z mięsa nieopłukanego. Wiem, co mówię, jeden profesor chimii cytował moje słowa w naukowym opracowaniu.
Zawsze przywoływała jakichś profesorów i doktorów medycyny, którzy potwierdzali prawdziwość jej poglądów. Czasem ich sobie wymyślała, czasem faktycznie udało się jej któregoś przekonać lub zwyczajnie zastraszyć. Bała się jej bowiem cała Warszawa.
Sięgnęłam po nóż do krojenia, ale moja ręka trafiła w pustkę. Zawsze kładę narzędzia na swoje miejsca i potrafię odnaleźć je po omacku. To naprawdę cenny nóż, jeszcze przedwojenny. Właściwie dziś wszystko było przedwojenne – komuniści jeszcze niczego praktycznego nie wytworzyli, tak więc każde narzędzie pochodziło z tamtych czasów. Ale mój nóż był w dwójnasób przedwojenny, kupiłam go bowiem jeszcze przed pierwszą wojną, niedługo po śmierci mamy. Miał wygodną rękojeść i długie wąskie ostrze z kutej stali. Nadawał się do filetowania i krojenia bardzo cienkich plastrów, ostry niczym brzytwa i poręczny, prawdziwe cacko z dobrych czasów, gdy wszystko było solidne i takie jak trzeba. Nie to co dzisiaj.
Zrzędliwa się zrobiłam, czy co? Skąd we mnie tyle żółci? Kiedyś potrafiłam w każdej sytuacji dostrzec coś dobrego, jakąś jasną stronę. Teraz tylko narzekałam lub się złościłam. Odetchnęłam zatem i rozejrzałam się po kuchni. Zrobię to, jak uczył mnie mąż, na chłodno, posługując się rozumem, a nie emocjami. Ustalmy więc fakty. Kiedy ostatnio widziałam nóż, kiedy go używałam? Wczoraj, chyba... Nie, dziś przecież robiłam kanapki chłopcom do pracy, kroiłam nim ten paskudny robociarski chleb. Do tego margaryna i ser, nic więcej w domu nie było. Nóż umyłam, wytarłam i wetknęłam w stojak. Teraz nie ma go w stojaku, czyli ktoś go zakosił! Tylko kto? Tyle luda się tu kręci.
Jasia odpada, tak samo jej siostra Józia. Zresztą ta druga wyszła do pracy wcześnie rano i do tej pory nie wróciła. Dwaj sublokatorzy dokwaterowani do nas z nakazu partii byli podejrzani, wąsate chłopy gdzieś z głębi Polski, małomówni i wiecznie niedomyci. Nie robili dobrego wrażenia, ale wiedziałam, że nie należy oceniać ludzi po pozorach. Zauważyłam, że co dzień obaj się modlili, klęcząc przed krzyżykiem na ścianie. Bogobojni włościanie, którzy jako jedyni przeżyli pacyfikację wsi i przyjechali do miasta, bo nie mieli gdzie się podziać. Tacy nie kradną, zbyt się boją zgrzeszyć.
Zostawały sąsiadki, trzy kobiety w różnym wieku, oraz ich lokatorzy. Drzwi zawsze u nas otwarte, bo i ukrywać nie ma czego, każdy zatem może wejść i zwinąć, co mu w ręce wpadnie. Ma to swoje dobre strony, bo mogę na tej samej zasadzie wejść do sąsiadek i sprawdzić, czy która nie używa mojego noża. Zdaje się, że kradzież z ich strony nie wchodziła w grę, nie naruszyłyby tak bezczelnie dobrosąsiedzkich stosunków. Nie w dzisiejszych czasach, gdy panuje bieda i trzeba sobie pomagać, by przetrwać. Gdyby któraś potrzebowała noża, chętnie bym pożyczyła. Mogę je skreślić z listy podejrzanych; prędzej by przypilnowały, czy ktoś nieznajomy się nie kręci. Pozostają jeszcze ich lokatorzy, o których mało wiedziałam. Albo jednak ktoś z zewnątrz, może udało mu się zakraść niezauważonemu przez sąsiadki.
Od złodziejów w tym mieście zawsze się roiło, a teraz, po wojnie, to już w ogóle nie sposób było powiedzieć, kto jest kim. Starych warszawiaków zdziesiątkowano w powstaniu, a ci nowi, to diabli wiedzą co za ludzie. Może i któryś spryciarz wśliznął się do środka i zabrał co cenniejsze i poręczniejsze? Czyżbym się musiała pożegnać z ulubionym nożem?
Zorientowałam się, że chodzę w kółko po kuchni i mamroczę do siebie. Jak to musiało wyglądać z boku? Stara wariatka, której miesza się w głowie. Może nóż gdzieś zawieruszyłam, nie odłożyłam na miejsce, może już dawno go sprzedałam, gdy w czasie wojny było krucho? Może uległ zniszczeniu już lata temu i wszystko tylko mi się uroiło? Byłam w takim wieku, że bliższe i bardziej znajome niż dzisiejszy poranek wydawało mi się wszystko co dawne. Coraz mocniej za tym tęskniłam, coraz lepiej to pamiętałam. Jakby pamięć przed śmiercią przemeblowywała się i przestawiała bliżej stare meble, zwracała je ku światłu.
Przysiadłam na taborecie i westchnęłam. Zaraz, przecież kilka godzin temu, gdy robiłam kanapki, też na nim usiadłam! Zakręciło mi się w głowie i musiałam odpocząć. Nóż miałam wtedy w ręku? Śniadanie było już zrobione, chłopcy, czyli mój wnuk Kazimierz oraz Stefek, narzeczony Józi, wpadli do kuchni napić się przed wyjściem zbożowej kawy, bo tej prawdziwej oczywiście nie było. Coś do mnie mówili, żartowali chyba. Odpowiedziałam, gestykulując trzymanym w ręku nożem, a potem wstałam, by zawinąć im te kanapki w gazetę. Musiałam się podeprzeć, a przecież w prawym ręku trzymałam nóż. Co z nim zrobiłam?
Odłożyłam najbliżej, gdzie było to możliwe. To przecież oczywiste! Półka za zlewem, z mojej prawej strony. Sięgnęłam ręką w ciemność i dłonią natrafiłam na znajomą rękojeść. Wyciągnęłam nóż, uśmiechając się triumfalnie. Ha! Zatem dbałość o porządek to jedno, a ćwiczenia umysłu to drugie. Moja mama, choć uważała się za alfę i omegę i miała wyrobione zdanie na każdy temat, akurat poświęcanie się logice i szlifowanie zdolności umysłowych uważała za niekoniecznie odpowiednie dla gospodyni domowej. Choć w wielu sprawach wyprzedzała epokę, w innych pozostawała konserwatywna. Uważała, że moje wykształcenie przede wszystkim ma mnie przygotować do funkcji matki i żony. Nie sądziła, żebym była, przynajmniej za młodu, błyskotliwa. To dlatego, że miałam cechy dziecka nieśmiałego i cichego, wiecznie skrytego w cieniu słynnej i dominującej matki.
Gdybym jej we wszystkim słuchała, pewnie dziś byłabym kompletnie zagubioną we współczesności staruszką. Tak przynajmniej zachowałam względną sprawność umysłową, rozeznanie w świecie i otwarcie umysłu na nowości. Ale dość chwalenia się, pora się brać do gotowania. Trzeba pokazać chłopcom, że babcia Tosia nadal jest mistrzynią w kuchni. Zrobię im taką potrawkę, o jakiej proletariaccy kucharze nawet nie śnili. A przy okazji, gotując, zawsze mogę powspominać czasy, gdy świat był lepszy, bo ja byłam młoda. Czasy, gdy miałam umysł ostry jak brzytwa, a i zagadki do rozwiązania trafiały mi się bardziej zawiłe niż ta z zaginionym nożem. Zresztą wszystko było wtedy ciekawsze, smaczniejsze i barwniejsze. Brzmi to niemądrze, ale prawda jest taka, że swoją młodość pamiętamy wyidealizowaną.
Wydaje mi się, jakby była ona wczoraj. Trudno uwierzyć, że rozkwitała niemal siedemdziesiąt lat temu...
* * *
Wtedy też była wiosna, oczywiście bardziej słoneczna i pachnąca niż dziś, dobrze to pamiętam. Świat zdawał się pełniejszy życia, a ja nie człapałam o lasce przez zakurzone pyłem ulice, ale w podskokach mknęłam po bruku niczym niesiona przez wiatr. Byłam jak rozbrykany źrebak, nic dziwnego, miałam szesnaście lat i całe życie przed sobą. Oczywiście nawet przez chwilę nie martwiłam się tym, co przyniesie los. Jak każdemu młodemu człowiekowi wydawało mi się, że jestem nieśmiertelna, a świat jest piękny i przyjazny.
Wracałam z lekcji w pensji dla panien, na które dochodziłam z domu. Większość dziewcząt mieszkała w bursie, ale kilka z nas było warszawiankami i te nie rezydowały w szkole. Rodzice nie żałowali na moje wykształcenie, wpierw miałam guwernantów, którzy przychodzili do domu, potem opłacono mi pensję i dodatkowe lekcje u prywatnych nauczycieli języków. Wpojono mi też, że muszę się pilnie uczyć, by okazać w ten sposób rodzicom szacunek i wdzięczność za ich dobroć oraz troskę. Traktowałam to śmiertelnie poważnie i na całego przykładałam się do nauki. Z językami niestety nie szło mi najlepiej, jakoś nie chciały zagnieździć się w mojej głowie, ale za to w matematyce i fizyce brylowałam, nie było w szkole lepszej uczennicy.
Mama jednak nie piała z zachwytu nad moimi wynikami, stwierdziła tylko, że całe szczęście, iż nie mam zamiłowania do powieści francuskich. Ona w moim wieku znajdowała szczególne w nich upodobanie, dlatego była nadmiernie kochliwa i oderwana od rzeczywistości. Przez to bujanie w obłokach pierwsze małżeństwo w ogóle się jej nie udało. Postanowiła zatem wychować córkę tak, by nie popełniła jej błędów. Miałam więc zakaz czytania romansideł, do których i tak mnie nie ciągnęło, a do tego uczono mnie rzeczy praktycznych i przydatnych w życiu.
Nie spieszyło mi się do domu, wiosna ciągnęła w miasto; to upodobanie do łażenia po Warszawie zostało mi, nawiasem mówiąc, na zawsze. Wobec tego zamiast pomaszerować prosto Nowym Światem i skręcić w Królewską, gdzie zajmowaliśmy mieszkanie w dużej kamienicy, zatrzymałam się i zwróciłam w przeciwnym kierunku. Zapragnęłam wybrać się nad Wisłę. Z pewnością bym tam pomaszerowała, narażając się później na gorzkie wyrzuty, gdy przypomniało mi się nagle, że dziś wtorek. Natychmiast wróciłam na poprzedni kurs i bez ociągania się powędrowałam do domu.
Wtorek był u nas dniem świętym. Mama bowiem właśnie we wtorki urządzała proszone obiady. Traktowała je z niezwykłą powagą i niechby tylko kto spróbował jej w ich wydawaniu przeszkodzić! Nie było żartów – na te obiady, które właściwie były wieczerzami, bo rozpoczynały się o siedemnastej, przychodziły najróżniejsze znamienitości, literaci i naukowcy, artyści i dygnitarze albo po prostu ktoś z licznego grona przyjaciół mamy. Nie zdarzało się, by któreś z dwunastu miejsc przy stole pozostawało nie zajęte. W mieście było o tych obiadach głośno i zaproszenie na nie traktowano jako dość szczególną nobilitację. Ja czasem miałam wrażenie, że nobilitowane zostało już całe miasto i to kilkakrotnie, jako że tylu ludzi przewinęło się przez nasz dom.
Wpadłam przez bramę, nawet nie zerkając na wystawę sklepu z zabawkami, który zajmował parter kamienicy. Kiedyś mogłam się godzinami na nie gapić, razem z innymi dzieciakami z okolicy lub choćby sama. Przystawialiśmy nosy do szyby, a subiekci gonili nas, okładając ścierkami, którymi potem usuwali tłuste odciski z wystawowych szyb. Wyrosłam już jednak z takich rozrywek, właściwie to byłam panną na wydaniu. No niemal, ale zdawałam sobie sprawę, że jeszcze rok lub dwa i rodzice zaczną szukać dla mnie męża.
Marzył mi się jakiś przystojny młody naukowiec, ostatecznie doktor medycyny. Człek światły, który pozwoliłby mi czytać poważne książki i traktowałby mnie jak intelektualnie równą sobie, a nie jak jakąś kurę domową. Obawiałam się jednak, że mama znajdzie dla mnie jakiegoś nudnego kupca lub sklepikarza i spędzę życie, pomagając mu w sprzedawaniu strun do fortepianu i pomady fryzjerskiej lub czegoś równie pospolitego.
Nie pora jednak była na rozterki, zrobiło się dość późno i wypadało się pospieszyć. Pognałam po schodach na łeb na szyję i niemal nie staranowałam schodzącego na dół pana Prażmowskiego. Ukłoniłam mu się w przelocie i zatrzepotałam rzęsami. Przystojny był, drań. Wysoki, z niezwykle szlachetnymi rysami twarzy i niewymuszoną elegancją widoczną w każdym geście. Prawdziwy salonowiec, grający najczęściej role szlachetnie urodzonych amantów, bardziej hrabiowski od wszystkich hrabiów razem wziętych. I jaki sławny! Nasz sąsiad był bowiem aktorem z Teatru Rozmaitości i przypadkowych spotkań z nim zazdrościły mi wszystkie dziewczyny z pensji. Skinął mi na powitanie, nie zaszczyciwszy nawet spojrzeniem, i poszedł sobie.
Wpadłam do mieszkania, rzuciłam torbę z kajetami na biurko w moim pokoju i szybko zmieniłam szkolną granatowo-białą sukienkę na szarą i prostą, służącą do prac domowych. Mama zawsze bardzo duże znaczenie przykładała do stroju, należało być ubranym stosownie do sytuacji i nigdy ekscentrycznie ani pretensjonalnie. Nie było zatem mowy, bym na przykład nosiła jakąś biżuterię, to nie pasowało do panny z dobrego domu.
Zanim jeszcze weszłam do kuchni, dobiegł mnie głos mamy. Wrzeszczała na jedną z dwóch służących, Asię lub Izę, a może na obie jednocześnie, co też nie było wykluczone, a właściwie dość częste w naszym domu. Wśliznęłam się do środka i spróbowałam się szybko zorientować w sytuacji. Mama stała w rozkroku, opierając ręce na szerokich biodrach. Wzrostu była miernego, za to nadrabiała tuszą. Właściwie to na pierwszy rzut oka jej osoba zdawała się przypominać kulę. Kulę ubraną w wystawną suknię, zazwyczaj szarą, jej ulubiony kolor.
Lucyna Ćwierczakiewiczowa nie była słynna ze względu na wygląd ani dokonania literackie. Znano ją głównie z ciętego języka i bezpośredniości oraz szczerości w zachowaniu. Mama nigdy nie przebierała w słowach, zawsze waliła prosto z mostu to, co nawinęło się jej na język. A jako że była wymagająca wobec całego świata, często się złościła i łajała kogo popadło. Teraz trafiło na dwie służące, kulące się pod gromem spadających słów.
Asia była wzrostu mamy, twarz miała dość prostacką, z wysuniętą dolną szczęką, co nadawało jej wygląd stale lekko zagniewanej i niezadowolonej. Iza była szczupła i drobnej budowy, mniej więcej w moim wieku. Teraz wbiła głowę w ramiona, jakby mogło to uchronić ją przed burą.
– Jesteście po prostu tępe, to objaw braku szacunku, czy może zwykle lenistwo i nieróbstwo? Ile razy mam powtarzać, że rzeczy trzeba odkładać na miejsce?! – dudniła mama. – Każdy przedmiot ma swoje przeznaczenie i z góry wyznaczone miejsce spoczynku. Nie może być takiej sytuacji, by w tym domu panował nieporządek, bo któraś z jaśnie pań nie miała ochoty się pofatygować, by odnieść na miejsce co trzeba. I teraz przez to wasze niezgulstwo i nieporządność tracimy tylko czas!
Łatwo się mogłam domyślić, że zginęło jakieś kuchenne narzędzie lub naczynie, którego mama lubiła używać. Pewnie leżało sobie i czekało, tylko nie w tym miejscu, w którym powinno. To wystarczyło, by oberwało się wszystkim dookoła.
– Tosia! – Mama obróciła się w moją stronę. – Jesteś wreszcie. Wyobraź sobie, że zniknęła gdzieś cukiernica z Bramą Brandenburską.
– I nie można bez niej gotować? – odparłam pytaniem.
– Lubię to naczynie, zawsze jest ozdobą stołu. Nie mogę się skupić na pracy, ciągle o nim myślę – prychnęło guru polskich gospodyń i kucharek.
– W srebrach nie stoi? – spytałam, choć domyślałam się, że już to sprawdzono.
– Było pełne cukru, zatem powinno stać w kuchni, razem z solniczkami i pieprzniczkami. W srebrach stoją tylko puste wyczyszczone naczynia. Powinnaś to wiedzieć, moje dziecko! A teraz nie stój tak, tylko wkładaj fartuszek! Otwórz butelkę białego wina i wlej je do zasmażki. Zrobisz sos, w którym ugotujemy sole.
Mama poruszała się po kuchni niczym uderzona kijem kula bilardowa. Bach! Bach! Trzasnęły energicznie otwierane i zamykane szafki. Brzdęk! Zadźwięczał ciśnięty na kuchnię miedziany rondel. Służące uważały, by nie stanąć jej na drodze, odskakiwały od stołu i schodziły z drogi, gdy tylko się zbliżyła. Pac! Na stół poleciała zawinięta w ścierkę ryba. Chwyciłam za nóż, gotowa zabrać się do skrobania i filetowania.
– Nie! To zrobi Asia, ty rób sos! Nie słyszysz, co mówię, dziewczyno? Ruszajcie się, nie stójcie tak! Myślicie, że mamy czas do wieczora? Trzeba zrobić tyle dań! Tyle roboty nas czeka! Sól, proszę! Tosia, czy topisz już masło? Rondel jest już gorący, nie ma na co czekać! Cukier do ciasta, proszę! No tak, nie ma cukiernicy. I widzicie teraz? Jak mam pracować, gdy jesteście takie nieporządne!
– Ale mamo... – Spróbowałam wbić się w potok słów i wrzasków.
– Powiedzmy sobie prawdę, ktoś ukradł moją cukiernicę! – Z rozmachem trzasnęła ścierką w stół. – Nie odpuszczę, jutro pójdę do redakcji „Kuriera” i dam ogłoszenie.
– Ogłoszenie? – zdziwiłam się.
– Że zginęła mi cukiernica. Dam też opis. Srebrna, pękata, z grawerem przedstawiającym najsłynniejszą budowlę Berlina, do kompletu łyżeczka i pokrywka z ładnym wzorem. Pamiątka z podróży i jeden z moich ulubionych przedmiotów! Jeśli pojawi się w jakim lombardzie, domagam się, by dano mi znać. Może też obiecam drobną nagrodę?
– Ale kto miałby ją ukraść? – bąknęłam.
Mama spojrzała z ukosa na dwie krzątające się służące, zmrużyła przy tym podejrzliwie oczy. Obudziła się we mnie ciekawość, poczułam przyjemne ciarki, jak zawsze, gdy stawało przede mną jakieś ekscytujące zadanie, w tym wypadku zagadka do rozwiązania. A więc kradzież, w naszym domu! I podejrzane są dwie, bo więcej służby nie zatrudnialiśmy, wszystko, co się dało, mama robiła sama.
Wsypałam mąkę do stopionego masła i zaczęłam mieszać. Zamiast oddać się temu fascynującemu zajęciu w całości, zerkałam na podejrzane. Trzeba było im się uważnie przyjrzeć. Asia, czyli Joanna Pocheć, pochodziła ze wsi, gdzieś niedaleko Warszawy. Oczywiście była uboga, mieszkała u nas w pokoiku dla służby. Nie przepadała chyba za mamą, jak każda służąca, bo pani Ćwierczakiewiczowa miała niezwykle ciężki charakter i wyśrubowane wymagania wobec całego świata, a szczególnie wobec pracowników. Mówiąc wprost, nie dawała służącym spokoju i łajała je przy byle okazji. Asia mogła zatem podprowadzić cukiernicę, by zemścić się za poniżenia. Jeśli tak było w istocie, fant mógł spoczywać ukryty gdzieś w jej rzeczach. Kobiecina nie miała bliskich i znajomych w mieście, ani żadnego w nim rozeznania. Z pewnością zabrakłoby jej czasu, by wyruszyć na poszukiwania lombardu lub by ryzykować handel kradzionym towarem gdzieś na Wołówce lub Kercelaku.
Iza, znaczy Izabela Wójcicka, była córką biletera z Teatru Rozmaitości, zatem pochodziła niemal z rodziny artystycznej, a przynajmniej ocierającej się o sztukę. Jej papa w młodości aktorzył, ale się rozpił i wyleciał z teatru, by po otrząśnięciu się z nałogu wrócić do niego jako bileter. Iza pracę dostała za pośrednictwem naszego sąsiada, gwiazdora Prażmowskiego. Dziewczyna bardzo się starała, była potulna i cicha, całkiem podporządkowała się mamie. Wyraźnie bardzo mocno zależało Izie na posadzie, jej rodzina była w ciężkiej sytuacji finansowej, a o pracę dla kobiet nigdy nie było łatwo. Podejrzewałam, że pan Wójcicki nadal popijał i dziewczyna wraz z matką musiały się mocno starać, by związać koniec z końcem. Iza nie odważyłaby się na kradzież, chyba że znalazła się w dramatycznych kłopotach finansowych. W rozpaczy mogła wynieść cukiernicę, by spłacić jakieś długi ojca.
Obie zatem były podejrzane, żadnej nie mogłam wykluczyć. Powinnam przeprowadzić dochodzenie, znaleźć dowody lub świadków. Nie byłam jakoś przywiązana do tej cukiernicy ani nie martwiłam się tym, że przez jej stratę zbiedniejemy, ale uznałam, że należy zidentyfikować sprawcę, by zapobiec większym kradzieżom. Zaczyna się bowiem od drobiazgów, a kończy na opróżnianiu portfeli i wynoszeniu biżuterii. Choć tego ostatniego wiele w domu nie było, mama uważała, że obnoszenie się z bogactwem jest w złym guście. Nie przeszkadzało jej to jednak przy każdej okazji ogłaszać, ile zarobiła na swoich książkach, ale to inna sprawa.
– Dziewczyno, o czym ty myślisz?! – Oberwałam kuksańca w bok od mamy, która wsadziła nos do mojego rondla. – Mieszaj żwawiej ten sos, bo porobią się grudki z mąki. I zahartuj śmietanę przed dodaniem, bo wszystko będzie do wyrzucenia. Asia, czy sole są oczyszczone? Izka, komput z agrestu się gotuje? Coś słabo mu idzie, przesuń go na płycie bliżej ognia. I dorzuć trochę koksu! Ale nie tyle, za dużo! Chcesz, byśmy się tu ugotowały?
I tak cały czas. Usta się mojej mamie nie zamykały. Miotała się po kuchni, kolejno zaglądając do garnków i na patelnie, łapała a to za nóż, a to za łychę. Mieszała, próbowała, doprawiała, przelewała, coś tam kroiła, coś sypała, nie sposób było utrzymać ją na oku, ciągle była gdzie indziej. Fukała z niezadowoleniem, szturchała nas po kolei i losowo, krytykowała i ganiła. W końcu spróbowała mojego sosu. Zmrużyła oczy, oblizała łyżkę i zastygła na chwilę, obracając językiem w ustach.
– Może być, da się jeść – oznajmiła krótko.
Dygnęłam z uśmiechem. To był najwyższy możliwy komplement, jaki mogłam usłyszeć z jej ust. Gdyby nie była w pełni zadowolona, usłyszałabym coś uszczypliwego. Kiedy naprawdę mi nie wychodziło, zdarzało się jej nawet głośno żałować, że to akurat mnie wzięła z sierocińca. Tyle tam było ładnych dzieci i musiała wybrać akurat taką niezgułę!
Państwo Ćwierczakiewiczowie nie mogli się bowiem doczekać własnego potomstwa i po kilku latach daremnych starań zdecydowali się wziąć znajdę z domu podrzutków. Padło na mnie, nie wiem dlaczego, ot, los się do mnie uśmiechnął. Miałam wtedy rok i nie pamiętam zupełnie nic. Byli dla mnie jedyną rodziną, którą znałam, i kochałam ich jak rodzonych rodziców. Zatem takie ostre słowa mamy bardzo mnie raniły. Zwykle się po nich rozklejałam i beczałam gdzieś w kąciku, daremnie czekając na to, że mama mnie przytuli i pocieszy. Pani Ćwierczakiewiczowa była wobec przybranej córki zawsze niezwykle wymagająca i surowa. Już dawno zrozumiałam, że to się nie zmieni i nie ma co oczekiwać na ciepło z jej strony. Mogłam na nie liczyć jedynie ze strony papy. Inżynier Stanisław Ćwierczakiewicz był łagodnym i spokojnym człowiekiem, całkowitym przeciwieństwem gwałtownej i wybuchowej małżonki.
Mama nie przerywała pracy, osobiście włożyła solę do mojego sosu i przykryła rondelek. Ryba powinna wyjść aromatyczna i delikatna, to będzie clou dzisiejszego obiadu, przynajmniej taką miałam nadzieję. Cokolwiek by się bowiem o niej mówiło, słynna literatka-kucharka gotowała naprawdę znakomicie i potrafiła dopilnować, by pod jej okiem nawet taka nieopierzona gąska jak ja upichciła coś wspaniałego. Moja obecność w kuchni była nie tylko pomocą i uczestnictwem w domowych obowiązkach, ale też niezwykle cennymi lekcjami, za które oczywiście powinnam być mamie dozgonnie wdzięczna. Któraż panna na wydaniu nie marzyła o tym, by uczyć się pod jej okiem umiejętności koniecznych do prowadzenia domu? Któraż nie zazdrościła mi z całych sił i z chęcią zajęłaby moje miejsce, by z pochyloną głową słuchać reprymend, porad i rozkazów wielkiej Lucyny Ćwierczakiewiczowej? To oczywiście pytania retoryczne.
Trochę wstyd się przyznać, że musiałam się zmuszać do wdzięczności i udawać entuzjazm. Ile bym dała, by pozwolono mi, zamiast stać przy garach, pójść na spacer na miasto. Poza tym od dziecka miałam niechęć do gotowania. Kucharzenie kojarzyło mi się wyłącznie z krzykami i poszturchiwaniem, z nieustanną krytyką i łajaniem. Nie było w nim nic przyjemnego. Nie mogłam liczyć na pochwały i odniesienie jakiegokolwiek sukcesu. Nie miałam szans, by choć odrobinę zbliżyć się do umiejętności Lucyny Ćwierczakiewiczowej, autorki 365 obiadów.
W dodatku nawet nie miałam ochoty, by choćby tego spróbować.
* * *
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
Księga Młodości
Księga Wojny
Księga Radości
Księga Pogodnego Końca