- W empik go
Córka Pastora - ebook
Córka Pastora - ebook
Jak surowe zasady moralne wpojone przez ojca pastora zastosować w małżeństwie z arystokratą o wątpliwej reputacji?
Nancy Ann Howard, córka pastora, dość nieoczekiwanie zostaje żoną starszego arystokraty Dennisona Harpcore’a. Mężczyzna mający opinię kobieciarza i hazardzisty pod wpływem swej młodziutkiej, niewinnej żony zaczyna się zmieniać, choć różnice klasowe w jego związku z Nancy wciąż stają się przyczyną wielu konfliktów. Wszystko zmienia się, gdy Harpcore popełnia samobójstwo, a rozczarowana życiem w blasku luksusu wdowa musi zdecydować o swym dalszym losie... Oto jedna z najbardziej wzruszających i pasjonujących powieści C. Cookson.
Lektura przypadnie do gustu każdemu, kto lubi klasyczne opowieści o mezaliansach, w które uwikłały się naiwne, niewinne, ale świadome własnej wartości panny z dobrego domu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-0530-7 |
Rozmiar pliku: | 761 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Myśleć nieżyczliwie to grzech, ale wypowiedzieć owe myśli i pozwolić, by kierowały waszymi czynami, to więcej niż grzech. Kimże jesteśmy, by potępiać innych? Czyż Chrystus nie rzekł: Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem?
O rety! Niektórzy poruszali się niespokojnie na swych miejscach. Nancy Ann spoglądała ku ambonie, z której jej ojciec, pastor, wychylał się tak bardzo, iż wyglądało na to, że za chwilę z niej wypadnie. Zawsze wydawał się zbyt wysoki jak na rozmiary tej ambony, ale kiedy podekscytowany rozprawiał o zacności, właśnie jak teraz, miało się wrażenie, że wykona salto wprost na pierwszą ławkę. Na ławce tej siedzieli: pani McKeowan, żona kościelnego, ze swymi dwiema córkami, Jancy i Evą, obok nich państwo Taylor z wioski, właściciele sklepiku, w którym można było kupić wszystko, a za nimi państwo Pollock, prowadzący sklep z towarami żelaznymi i różnymi drobiazgami. Pomiędzy nimi a panią Norton było puste miejsce, zarezerwowane dla pana Nortona, piekarza, który prawdopodobnie znów upił się zeszłego wieczoru i nie mógł wstać na poranne nabożeństwo. Często upijał się w sobotę, bo w niedzielę nie musiał iść do pracy. Dopiero w nocy z niedzieli na poniedziałek przygotowywał dzieże ciasta na chleb sprzedawany w poniedziałek rano. Czasem jednak zasiadał na tym miejscu. Babcia opowiadała, że bywało to wtedy, kiedy próbował zerwać z nałogiem. Mówiła też, że pewnie do następnej niedzieli zdarzy mu się „poślizg”, i zazwyczaj miała rację. Ojciec Nancy Ann mawiał jednak, że pan Norton zasługuje na uznanie za to, że próbuje. W opinii pastora wszyscy zasługiwali na uznanie za to, że się starają. Uwielbiała swego ojca.
Pierwsza ławka dla szlachty świeciła pustkami. W tych czasach rzadko ktoś tu zasiadał, nawet jeśli pan Dennison Harpcore przebywał w swej rezydencji. On sam nigdy nie przychodził do kościoła, pojawiali się za to jego służący. Dziś rano jednak Nancy Ann naliczyła tylko siedem osób: trzech mężczyzn, trzy kobiety i chłopca. Dwie niewiasty były już w podeszłym wieku, a trzecia, ładna i młoda, przychodziła do kościoła co drugą niedzielę i siadała w środku.
Tego ranka ojciec Nancy Ann mówił i mówił. Wiedziała dlaczego, chociaż nie powinna. Słyszała, jak Peggy rozmawiała z Jane o rodzinie Winterów, która opuściła wioskę, by udać się do pracy w fabryce w Gateshead. Kucharka mawiała, że gdyby Jed Winter nie znalazł tej wymówki, by wyjechać z wioski, to wymyśliłby inną, bo wiedział, że niezbyt dobrze mu idzie na farmie i może stracić dom, ponieważ sprawy źle się ułożyły i kiepsko szła sprzedaż kukurydzy. Kucharka twierdziła też, że to wszystko przez Amerykanów, którzy przysyłają tanie produkty, odbierając chleb od ust przyzwoitym ludziom. Peggy mówiła, że tak naprawdę rodzina Winterów wyjechała dlatego, że Nellie urodziła dziecko, a przecież jej mąż wyruszył na morze i nie było go dwanaście miesięcy. Co wspólnego miało jedno z drugim – Nancy Ann nie wiedziała. W końcu ludziom rodziły się dzieci, kiedy mężowie byli daleko.
Czegoś tu nie rozumiała. Co miał z tym wspólnego farmer Carter?
Jej ojciec lubił pana Wintera. Zawsze mawiał, że to człowiek bogobojny. I jego żona także. Nellie była ich jedyną żyjącą córką, bo wskutek różnych okoliczności stracili czworo dzieci. Nellie też była pobożna. Przychodziła do kościoła co niedziela, aż nagle przestała kilka miesięcy temu. Właśnie wtedy ojciec Nancy Ann zaczął się denerwować sprawą Nellie.
Ciche chrząknięcie i lekki kuksaniec pod żebro skłoniły Nancy Ann do zerknięcia w bok, na brata Jamesa. Zabawnie zmarszczył nos, co ją zawsze rozśmieszało, nawet jeśli było to napomnienie; widocznie kręciła się niespokojnie, nie zdając sobie z tego sprawy.
Znów spojrzała na ambonę, gdzie jej ojciec kończył wreszcie kazanie pośród szelestów, kaszlnięć i westchnień zgromadzonych. Nagle poczuła czyjś obcas na nosku bucika. Głucho jęknęła i oburzona odwróciła się gwałtownie, dostrzegając drugiego brata, Petera, wpatrującego się poważnie w ołtarz; nabożna uwaga malowała się na jego interesującej twarzy. Nancy Ann także spojrzała na ołtarz, po czym uniosła stopę i mocno kopnęła nogę w wąskiej nogawce. Poczuła, że jej brat drgnął i wydał gardłowy dźwięk. Siedząca na prawo mama rzuciła bratu Nancy Ann pytające spojrzenie. „Ostrzegałam go, mówiłam, co zrobię, jeżeli jeszcze raz mnie zaczepi. Wklęśnięty nosek bucika obetrze mi palce u nogi, zanim dotrę do domu”, pomyślała Nancy Ann.
Dlaczego musiała nosić takie buty? Inne dziewczynki nie musiały. Mama mówiła, że to dlatego, iż zbyt szybko zdziera czubki zwykłych butów, a wczoraj nawet powiedziała, że takim trzpiotem można być do ósmego roku życia, ale trzynaście lat to stanowczo za dużo na takie zachowanie. Zauważyła, że mama nigdy nie obwinia jej braci o to, że ją prowokują. Przecież oni nie byli już małymi chłopcami i nie można było dać im lania. Byli młodzieńcami studiującymi na uniwersytecie. I nagle oburzenie zastąpił smutek, bo zdała sobie sprawę, że jutro obaj wrócą do swojej szkoły i życie znów stanie się nudne.
Choć Peter był starszy od niej o siedem lat, a James o osiem, zawsze byli dla niej kumplami do zabawy i tak naprawdę była szczęśliwa tylko wtedy, kiedy bracia byli w domu. Zawsze tak było.
Mówiono jej, że kiedy się urodziła, obaj byli w szkole z internatem i gdy ją po raz pierwszy ujrzeli, pobili się o to, kto ma ją wziąć na ręce. Bracia nauczyli ją wszystkiego, co wiedziała i co uznawała za ważne: jak wspinać się na drzewa, jak stawać na pętli z liny uwiązanej do grubego konara, by rozhuśtać się aż na drugi brzeg rzeki, jak podrzucać piłeczkę i uderzać kijkiem do krykieta, jak biegać po wzgórzach, nie dostając zadyszki, jak łowić ryby, a nawet jak się trochę mocować i uprawiać szermierkę, choć pozwalali jej walczyć tylko kijkami.
Uwielbiała ich, podobnie jak ojca i babcię. Dlaczego ludzie nie uwielbiali babci? Prawdopodobnie dlatego, że czasem bywała nieuprzejma i nie dbała o to, co mówi i jak ludzie to przyjmują. Przede wszystkim ciągle obrażała mamę Nancy Ann. Dziewczynka wiedziała, że jej mama uważa babcię za utrapienie, ale była też świadoma tego, iż mama musi znosić babcię, bo to właśnie ona opłacała przez lata wykształcenie chłopców, a teraz miała płacić za naukę wnuczki.
O mój Boże! Nie chciała iść do innej szkoły. Lubiła swoją wiejską szkółkę, a w każdym razie większość chodzących do niej dzieci, chociaż mama mówiła, że wszystkie one są prostakami. Nancy Ann to wcale nie przeszkadzało, bo wszystkie były dla niej miłe. Oczywiście z wyjątkiem McLoughlinów. Och, ci McLoughlinowie naprawdę byli prostakami!
James i Peter wyśmiewali się z McLoughlinów. Było ich trzynaścioro i wszyscy mieszkali w rozwalającym się, trzyizbowym domku. Wszyscy byli mocni i zdrowi, ich ojciec pił, matka paliła glinianą fajkę, no i nigdy nie chodzili do kościoła. Ale przecież nie było w tym nic dziwnego. Nie chodzili do tego kościoła, bo byli katolikami. Katolicy byli dziwaczni, zabawni i bardzo pospolici.
– ...W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego, amen. – Ojciec właśnie zszedł z ambony, a uczestnicy nabożeństwa wstali i śpiewali ostatni hymn.
Jancy McKeowan rywalizowała w śpiewie z panem Taylorem. Jednak ani Jancy nie mogła przekrzyczeć swego ojca, ani nie mógł tego uczynić pan Taylor, bo głos kościelnego rozbrzmiewał głośniej od wszystkich innych. Kiedy hymn powinien już wybrzmieć do końca, głos pana Taylora słychać było nadal, bo w ten sposób – jak mawiała babcia Nancy Ann – wyśpiewywał on Bogu „amen”. Babci nie było tego ranka w kościele, bo właśnie teraz, pod koniec lata, zupełnie nagle się przeziębiła. Jeszcze ubiegłego wieczora czuła się dobrze. Babcia często się przeziębiała, czasem na wiosnę, czasem latem i kilka razy w zimie.
Kościół już pustoszał, gdy ojciec Nancy Ann ściskał dłonie wszystkim członkom zgromadzenia. Pewne dłonie zawsze ściskał bardziej serdecznie od innych. Z niektórymi ludźmi zamieniał parę słów, z innymi żegnał się bardzo szybko, jakby pomagając im schodzić po czterech stopniach na wysypany żwirem podjazd.
Nancy Ann szła po tym żwirze między swymi braćmi. Wciśnięty nosek prawego bucika uciskał jej palce.
– Jesteś okropny, Peterze Hazel – rzekła, patrząc prosto przed siebie.
– A ty jesteś rozbrykaną młodą kozą, Nancy Ann Hazel. Z pewnością nigdy nie wyrośniesz na wytworną damę – odrzekł, również się nie odwracając.
– A czyja to będzie wina?
– To nie moja wina, ona się taka urodziła – rzekł Peter, spoglądając na Jamesa.
– Och, ty! – Nancy Ann zacisnęła obie dłonie w piąstki i zaczęła nimi okładać udo Petera.
– Widzisz, co mam na myśli? – rzekł Peter, przesadnie głośno jęcząc.
– Przestańcie. Popatrzcie, kto się zbliża – przerwał im James.
Zza krytej daszkiem cmentarnej bramy wyłoniła się wysoka młoda kobieta i uśmiechnęła się do nich.
– Dzień dobry, panie Jamesie, dzień dobry, panie Peterze – powiedziała.
– Dzień dobry, panno McKeowan – odrzekli obaj, kłaniając się szczupłej, jasnowłosej dziewczynie.
– Słyszałam, że jutro wracacie na uniwersytet – rzekła łagodnym głosem, starannie wymawiając słowa.
– Tak, tak – odpowiedział Peter, kiwając głową. – Wyruszamy jutro.
– Och, zazdroszczę wam – wyrzekły kształtne usta, a oczy otoczone jasnymi rzęsami zamrugały. Splotła dłonie w białych bawełnianych rękawiczkach, lekko unosząc piersi ściśnięte ciasnym gorsetem. – To tak jak wyruszanie w inny świat, gdzie umysły mogą się rozwijać i gdzie liczą się idee. – Patrzyła teraz wprost na Jamesa, którego pociągła twarz, uderzająco podobna do twarzy jego ojca, poczerwieniała aż po rondo kapelusza.
– Umysły są prawie takie jak w tej wiosce, panno McKeowan, ograniczone i zazwyczaj nieciekawe. Pozwoli pani, że ją pożegnam – odrzekł sztywno James.
Blask zniknął z oczu młodej kobiety. Patrzyła to na Petera, to na Nancy Ann.
– Do widzenia, panno McKeowan – pożegnali się i odwróciwszy się, pośpieszyli, by zrównać krok z Jamesem.
– To było trochę zbyt oschłe. – W głosie Petera brzmiał chłód.
– A co miałem powiedzieć? „Świat, w którym liczą się idee”... Coś takiego! Wiesz, co ci powiem? Ona mnie doprawdy przeraża. Wczoraj o zmierzchu przechadzała się alejką. Wyszedłem po płaszcz pozostawiony na ławce w ogrodzie i kogo tam zobaczyłem? Pannę McKeowan przechadzającą się przed furtką w tę i z powrotem.
– Cóż – rzekł Peter, z trudem powstrzymując śmiech – jeżeli tak się jej bałeś, to dlaczego nie zawołałeś babci? Ona by ją uspokoiła.
– Trzeba było powiedzieć, że zaręczyłeś się i masz zamiar się ożenić. Wtedy przestałaby latać za tobą.
Obaj młodzi mężczyźni zatrzymali się i spojrzeli w dół, na swą szczupłą, niezbyt zgrabną siostrę. Potem popatrzyli na siebie, wybuchnęli śmiechem i jednocześnie objęli Nancy Ann. Chichocząc ściskała ich przez chwilę.
– Nie tylko masz dużą głowę, siostro Nancy Ann, lecz nie jest też pusta. Ależ tak, oczywiście! Zamierzam się zaręczyć z pewną młodą damą z Oksfordu. Rozgłoś to w okolicy – powiedział w końcu James.
– W porządku, będzie o tym głośno... ale nie za darmo.
Utkwili w niej wzrok, a miny im zrzedły.
– A to coś nowego – rzekł Peter po chwili, zwracając się do brata.
– Tak, tak, w istocie. A jakaż to cena, siostro?
– Zagramy dziś po południu w krykieta.
– Och... och! – odrzekli, jak zwykle niemal jednocześnie. – Wiesz, że to niemożliwe – James zwrócił się do Nancy Ann. – Dziś niedziela, a w niedzielę gra jest zabroniona. Dla ciebie jest zabroniona także w inne dni, wiesz, jakie zdanie na ten temat ma nasza mama... ale w niedzielę... nie, to niemożliwe.
– Jeśli nie będzie krykieta, to nie będzie zaręczyn w Oksfordzie.
– Ty diablico! – Peter spróbował ją chwycić za rękę, ale odbiegła od braci i zaczęła się kręcić w kółko jak bąk. James odezwał się do niej cicho, lecz zdecydowanie: – Przestań zachowywać się jak dzieciak. Wiesz, co by się stało, gdyby mama cię zobaczyła? Już ci się kiedyś za to dostało. Musisz wydorośleć. Obiecałaś jej, że....
– Przymknij się, dobrze? Ja niczego nie obiecywałam mamie, bo miałam zaciśnięte usta i nie wymówiłam ani słowa...
– Ona ma rację. – Bracia znów wzięli ją w środek, ale tym razem zabrał głos Peter, który w przeszłości zachęcał ją do wielu wygłupów: – James ma rację, i mama też, Nancy Ann. Wszyscy się wspaniale bawiliśmy razem, ale teraz... cóż, chcielibyśmy, żebyś przekształciła się w ładną młodą damę i... chodziła na bale, gdzie wszyscy młodzi mężczyźni toczyliby boje o taniec z tobą... No a potem spotkasz...
Nancy Ann stanęła jak wryta i spojrzała na swego ukochanego brata, lecz nie wydobyła z siebie ani słowa. Peter patrząc na nią pomyślał: o czym ja mówię? Ładna młoda dama? – Pokaż mi swój bucik – rzekł pochylając się. – Uniosła stopę, a on rozsznurował trzewik, ściągnął go, po czym wypchnął od wewnątrz kciukiem sztywny nosek. Włożył bucik na nogę i ponownie zasznurował. Wyprostował się i oboje wymienili uśmiechy.
Przeszli razem furtkę i udali się na plebanię, gdzie czekał ich zimny posiłek, przygotowany ubiegłego wieczora przez kucharkę, Peggy Knowles, i jej pomocnicę, Jane Bradshaw. W niedzielę nie wolno było przygotowywać dań, jedynie zmywać naczynia, kiedy pokojówka Hilda Fenwick posprząta ze stołu. Taka właśnie była niedziela.
Jak w takich warunkach ktoś ośmieliłby się grać w krykieta?! To był głupi pomysł i Nancy Ann wiedziała o tym.3
Jeśli domownicy do tej pory nie zgadzali się co do tego, że chcąc uczynić z Nancy Ann wytworną młodą damę, należy ją wysłać do nowej szkoły, to z pewnością podjęliby taką decyzję po dwóch wydarzeniach, jakie miały miejsce w ciągu następnych trzech tygodni.
Nancy Ann leżała w łóżku trzy dni i nie wychodziła z domu przez kolejne trzy, ale w następną niedzielę uznano, iż czuje się już na tyle dobrze, by uczestniczyć w porannym nabożeństwie, a po południu pójść do szkółki niedzielnej.
Panna Eva McKeowan zakończyła lekcje w szkółce mówiąc: – A teraz zaśpiewamy wasz hymn, dzieci... „Niech będę jak aniołek”. – Podeszła do stojącej w rogu fisharmonii i odwracając się twarzą do klasy, zawołała: – Po słowie „trzy”... raz, dwa, trzy.
Niech będę jak aniołek,
Niech zawsze ufam Tobie.
Głosiki zapiszczały nieharmonijnie.
Zawsze przy Twej Osobie,
Niech będę jak aniołek.
To był głupi hymn. „Zawsze przy Twej Osobie”. Nancy Ann nie śpiewała głośno, bo wiedziała, że fałszuje. Hymn kończył się słowem „amen”, wyśpiewywanym na głosy.
Panna McKeowan wstała. – A teraz rozejdźcie się po cichu do domów – powiedziała do dzieci.
Dlaczego ona zawsze mówiła „rozejdźcie się”?
Nancy Ann już miała posłuchać wezwania, gdy zatrzymał ją głos panny McKeowan: – Nancy Ann, zostań na chwilę, dobrze?
Nancy Ann powoli acz niechętnie wróciła do pulpitu panny McKeowan i czekała, chcąc się dowiedzieć, jaką prośbę ma do niej nauczycielka. Ale panna McKeowan milczała, aż z klasy wyszło ostatnie dziecko. Potem spojrzała na Nancy Ann z uśmiechem.
– Cieszę się, że już się lepiej czujesz, Nancy Ann – stwierdziła z zadowoleniem.
– Dziękuję.
– Mam dla ciebie mały prezent. – Uniosła wieko pulpitu i wyjęła pudełeczko. Otworzyła je. W środku znajdował się łańcuszek z wisiorkiem złotego koloru w kształcie serduszka. – Ja... chciałabym ci to dać, Nancy Ann, na pamiątkę, bo już chyba ostatni raz jesteś w szkółce niedzielnej. Od jutra za tydzień wyjedziesz do szkoły, może więc w następną niedzielę będziesz zbyt zajęta i już tu nie przyjdziesz. Pomyślałam, że dam ci to dzisiaj. To bardzo ładny wisiorek, prawda? – powiedziała.
Poruszała łańcuszkiem w obie strony jak wahadełkiem. Nancy Ann pomyślała: Ojej! Co zrobić z tym fantem! Nie lubiła błyskotek i nie mogła przyjąć łańcuszka, bo wiedziała, dlaczego panna McKeowan jej go daje. Bynajmniej nie z powodu sympatii, ale dlatego, by zyskać uznanie w oczach Jamesa.
Nagle zrobiło jej się żal panny McKeowan, bo zdała sobie sprawę, że – jak to określił Peter – była zaślepiona miłością. Z pewnością, bo inaczej zrozumiałaby, co James o niej myśli. Był przecież wobec niej ostatnio bardzo niegrzeczny. Czasem rozmawiał z nią i przekomarzał się, ale potem zawsze zdawał z tego relację Peterowi i obaj śmiali się do rozpuku.
– Weź to i zawieś na szyi. Będzie ładnie wyglądał na tle niebieskiej sukienki...
– Ja... ja przepraszam, panno Evo, ale... muszę najpierw zapytać mamy, bo to wygląda na drogi prezent, taki jak... to znaczy, bardzo podobny do tego, który... kupił James.
Wiedziała, że mówi okropne rzeczy, ale nie mogła przyjąć tego prezentu, bo ta biedna młoda kobieta – mówiąc słowami babci – ofiarując go niczego by nie zyskała.
– Pan James kupił podobny? – Panna McKeowan mówiła coraz bardziej piskliwie, jakby miała zacząć śpiewać. Jej oczy się śmiały, a usta drżały, gdy pochylała głowę ku Nancy Ann, pytając ponownie: – Twój... twój brat kupił podobny?
Nancy Ann aż cofnęła się pod tym pełnym nadziei wzrokiem, przełknęła ślinę, zakasłała, i pośpiesznie wypaliła: – To prezent dla jego narze... narzeczonej. – Trochę źle wymówiła to słowo, ale to nie miało znaczenia. Istotna była zmiana wyrazu twarzy panny McKeowan. Wyprostowała się nagle i odwróciła od Nancy Ann. Łańcuszek z wisiorkiem w kształcie serduszka już nie zwisał z jej palca, lecz był ściśnięty w dłoni, mocno przywierającej do klamry szerokiego pasa opinającego jej wąską talię i pomagającego marszczyć perkalową spódnicę.
– Co ty powiedziałaś? On ma... narzeczoną? Kiedy? Gdzie? Kto? – słowa dobiegały z ust, które zdawały się w ogóle nie poruszać.
Nancy Ann cofnęła się o trzy kroki, aż tylna część jej łydki przywarła do stołka przy fisharmonii. Patrzyła na poruszoną kobietę. Chciała podejść do niej, wziąć jej rękę, oderwać ją od paska i pogładzić, a potem powiedzieć: „Już dobrze, już dobrze. Tylko... tak mi się powiedziało. To nieprawda”. Gdyby jednak tak zrobiła, panna McKeowan mogłaby się rozzłościć, a nawet ją uderzyć. Uderzyła kiedyś w policzek Mary Jane Norton za to, że naśladowała jej sposób poruszania się i śpiewania hymnu „Niech będę jak aniołek”. Nie mogła narażać się na ryzyko spoliczkowania. Zawsze usiłowała uczestniczyć w zabawach braci i dzięki temu nauczyła się odwzajemniać ich zaczepki czy opryskliwość. Taka reakcja weszła jej niemal w krew, co okazywało się czasem zbawienne, na przykład, gdy miała do czynienia z McLoughlinami.
– Idź sobie! – krzyknęła panna McKeowan.
Nancy Ann nie poruszyła się, bo ciągle pragnęła wpłynąć na zmianę wyrazu twarzy młodej kobiety, która wyglądała tak, jakby miała zamiar się rozpłakać, była jednak zbyt rozgniewana, by to zrobić.
– Idź sobie!
Nancy Ann wybiegła na dwór aż do tylnej furtki, gdzie zderzyła się z Johnnym.
Johnny Pratt był pomocnikiem pastora, jego „majstrem od wszystkiego”. Jak opowiadał, trwało to już od pięćdziesięciu lat. Teraz miał sześćdziesiąt dwa lata. Powoził dwukółką, oporządzał konie, dbał o przydomowy ogródek, zaniedbywał grządki kwiatowe – bo mawiał, że niepotrzebne są takie błahostki. Wierzył pastorowi i się go słuchał, w odróżnieniu od jego żony, bo uważał, że tak jak żony innych pastorów chciała sobie zaskarbić najlepsze miejsce w niebie. Starszą panią szanował, chociaż miała język jak świeżo naostrzona na pasku brzytwa. Młodzieńców lubił; byli mili i zawsze uprzejmi. Ale jeżeli chodzi o tę panienkę – spojrzał na Nancy Ann – to ją bardziej niż lubił. Była podobna do ojca. Żałował, że zabierają ją do jakiejś wymyślnej szkoły. No cóż, chyba słusznie – jak na dziewczynkę była trochę nieokrzesana.
– Co się stało? – spytał.
– Nic, Johnny.
– Kłamiesz. I to w niedzielę. Wiesz, gdzie za to trafisz? Poza tym biegłaś, a wiesz, co twoja mama sądzi o bieganiu w niedzielę... między innymi – dodał.
– Gdzie oni są? – spytała Nancy Ann szeptem.
– No cóż... – Johnny wyciągnął z kieszeni kamizelki duży okrągły zegarek. Z jego koperty zniknęły wszelkie ślady srebra, jeśli tam kiedykolwiek były, ukazując metal o kolorze matowego mosiądzu. Johnny popatrzył przez chwilę na zegarek. – Cóż, jeżeli wszystko idzie zgodnie z planami na niedzielę, a nie widzę powodu, żeby były jakieś zmiany, to powinni teraz siedzieć w salonie i pić herbatę, no i... – pochylił się nad nią z szerokim uśmiechem na okolonej bokobrodami twarzy – no i jeść ciasto, bo to przecież niedziela. – Skinął głową i odszedł. Nancy Ann, już nie biegnąc, przemierzyła podwórze i weszła do domu od strony ogrodu.
W hallu zdjęła kapelusik i płaszcz, obejrzała ręce, badając, czy są dostatecznie czyste. Stwierdziła, że tak, ponieważ nie dotykała dziś kredy przy tablicy. Potem zapukała do drzwi salonu, weszła i zatrzymała się, spostrzegłszy natychmiast, że babcia wygłasza tyradę skierowaną do mamy.
– No, jesteś. – Rebeka odwróciła głowę, posyłając córce spojrzenie pełne wdzięczności. – Podobała ci się lekcja?
– Była... była taka jak zwykle, mamo.
– No tak, bo prowadziła ją ta... Eva.
– Tak, babciu.
– Napijesz się herbaty? – spytała matka.
– Tak, proszę.
Usiadła przy okrągłym stoliku, na którym stała taca z herbatą i zauważyła, że ojciec uśmiecha się do niej. Odwzajemniła uśmiech, przeciągle westchnęła i oparła się na krześle. Sama nie wiedziała, czego się boi. Wyświadczyła przecież Jamesowi przysługę, no i panna Eva nie będzie się już tak głupio zachowywać, przynajmniej w stosunku do niego.
Z zadumy wyrwał Nancy Ann podniesiony głos babci: – Disraeli! Ta stara kobieta! Zamiast trzymać się sukni królowej... Cesarzowa Indii, a to dopiero! – Pociągnęła nosem. – A on lepiej, gdyby się zajął tymi Turkami. – Zwróciła się ostro do synowej: – I nie mów mi, Rebeko, że to nie jest temat do rozmowy w niedzielę, bo masakra chrześcijan to według mnie temat na każdy dzień tygodnia. Przecież ci „Bazukowie”, czy jak ich tam nazywasz, zabili tysiące ludzi.
– Och, mamo, to przesada.
– Żadna przesada, kobieto. Ty nie czytasz gazet. Czyż nie tak, Johnie Howardzie? – zwróciła się do syna, jak zawsze wymawiając oba imiona, które dostał na chrzcie. – Czyż to nie dwanaście tysięcy ludzi zostało zgładzonych? – I zanim pastor zdążył odpowiedzieć, ponownie zwróciła się do synowej: – Przecież to się mogło zdarzyć i tutaj. Tutaj się to zaczęło, z powodu złych zbiorów. I mogło się tu zdarzyć...
– Mamo... Mamo, proszę, nie ekscytuj się. Tak, masz rację, chrześcijanie zostali zmasakrowani, ale to tak daleko stąd, no i...
– O Boże! – Nancy Ann zobaczyła, jak babcia odstawia filiżankę tak gwałtownie, że resztka herbaty rozlała się na spodeczek, a stamtąd na blat stolika. Widziała też, że matka z konsternacją popatrzyła na stolik, ale nie poruszyła się, by wytrzeć plamę. Babcia mówiła dalej: – Tak daleko stąd, mówisz. Nie zapominaj, że to, co zdarzyło się wczoraj we Francji, może się stać jutro tutaj czy w Niemczech. A ten głupi mały człowieczek twardo popiera Turków, podczas gdy inne kraje są przerażone okropieństwami w Bułgarii. Johnie Howardzie – popatrzyła surowo na syna – czytałeś tę broszurę, którą przyniósł do domu James, tę, którą wydał pan Gladstone, opisującą te straszne zajścia w Bułgarii? Jestem pewna, że nie czytałeś. No cóż, jest w bibliotece, a przynajmniej była tam tydzień temu. Chyba że została uprzątnięta... – Rzuciła oskarżające spojrzenie synowej, po czym kontynuowała: – James, Peter i ja omawialiśmy tę sytuację. James ma głowę na karku. Spogląda dalej, poza nasze wybrzeża... Mógłby sobie dobrze poradzić w parlamencie.
– Och, mamo! – John zamknął oczy i znużonym głosem mówił dalej: – Wiesz, podobnie jak ja, że James nie myślałby poważnie o czymś takim. On wie, że – ściszył głos –... że tylko dzięki twojej hojności udaje mu się dotąd studiować. Proszę, błagam cię, mamo, żebyś nie zachęcała go do tak kosztownego...
– Zachęcać go?! On ma swój rozum. Nie martw się, nie mogłabym dłużej wspierać ich kariery, podobnie jak nie mogę fruwać. Nie mogłabym nam nawet kupić nowej pu... łapki. – Straciła nagle głos, chwyciła więc filiżankę i łyknęła zimnej już herbaty, jaka jeszcze w niej pozostała. Odstawiając filiżankę i spodeczek, uczyniła to teraz po cichu, zerkając na syna i synową. Oni również na nią spoglądali, a John cichutko rzekł: – Och, mamo.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.