- W empik go
Córka śniegów - ebook
Córka śniegów - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 421 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Wszystko gotowe, panno Welse, żałują tylko, że nie mogę służyć jedną z naszych łodzi.
Frona Welse wstała żywo i podeszła do pierwszego oficera.
– Jesteśmy bardzo zajęci – tłumaczył – niestety, poszukiwacze złota są towarem, który ogromnie łatwo się psuje. Na gwałt trzeba wyładowywać…
– Rozumiem – przerwała – sama zachowuję się podobnie, bardzo mi przykro, że sprawiam panu tyle kłopotu, ale… ale – odwróciła się szybko i wskazała na brzeg. – Widzi pan ten wielki dom drewniany? Pomiędzy sosnowym laskiem a brzegiem? Urodziłam się tutaj.
– Nie wątpię, że spieszyłbym również – rzucił życzliwie, przeciskając się przez natłoczony pokład i prowadząc za sobą panienkę.
Każdy tu właził w drogę każdemu; nie było też nikogo, kto by zaniedbał wrzasku na ten temat. Tysiąc kopaczy żądało natychmiastowego wyładowania bagaży na brzeg. Wszystkie luki były szeroko otwarte i z głębin podpokładowych skrzypiące bloki wlokły ku górze obfitą kolekcję manatków. Po obu stronach parowca, szeregi dużych płaskodennych łodzi przyjmowały ciśnięte toboły, na łodziach zaś tłum spoconych ludzi chwytał skrzynie, kosze i tłumoki w szaleńczej pogoni za własnością swoją lub swego klienta. Pasażerowie, wymachując w powietrzu kwitami bagażowymi, wrzeszczeli z pokładu ku barkom. Czasem dwóch lub trzech przyznawało się do tego samego bagażu i natychmiast wybuchała wojna. Każda skrzynka znaczona „dwoma kółkami” albo „kółkiem i kropką” wywoływała nieskończone kłótnie, a po każdą piłę zgłaszało się od razu z tuzin amatorów.
– Kasjer twierdzi uparcie, że już wariuje – mówił starszy oficer, pomagając pannie Welse zejść ze schodków ku pomostowi. – Obsługa pozostawiła rzeczy pasażerom, a sama umyła ręce. Ale u nas nie jest jeszcze tak źle jak na „Betlejemskiej Gwieździe” – upewniał wskazując parowiec, zakotwiczony o ćwierć mili dalej. – Połowa pasażerów wiezie konie dla Skaguay i Białej Przełęczy, druga połowa spieszy przez Chilcoot. Tymczasem obsługa statku zbuntowała się i wszystko utknęło na martwym punkcie.
– Hej! Wy! – krzyknął kiwając na małą łódkę, kołyszącą się dyskretnie" poza pływającym chaosem.
Drobny holownik, zaprzężony bohatersko do ogromnej barki, próbował znaleźć dla siebie przejście, ale właściciel małej łódki rzucił się pośpiesznie na wołanie oficera licząc, że zdąży jeszcze przeciąć drogę stateczka. Był już blisko, kiedy na swoje nieszczęście… złapał kraba. Ruch ten półobrócił łódkę i wstrzymał ją na kilka sekund.
– Uwaga tam! – huknął pierwszy oficer.
Dwie siedemdziesięciostopowe żaglówki, naładowane bagażami, podróżnymi i Indianami parły pod pełnymi żaglami w przeciwną stronę. Jedna skręciła ostro ku brzegowi, ale druga przygniotła łódeczkę do barki. Wioślarz w porę odczepił wiosła, ale wątła skorupa jęczała pod ciśnieniem i groziła pęknięciem. Wobec tego wioślarz ze – rwał się na równe nogi i w krótkich dosadnych słowach skazał wszystkich kapitanów holowników i załogi wszystkich żaglówek na potępienie wieczne. Jakiś człowiek wychylił się z barki i ochrzcił tamtego niegorszą litanią wyzwisk przy akompaniamencie indyjsko – białego chóru śmiechu na żaglówce.
– Ech, niedojdo! – huknął któryś z podróżnych. – Czemuś się nie nauczył wiosłować?
Pięść wioślarza wylądowała w oka mgnieniu na szczęce swego krytyka i powaliła go ogłuszonego na zwał tobołów. Nie zaspokojony tym sumarycznym aktem zemsty, gorący wioślarz wybierał się w ślad za swoją pięścią na żaglówkę. Siedzący najbliżej podróżny targać począł gwałtownie rewolwer, który ugrzązł uparcie w zbyt ciasnym skórzanym futerale, zaś bracia-argonauci, pokładając się ze śmiechu, czekali, co będzie dalej. Tymczasem żaglówka już parła naprzód i siedzący u steru Indianin pchnął niefortunnego łódkarza wiosłem w pierś, aż ten runął jak długi na dno swojej skorupy.
W chwili gdy fala krzyku i przekleństw wezbrała najbujniej, a gwałtowna bójka i nagła śmierć zdawały się nieuniknione, pierwszy oficer rzucił okiem na stojącą przy nim panienkę. Spodziewał się ujrzeć zgorszone i zalęknione zmieszanie dziewczęce i nie był bynajmniej przygotowany na to, co spotkały jego oczy: zarumienioną, żywo rozciekawioną twarz.
– Żałuję bardzo… – zaczął.
Ale przerwała mu, jakby gniewna, że jej przeszkadza patrzeć.
– Me, nie; nie ma czego. Było bardzo zabawnie. Co prawda rada jestem, że tamtemu ugrzązł rewolwer. Gdyby nie ugrzązł…
– Musielibyśmy nieco odłożyć jazdę na brzeg – roześmiał się oficer taktownie.
– To istny rabuś – ciągnął wskazując na łódkarza, który już śmigał wiosłami po wodzie i sunął wzdłuż statku. – Zgadza się przyjąć tylko dwadzieścia dolarów za odwiezienie pani na brzeg. Powiada, że od mężczyzny wziąłby dwadzieścia pięć. To pirat, proszę mi wierzyć; na pewno będzie wisiał pewnego pięknego dnia. Dwadzieścia dolarów za pół godziny pracy! Niesłychane rzeczy!
– Zabaweczka! Sport! Hę? – zauważył wilk morski, o którym była mowa, wyłażąc tymczasem niezdarnie na pomost i puszczając jedno wiosło do wody. – Pan nie ma prawa wymyślać ludziom – dodał wyzywająco zawijając rękawy koszuli, zmoczone przy ratowaniu wiosła.
– Niezłe uszy Bozia dała – zaczął oficer.
– Pięści też niezgorsze – warknął tamten.
– Widzę, że języczek również.
– Wszystko potrzebne w moim fachu. Niedaleko bym zaszedł bez tego, między wami, rekinami. Ja pirat, ja? A któż wy, z waszym tysiączkiem pasażerów, napchanych jak sardynki? Każecie sobie zapłacić podwójną pierwszą, żywicie byle czym, trzymacie niczym świnie w chlewie, a potem okazuje się, że ja jestem pirat? Ja?
Jakiś czerwonolicy jegomość przechylił się przez górną poręcz i wrzeszczał, co miał sił:
– Wyładować moje rzeczy! Chodź pan na górę, panie Thurston! Natychmiast! W tej chwili! Pięćdziesiąt moich koni zjada własne głowy w tym waszym brudnym pudle! Kiepska będzie z wami sprawa, jeśli ich zaraz nie spuścicie na brzeg. Tracę tysiąc dolarów na każdym dniu zwłoki i nie zgadzam się tracić dłużej! Słyszysz pan? Nie życzę sobie! Obdzieraliście mnie na prawo i lewo od chwili kiedyśmy ruszyli z Seattle i – do stu tysięcy diabłów – nie życzę sobie więcej! Rozbiję tę zakazaną spółkę, jakem Thad Ferguson! Słyszysz pan? Jestem Thad Ferguson i jeśli pan sobie zdrowia życzysz, pośpiesz się, a żywo! Słyszysz pan?
– Pirat, hę? – warknął raz jeszcze łódkarz. – Kto? Ja?
Thurston kiwnięciem ręki doradził spokój czerwonolicemu jegomościowi, a sam raz jeszcze zwrócił się do panienki. – Rad byłbym odprowadzić panią na brzeg i aż do sklepu, ale widzi pani, jak jesteśmy zajęci. Do widzenia. Szczęśliwej podróży. Zaraz odwołam kilku ludzi i każę wydobyć pani bagaż. Jutro rano zostanie dostarczony do sklepu. Na pewno.
Lekko dotknęła jego ręki wchodząc do łodzi. Pod ciężarem jej ciała wątła skorupa zaczerpnęła wody. Fala zalała buciki, ale panienka przyjęła to obojętnie, sadowiąc się na rufie i podkurczając nogi.
– Czekać tam! – huknął oficer. – Tak być nie może, panno Welse. Proszę wrócić, a ja postaram się zdobyć dla pani jak najprędzej jedną z naszych łódek.
– | Najpierw zobaczysz pan samego siebie w. niebie – 'krzyknął wioślarz odbijając. – Puść pan! – zagroził]
Thurston chwycił mocno za burtę, ale w nagrodę za rycerskość dostał tęgo wiosłem po palcach. Wtedy zapomniał o sobie, zapomniał o pannie Welse i klął, klął zapalczywie.
– Pozwolę sobie zauważyć, że nasze pożegnanie mogłoby być nieco godniejsze! – krzyknęła ku niemu, śmiejąc się głośno poprzez fale.
– Na Jowisza! – mruknął zdejmując grzecznie czapkę. – Oto kobieta! -– I nagle chwyciło go ostre, szarpiące pragnienie, żeby zawsze móc widzieć własne odbicie w siwych oczach Frony Welse. Nie miał skłonności do analizy; nie pytał dlaczego; wiedział tylko, że z tą dziewczyną mógłby wędrować na koniec świata. Poczuł niesmak do swego zawodu, chęć ciśnięcia tego wszystkiego precz i ruszenia do Klondike – za nią; ale rzucił okiem na przechyloną ścianę statku, dostrzegł czerwoną twarz imć Fergusona i zapomniał o marzeniu, które śnił przez chwilę.
Chlap! Oporne wiosło w niezdarnej dłoni chlusnęło wodą prosto w twarz dziewczyny. – Mam nadzieję, że pani się nie zagniewa – przepraszał przewoźnik. – Robię, co mogę, ale jakoś niewiele mogę.
– Widzę to właśnie – odpowiedziała dobrodusznie.
– Wcale nie z miłości do morza – ciągnął gorzko – muszę jakoś wykręcić te kilka uczciwych dolarów na życie. Byłbym już w Klondike do tego czasu, gdybym nie miał pecha. Opowiem pani, jak to było. Przebrnąłem z ekwipunkiem przez przełęcz, a potem straciłem wszystko na czysto przy Ramieniu Wiatrów.
Chlap! Pęc! Starła wodę z oczu, ale dygotała przez chwilę, kiedy zimne krople pociekły wzdłuż ciepłych pleców.
– Zuch z pani – pocieszał przewoźnik. – W sam raz do tego kraju. Jedzie pani w głąb, aż na samo miejsce?
Wesoło skinęła głową.
– Powiedzie się na pewno. Więc, jakem mówił, po stracie rzeczy wróciłem na brzeg, żeby zarobić na nowy ekwipunek. Dlatego biorę tak drogo. Mam nadzieję, że pani nie gniewa się za to. Nie jestem gorszy niż inni, panienko, na pewno. Musiałem wyłożyć całą setkę za tę skorupę, która u nas w Stanach nie byłaby warta nawet dziesiątki. Tu na wszystko takie ceny. Tam w górze, na szlaku do Skaguay, hacele do podków sprzedają po ćwierć dolara sztuka. Wejdzie sobie człek do szynku i zażąda wódki. Pół dolara kieliszek! Dobra, wypijasz wódkę, kładziesz dwa gwoździe i kwita. Nikt nic nie gada, bo wiadomo, że nie ma drobnych.
– Jesteście dzielnym człowiekiem, skoro chcecie ryzykować podróż jeszcze raz, po takim niepowodzeniu. Powiedzcie mi swoje nazwisko. Może się spotkamy gdzieś w głębi kraju.
– Czyje nazwisko? Moje? O, ja sobie jestem Del Bishop, górnik. Jeśli kiedy zejdą się nasze drogi, proszę pamiętać, że oddam ostatnią koszulę – to znaczy… chciałem właściwie powiedzieć – proszę pamiętać, że mój ostatni kawałek chleba należy do pani.
– Dziękuję – odpowiedziała ze słodkim uśmiechem; była bowiem kobietą, a kobiety lubią wszystko, co idzie prosto z serca.
Przestał wiosłować na chwilę i rękami wyławiać zaczął z wody nagromadzonej na dnie łódki jakąś starą puszkę od konserw.
– Mogłaby pani trochę wody wyczerpnąć – rozkazał podając puszkę. – Skorupa gorzej nabiera od czasu tej chryi z barką.
Frona uśmiechnęła się w myśli, podetkała spódniczkę za pasek i zabrała się do roboty. Przy każdym kołychnięciu łódki wznosiły się i zapadały przed oczyma potężne góry w lodowych czapach, niby wielkie fale na linii widnokręgu. Od czasu do czasu dziewczyna prostowała się i spoglądała na złotodajny brzeg, ku któremu zdążali, i dalej na ujęte we dwa lądy ramię morza; ze dwadzieścia dużych parowców stało tam na kotwicy, a od każdego z nich ku wybrzeżu i z powrotem krzątało się mnóstwo holowników, barek, czółen i wszelkiego rodzaju pomniejszych skorup. – Człowiek, potężny pracownik, atakuje wrogi kraj – pomyślała dziewczyna, wracając myślą ku wielkim twórcom, którzy udzielili jej okruchów swojej mądrości w" liczne dni spędzone po salach wykładowych, w długie samotne noce przesiedziane nad książką. Była dojrzewającym dziecięciem stulecia i jasno rozumiała świat przyrody i pracę na nim człowieczą. Żywiła dla świata miłość i głęboki szacunek.
Przez dłuższy czas Del Bishop wykropkowywał ciszę tylko uderzeniami wioseł; ale przyszła mu nowa myśl.
– Pani nie powiedziała mi swego nazwiska – upomniał się delikatnie.
– Nazywam się Welse – rzekła. – Frona Welse. Zdumienie odbiło się na jego twarzy i rosło coraz bardziej.
– Pani – jest – Frona – Welse? – wymówił powoli. – Jakub Welse jest pani ojcem, czy tak?
– Tak, jestem córką Jakuba Welse'a, do usług. Zwinął wargi w przeciągłym, znaczącym gwizdnięciu i przestał wiosłować.
– Proszę mi zaraz wracać na rufę i nogi pozabierać z tej wody – rozkazał. – A blaszankę oddać mnie.
– Co? Może źle wybieram? – spytała obrażona.
– Nie. Zupełnie dobrze. Ale pani jest… pani jest…
– Ta sama co przed chwilą. Proszę no wiosłować, to wasza robota, a moja – wybierać wodę. Już ja swojej dopilnuję.
– O, pewnie! – mruknął zachwycony, pochylając się znowu nad wiosłami. – Więc Jakub Welse to pani ojciec? Że też się od razu nie domyśliłem!
Kiedy dotarli do piaszczystego brzegu, zarzuconego grudami wszelkich towarów i mrowiącego się od ludzi, panna Welse podaniem ręki pożegnała swego przewoźnika. I chociaż podobny postępek nie był rzeczą zwykłą pośród kobiecej klienteli, Del Bishop przypisał go skwapliwie faktowi, że ta właśnie kobieta była ni mniej ni więcej tylko córką Jakuba Welse'a.
– Proszę pamiętać: mój ostatni kawałek chleba należy do pani – zapewnił, wciąż jeszcze trzymając jej rękę.
– Ostatnia koszula również – proszę nie zapominać.
– Dobra! Pani jest doprawdy, doprawdy pierwsza klasa! – wybuchnął przy ostatnim uścisku ręki. – Daję słowo!
Krótka spódniczka nie hamowała swobodnych ruchów i Frona niespodziewanie a z radością zauważyła, że jej drobny chód miejski znikł tu od razu, ustępując miejsca rozkołysaniu wyciągniętych rytmicznych kroków, rodzących się na szlaku po długich wysiłkach. Niejeden poszukiwacz złota, obrzuciwszy szybkim spojrzeniem jej kostki i łydki opięte w szare getry, potwierdzał z cicha zdanie Dela Bishopa. Niejeden też spoglądał później na twarz, po czym spojrzeć musiał raz jeszcze; tak jasne i szczere były oczy dziewczyny, po prostu, po koleżeńsku szczere; pobłyskiwały też ciągle świetlistym uśmiechem, drżącym ciągle na granicy bujnej zorzy; jak tylko uśmiechał się patrzący – natychmiast oczy śmiały się również. Światło tego uśmiechu było mieniące – to wesołe, to życzliwe, to radosne, to swawolne – zależnie od przyczyny, która je wzniecała. Niekiedy rozbłyskiwało na całej twarzy, by potem dopiero skroplić się w uśmiech. Ale zawsze tylko prosty, szczery, koleżeński.
Tym razem przyczyn do uśmiechów nie brakło dziewczynie spieszącej przez tłum po piaszczystym wybrzeżu i po zielonej równinie ku drewnianemu domowi, który wskazała była Thurstonowi. Cofnęły się stulecia: lokomocja i transport znalazły się znowu na najpierwotniejszym stopniu rozwoju. Ludzie, którzy nigdy w życiu nie nosili nic, prócz małych paczek, stali się teraz tragarzami. Nie szli… już prosto z głową ku słońcu, ale wlekli się pochyleni, zgarbieni, patrzący w ziemię. Każdy grzbiet stał się objuczonym siodłem, napiętnowanym pręgami od sznurów i rzemieni. Ludzie słaniali się pod nadmiernym wysiłkiem, nogi chwiały się z osłabienia niczym z pijaństwa i zataczały na cztery strony świata, dopóki słońce nie poczęło mierzchnąć i tragarz wraz z ładunkiem nie runął w pył drogi. Inni, kryjąc uciechę, pakowali swoje manatki na dwukołowe wózki ręczne i wyruszali zuchwale, by po kilkuset krokach utknąć przed wielkim kamieniem, barykadującym drogę. Wtedy teoretyzowali na nowo na temat zasad podróżowania po Alasce, wyładowywali wózek albo też wlekli go z powrotem na wybrzeże, sprzedając za bajeczną cenę temu, kto wylądował ostatni. Żółtodzioby, obwieszone u pasa dziesięciofuntowymi rewolwerami Colta, nabojami i nożami myśliwskimi, ruszały zawadiacko w górę szlaku, ale pokornie pełzły z powrotem, ciskając rewolwery, naboje i noże w krzaki, rozpaczliwie a dyskretnie. Tak oto zdyszani, gorzkim okryci potem, cierpieli synowie Adama za adamowy grzech.
Frona czuła się nieswojo w tym roju obcych ludzi, ogarniętych gorączką złota. Dawno znajoma okolica, pełna wzruszających wspomnień, została zbezczeszczona przez tych zdyszanych przybyszów. Nawet odwieczne zarysy ziemi zdawały się dziwnie obce. Były te same, a przecież inne. Tu, na zielonej równinie, gdzie bawiła się jako dziecko i uciekała nieraz, strwożona echem własnego głosu, odbitego o ścianę lodowców – dziesięć tysięcy ludzi wędrowało nieustannie tam i z powrotem, wdeptując wiotką trawę w ziemię i wyzywając kamienną ciszę. O staję w górę szlaku mrowiło się nowe dziesięć tysięcy, zaś przez przełęcz Chilcoot pełzło tyleż raz jeszcze. Wzdłuż ogrodzonego łańcuchem wysp wybrzeża Alaski i hen, daleko aż do przylądka Horn, roiło się jeszcze dziesięć tysięcy, wprzęgając do pomocy wiatr i parę i spiesząc z krańca ziemi. Rzeka Dyea, jak ongiś, grzmiała hucznie ku morzu, ale jej dawne brzegi wydeptały stopy licznych ludzi, pracujących teraz zwartymi szeregami przy holowniczych linach, zaczepionych o ciężko ładowne barki. Ludzie wywalczyli sobie drogę w górę rzeki i wola człowieka zderzała się z wolą żywiołu. Ludzie śmieli się ze starej Dyea i mocniej udeptywali jej brzegi pod stopy tych, którzy nadejdą.
Drzwi sklepu, przez które Frona wbiegała niegdyś i wybiegała po tyle razy, albo wyglądała zdumiona i pełna szacunku ku jakiemuś nieznajomemu myśliwemu albo handlarzowi futer – drzwi te były teraz zatarasowane przez żądający czegoś tłum. W miejscu, gdzie dawniej leżał jeden list i budził sensację, obecnie ujrzała Frona przez okno stos poczty od podłogi do sufitu. Owej poczty właśnie domagali się tak gwałtownie ludzie. Przed sklepem, koło wagi mrowił się drugi tłum. Jakiś Indianin rzucił swój tobół na wagę, biały właściciel zapisał w notesie ilość funtów, po czym rzucono następny. Każdy tobół owiązany był rzemieniami, przygotowany na grzbiet Indianina i na ciężką przeprawę przez Chilcoot. Frona podeszła bliżej. Zaciekawiły ją ceny. Pamiętała, że dawniej samotny pionier lub kupiec płacił za przeniesienie ekwipunku po sześć centów – czyli sto dwadzieścia dolarów za tonę.
Nowicjusz, ważący swoje rzeczy, zajrzał do przewodnika. – Osiem centów – powiedział do Indianina. Indianie roześmieli się pogardliwie i odparli zgodnym chórem: – Czterdzieści! – Twarz żółtodzióba wyraziła zakłopotanie. Rozejrzał się trwożnie dookoła. Życzliwe światełko w oczach Frony przyciągnęło jego spojrzenie. Popatrzał na nią pustymi oczyma. W rzeczywistości pochłonięty był w tej chwili rachowaniem, ile zapłacić ma za swój trzytonowy ekwipunek, licząc po czterdzieści dolarów za sto funtów.
– Dwa tysiące czterysta dolarów za trzydzieści mil! – krzyknął wreszcie. – Cóż ja teraz pocznę?
Frona wzruszyła ramionami. – Radzą zapłacić po czterdzieści centów – powiedziała – bo inaczej oni zdejmą rzemienie. Żółtodziób podziękował, ale zamiast zdecydować się od razu ciągnął dalej narzekanie. Jeden z Indian zaczął rozluźniać pasy. Nowicjusz właśnie miał się poddać, kiedy tragarze podnieśli cenę do czterdziestu pięciu. Uśmiechnął się gorzko i skinął głową na znak zgody. Ale w tej samej chwili podbiegł jakiś Indianin i rzucił coś podnieconym szeptem. Zawrzało i, zanim podróżny zdołał pojąć o co chodzi, tragarze pozdzierali rzemienie i rozbiegli się na wszystkie strony, głosząc nowinę, że cena do Jeziora Linderman wynosi pięćdziesiąt centów.
Nagle tłum stojący przed sklepem zakołysał się podniecony. Coś sobie szeptano i wszystkie spojrzenia skierowały się ku trzem mężczyznom, idącym z góry szlaku. Trójka wyglądała nader pospolicie i odziana była ubogo, można rzec nawet: obdarcie. W bardziej ustalonym społeczeństwie natychmiast policja zaaresztowałaby takich przybyszów za włóczęgostwo.
– To Francuz Louis – szeptał w prawo i w lewo nowicjusz.
– Właściciel trzech działek Eldorado w jednym kawałku – zwierzał się Fronie przygodny sąsiad. – Wart co najmniej z dziesięć milionów!
Francuz Louis, idący o kilka kroków przed towarzyszami, bynajmniej nie wyglądał na magnata. Gdzieś po drodze rozstał się był z kapeluszem i owiązał głowę starą chustką jedwabną. Pomimo swoich dziesięciu milionów dźwigał na własnym grzbiecie swój pakunek podróżny.
– Tamten z brodą to Swiftwater Bil, również jeden z królów Eldorado.
– Skąd wiecie? – powątpiewała Frona.
– Skąd wiem! – zawołał sąsiad. – Skąd wiem! A po cóż wszystkie gazety przez ostatnie sześć tygodni podawały jego fotografie? O! – rozwinął gazetę. – Doskonale uchwycone podobieństwo. Przyglądałem mu się tyle razy, że rozpoznam tę fizjognomię pośród tysiąca.
– A któż jest ten trzeci? – zagadnęła panienka, taktownie uznając sąsiada za autorytet.
Informator wspiął się na palce, żeby lepiej widzieć.
– Nie wiem – wyznał stroskany, po czym trzepnął po ramieniu drugiego sąsiada. – Kto jest ten chudy, wygolony? W niebieskiej koszuli i z łatą na kolanie?
Ale w tej samej chwili Frona krzyknęła radośnie i skoczyła naprzód.
– Matt – zawołała – Matt McCarthy! Człowiek z łatą na kolanie serdecznie trząsł palcami panienki, ale jej nie poznawał i tylko utkwił w niej oczy pełne wątpliwości.
– O! nie poznajesz mnie! – zaterkotała. – Ośmielasz się mnie nie poznawać? Gdyby nie tylu widzów, to bym cię wytłukła, stary niedźwiedziu! „I tak Stary Niedźwiedź wrócił do legowiska, gdzie czekały Małe Niedźwiadki – recytowała uroczyście. – I Niedźwiadki były bardzo głodne. I Stary Niedźwiedź powiedział: zgadnijcie, co wam przynoszę, moje dzieci. I jeden Niedźwiadek zgadł: jagody, a drugi Niedźwiadek zgadł: łososia, a trzeci Niedźwiadek zgadł: jeżozwierza. Wtedy Stary Niedźwiedź roześmiał się i zawołał: Uf! Uf! Pięknego, Dużego, Tłustego Człowieka!”
W miarę słuchania jakieś dawne wspomnienie stawało mu w oczach, a kiedy dziewczyna skończyła, kąciki oczu uniosły się w górę i całą twarzą owładnął swoisty, cichy, bezdźwięczny śmiech.
– Tak, znam na pewno – wytłumaczył. – Ale zabijcie mnie, nie wiem, kto taki.
Wskazała palcem na sklep i patrzała niespokojnie prosto w oczy.
– Mam cię! – Odsunął się nagle, obejrzał dziewczynę od stóp do głowy, po czym zdziwił się jeszcze więcej, zbity z tropu do reszty. – Nie może być. To nieporozumienie. Pani nie mogła mieszkać tu, w tej chacie.
Frona z zapałem pokiwała głową.
– Więc to doprawdy ty, we własnej osobie? Maleńkie, śliczne stworzenie, które nie miało matki i któremu tyle razy rozczesywałem złote kudełki? Maleńka czarownica, która tu latała boso i z gołymi udkami?
– Tak, tak – dopomagała mu uszczęśliwiona.
– Mały szatanek, który buchnął zaprząg i pośród głębokiej zimy ruszył z psami na przełęcz po to tylko, żeby zobaczyć, gdzie świat się kończy, bo stary Matt opowiadał o tym piękne bajki?
– O Matt, kochany, stary Matt! Pamiętasz, jak poszłam pływać z małymi Siwaszkami koło indyjskiego obozu?
– I ja musiałam wyciągać cię z wody za włosy!
– I postradałeś wtedy jeden ze swoich gumowych butów!
– Niestety! Kosztowały całe dziesięć dolarów, tu, w sklepie twego ojca.
– A potem ruszyłeś przez przełęcz w głąb kraju i słuch o tobie zaginął. Wszyscy myśleli, żeś umarł!
– Doskonale pamiętam dzień odjazdu. Płakałaś w moich ramionach i ani rusz nie chciałaś pocałować starego Matta na do widzenia. Ale przecież na koniec pocałowałaś – zawołał triumfalnie – kiedy uwierzyłaś, że naprawdę jadę. Takie to maleństwo było!
– Miałam osiem lat.
– To dwanaście lat temu. Dwanaście lat przesiedziałem w dziczy i ani razu nie wyjrzałem na świat boży. Teraz masz dwadzieścia?
– I jestem twego wzrostu! – stwierdziła Frona.
– Ładna kobieta z ciebie wyrosła, wysoka, w sam raz i w ogóle. – Obejrzał ją krytycznie. – Co prawda warto by może trochę utyć, zdaje mi się.
– Ani myślę – odparła. – Me w dwadzieścia lat, mój miły, nie w dwadzieścia lat. Spróbuj no moje muskuły, to się przekonasz. – Zgięła ramię, aż biceps zarysował się krągłym węzłem.
– Tak, muskulik niczego – przyznał, z podziwem dotykając krzepkiej wyniosłości – jakbyś co najmniej ciężko pracowała na chleb.
– O, spróbowałam rzutów, boksu, fechtunku – wołała przybierając kolejno typowe pozycje; – umiem pływać, nurkować, skakać przez płotki i – i nawet chodzić na rękach. Żebyś wiedział!
– Tego cię tam uczono? He? Myślałem, że cię ojciec posłał, żebyś nabrała rozumu z książek – zauważył sucho.
– Ależ teraz mają nowe sposoby uczenia, Matt, nie nabijają głowy, żeby aż spuchła…
– I żeby słabe nogi nie mogły jej unieść, co? No, niech tam, już ci przebaczam nawet muskuły.
– A jakżeż twoje sprawy, Matt? – zapytała Frona. – Jakże ci się życie układało przez te dwanaście lat?
– Ho, ho! – rozstawił szeroko nogi, odrzucił głowę i wydął pierś. – Nie byle co! Jestem sobie teraz jaśnie wielmożny Mac Carthy, król dynastii Eldorado z łaski tych oto własnych dziesięciu palców. Królestwo moje nie ma granic. Kopię przez jedną minutę więcej złota, niż dawniej widziałem na oczy przez całe życie. Wybieram się teraz do Stanów, żeby poszukać, czy nie mam przypadkiem jakich antenatów. Żywię błogą nadzieję, że przecież jacyś się znajdą. Tu w Klondike można znaleźć złoto, ale ani kropli dobrej wódki. To jest druga przyczyna, dla której daję sobie urlop. Postanowiłem raz jeszcze skosztować przyzwoitego alkoholu, zanim umrę. Potem mam najszczerszy zamiar wrócić do swego północnego królestwa. Daję słowo, jestem królem Eldorado i jeśli życzysz sobie kawałek złotej ziemi, to ci osobiście ofiaruję.
– Zawsze ten sam stary, stary Matt, który się nigdy nie zestarzeje – parsknęła wesoło Frona.
– A ty jesteś nieodrodna Welse! Muskuły atlety i łeb filozofa. Ale chodźmy no do sklepu. Louis i Swiftwater już tam weszli. Podobno Andy wciąż jeszcze sterczy za ladą, ciekaw jestem czy mnie pamięta.
– I mnie też. – Frona wzięła go za rękę. Miała złe przyzwyczajenie chwytania za rękę każdego, kogo lubiła. – Dziesięć lat nie byłam w tych stronach!
Irlandczyk począł wyorywać sobie drogę w tłumie niby pług. Frona szła z łatwością pozostawioną przez niego bruzdą. Nowicjusze przyglądali się z szacunkiem owym bóstwom Północy. Gwar zaszemrał na nowo.
– Kto jest ta dziewczyna? – zapytał głos w tłumie i Frona zamykając już za sobą drzwi sklepu, dosłyszała czyjąś dobitną odpowiedź:
– Córka Jakuba Welse'a. Nie słyszeliście nigdy o Jakubie Welsie? Gdzieżeście się uchowali?ROZDZIAŁ II
Wybiegła z gaju lśniących brzóz i pod pierwszymi promieniami słońca, grającymi w fali rozpuszczonych włosów, pomykała lekko przez rosistą łąkę. Ziemia była aż tłusta od wilgoci i miękka pod stopą, bujne trawy chłostały kolana, płynne diamenty rosy odbijały migotliwe iskry słońca. Rumieniec poranka krasił policzki, jasność poranka płonęła w oczach, młodość i miłość prześwietlała ciało. Bo Frona wyrosła na piersi ziemi – nie znając piersi matki – i kochała namiętnie stare drzewa i wszelaką zieloność; głuchy poszept rosnącego życia radosny był jej uszom i wilgotne wonie ziemi słodkie jej nozdrzom.
Gdzie górny zasiąg łąki ginął pod ciemnym i stromym skrzydłem lasu, pośród smukłych śliskołodygich mleczów i barwnych smółek – Frona napotkała krzak dużych fiołków Alaski. Rzuciwszy się na ziemię jak długa, wtuliła twarz w wonną świeżość i rękoma przytuliła do głowy śliczne purpurowe półkole małych główek. Nie wstydziła się swego wzruszenia. Wyruszyła była stąd ongiś w tumult, kurz i trujące upały szerokiego świata i oto powróciła: prosta, czysta i zdrowa.
Cieszyła się tym, leżąc pośród łąki i goniąc wspomnieniem dawne dni, kiedy to wszechświat kończył się na linii widnokręgu i trzeba było wędrować na przełęcz, żeby zobaczyć, czy jest piekło.
Tak, pierwotne było życie jej dzieciństwa, nielicznymi zamknięte granicami zasad i wymagań, te jednak, które istniały, były surowe. W skrócie można by je nazwać – jak przeczytała kiedyś później Frona – „braterstwem chleba i płaszcza”. Braterstwa tego dochował ojciec – myślała wspomniawszy, jak dobrze wymawiali ludzie jego imię. Tę to wiarę przyjęła i niosła ze sobą Frona poza linię widnokręgu i hen w szeroki świat, gdzie ludzie porzucili stare prawdy i wymyślili sobie nowe, samolubne, przewrotne i podobno „wyższe”. Tę to wiarę przyniosła dziś ze sobą, wciąż świeżą, młodą i radosną. Wszystko jest takie proste – myślała. Czemuż ludzie nie przyjmą tej wiary: braterstwa chleba i płaszcza. Braterstwa na szlaku i w obozie. Wiary, z którą silni, czyści mężczyźni spotykają nagłe niebezpieczeństwo i gwałtowną śmierć na rzece lub w polu. Czemu? Wiarę Jakuba Welse'a? Wiarę Matta Mac Carthy? Chłopaków indyjskich, z którymi bawiła się niegdyś? Dziewcząt tubylczych, które wodziła na wojnę amazonek? Albo nawet psów-wilczurów, pracujących w uprzęży co sił i swawolących w śniegu? To jest zdrowe, to jest istotne, to jest dobre – myślała i pełna była radości.
Bogata piosnka ptaszęca powitała ją z głębi lasu i zbudziła słuch na dźwięki dnia. Kuropatwa nawoływała gdzieś z oddali i mała wiewióreczka miotała się wysoko w przestrzeni od pnia do pnia, od gałęzi do gałęzi, wdzięcznie terkocząc. Od strony niewidzialnej rzeki dochodziły pokrzyki spracowanych łowców fortuny, którzy już zerwali się ze snu i wywalczali dalej drogę swą ku biegunowi.
Frona wstała, wstrząsnęła włosy i odruchowo poszła dawną ścieżką pośród drzew ku obozowi wodza George'a z plemienia Dyea. Spotkała jakiegoś chłopaka; był muskularny i nagi, niby mały miedziany bożek. Zbierał chrust i popatrzał ku niej bystro przez brązowe ramię. Rzuciła mu grzeczne „dzień dobry” w języku Dyea, ale chłopak potrząsnął głową, zaśmiał się obelżywie i zaprzestał roboty, żeby ciskać za idącą bezwstydne słowa. Nie rozumiała, o co chodzi. Dawniej tak nie bywało. Więc już mijając ogromnego, jaskrawo przybranego Indianina – zatrzymała język za zębami.
Na skraju lasu stanęła przed obozowiskiem zdumiona. Nie była to już wioszczyna z kilkunastu szałasów, trwożliwie stłoczonych na polanie, jakby dla dodania sobie wzajem odwagi. Było to potężnie rozrosłe osiedle. Zaczynało się tuż za lasem, rozpościerało po równinie, pośród rzadkich drzewin i biegło aż na sam brzeg rzeki, obarczonej licznymi rzędami czółen. Roiło się tu zbiegowisko plemion, jakiego nigdy dawniej nie bywało. Powsząd siedzieli obcy, nietutejsi ludzie, z kobietami, dziećmi i psami. Frona idąc, mijała przybyszów z plemienia Juneau i Wrangla, potrącali ją dzikoocy Stikowie spoza przełęczy, zuchwali Chilcaci i wyspiarze Królowej Karoliny. Spojrzenia, które jej rzucali, były ciemne i ponure, prócz tych – stokroć gorszych – wyzywających i pogardliwych ciskanych prosto w twarz, wraz z bezwstydnym chichotem.
Nie przeraziła Frony ta zuchwałość, ale rozgniewała, zabolała i zatruła radość powrotu do domu. Szybko pojęła dziewczyna, co tu zajść musiało: stare, patriarchalne stosunki z czasów jej ojca minęły, cywilizacja zaś, jak zaraza, spadła na ten kraj w jeden dzień. Rzuciwszy okiem pod uniesioną połę namiotu. Frona… dostrzegła kilku mężczyzn o złowrogich twarzach; leżeli kołem, u wejścia zaś stos rozbitych flaszek wymownie opowiadał o zabawach nocy. Biały człowiek, wymokły i sprytny rozdawał karty; złote i srebrne monety pobrzękiwały po brzegach rozesłanej kołdry. O kilka kroków dalej Frona usłyszała skrzyp „koła szczęścia” i zobaczyła Indian, mężczyzn i kobiety, ciskających łapczywie ciężko zarobione pieniądze na zawodne szale gry. Z szałasów i chat pobrzmiewały ochrypłe dźwięki tanich gramofonów.
Stara kobiecina, zdzierająca korę z wierzbowego pręta u wejścia do namiotu, podniosła głowę i nagle krzyknęła przenikliwie:
– Hi-Hi! Tenas Hi-Hi! – bełkotała tak pospiesznie i tak wyraźnie, jak tylko pozwoliły bezzębne szczęki.
Frona drgnęła na ten okrzyk. Tenas Hi-Hi! Maleńki Śmieszek! Jej własne imię z dawno minionych, indyjskich czasów. Zawróciła natychmiast i podbiegła do kobiety.
– Czy już tak prędko zapomniałaś, Tenas Hi-Hi? – szepleniła stara. – Oczy masz młode i bystre! Nie tak prędko zapomina Neepoosa!
– Więc to ty, Neepoosa – wołała Frona, chociaż język nie chciał się poddać brzmieniu słów, od tylu lat niewymawianych.
– Tak, to jest Neepoosa – odpowiedziała starowina, wciągając gościa do namiotu i po coś pospiesznie wysyłając chłopaka. Usiadły obie na ziemi, stara poklepywała serdecznie rękę Frony i oglądała twarz zamglonymi, zaropiałymi oczyma.
– Tak, to jest Neepoosa, wcześnie stara, jak wszystkie nasze kobiety. Neepoosa, która cię nosiła na ręku kiedy byłaś malutka, Neepoosa, która się nazwała po swojemu Tenas-Hi-Hi, która walczyła o ciebie ze Śmiercią,
Kiedy byłaś chora, która zbierała korzenie w lesie i zioła na łące, warzyła i dawała ci pić. Mała się zmieniłaś, poznałam cię od razu. Jak tylko zobaczyłam twój cień na ziemi, zaraz podniosłam głowę. Mało się zmieniłaś, jesteś wysoka, piękna jak młoda wierzba, słońce całowało twoje liczko mniej niż kiedyś, ale włosy są te same, nieposłuszne, rozwiane i koloru tych brązowych wodorostów, które przypływ wyrzuca, i te same usta, skore do śmiechu, niechętne do płaczu. I oczy są takie same jasne i prawdziwe jak w tamtych czasach, kiedy Neepoosa karciła cię za złe postępki, a ty nigdy nie położyłaś fałszywych słów na język swój. Aj! Aj! Inna jesteś niż te kobiety, które teraz przyjeżdżają do naszego kraju.
– A czemuż to biała kobieta jest teraz bez szacunku w waszych oczach? – zapytała Frona. – Wasi mężczyźni i nawet chłopcy mówili do mnie złe słowa, kiedy szłam przez obóz i przez las. Takich rzeczy nie było dawniej, kiedy bawiłam się z nimi.
– Tak! Tak! – odrzekła Neepoosa. – To prawda. Ale to nie ich wina. Nie rzucaj swego gniewu na ich głowy. Bo winne są te kobiety, które przyjeżdżają teraz do naszego kraju. Nie mogą wskazać na żadnego mężczyznę i powiedzieć: „Oto jest mój mężczyzna”. A to źle, jeśli kobiety są takie. One patrzą na wszystkich mężczyzn zuchwale, bezwstydnymi oczyma, języki mają nieczyste i serca złe. Dlatego są bez honoru w oczach naszych. A chłopaki – są tylko chłopaki. A mężczyźni, skądże mogą wiedzieć?
Zasłona u wejścia uchyliła się i wszedł stary Indianin. Mruknął powitanie w stronę gościa i usiadł. Tylko pewien odcień żywości w ruchach wskazywał, jak jak miłą mu była obecność Frony.
– Więc Tenas Hi-Hi powróciła do nas na te kiepskie czasy? – zagadnął przenikliwym, drżącym głosem.
– Czemu kiepskie czasy, Muskim? – pytała Frona. – Czy kobiety nie noszą barwniejszej odzieży? Czyż żołądki wasze nie są pełne słoniny, mąki i wszelkiej żywności białego człowieka? Czyż młodzi mężczyźni nie ciągną wielkiego bogactwa z rzemieni i wioseł? I czyż po dawnemu nie otrzymujesz od ludzi mięsa, ryb i kołder? Czemuż ciężkie czasy, Muskim?
– To prawda – odrzekł wyszukanymi słowy, jak na kapłana przystało, i przebłysk dawnego ognia mignął mu w oczach. – To święta prawda. Kobiety noszą barwniejszą odzież. Ale znalazły łaskę w oczach białych mężczyzn i nie chcą już patrzeć na mężczyzn własnej krwi. Więc plemię nie rozmnaża się jak dawniej i małe dzieci nie plączą się już pod nogami. Tak, tak, żołądki są pełne żywności białego człowieka, ale pełne są również złej wódki białych ludzi. Tak, a nie inaczej, młodzi mężczyźni zgarniają dużo pieniędzy, ale całe noce siedzą nad kartami i bogactwo odpływa. Jeden drugiemu ciska złe słowa i biją się w gniewie i zła krew plami ich ręce. A stary Muskim otrzymuje mało ofiar mięsa, ryb i kołder. Albowiem młode kobiety zeszły ze ścieżek ojców swoich, więc młodzi mężczyźni nie czczą już starego obyczaju, ni starych bogów. Złe są to dni, Tenas Hi-Hi i stary Muskim zstąpi do grobu troski pełen.
– Tak! Tak! Prawda! – zawodziła Neepoosa.
– Od szaleństwa twego narodu oszalał również mój naród – mówił dalej Muskim. – Nadeszli tamci spoza słonego morza, niby morskie fale i wędrują – ach! któż wie dokąd?
– Tak! Któż wie dokąd? – lamentowała Neepoosa, kiwając się w przód i w tył.
– Idą ciągle ku mrozom i śniegom; i wciąż przychodzą nowi, fala za falą!
– Tak! Tak! Ku mrozom i śniegom. Droga jest długa, ciemna i chłodna! – Zadrżała, potem nagłym ruchem dotknęła ramienia Frony. – I ty idziesz?
Frona skinęła głową.
– I Tenas Hi-Hi idzie! Tak! Tak! Tak!
Zasłona namiotu uchyliła się znowu i Matt McCarthy zajrzał do wnętrza.
– Tu jesteś, Frona, we własnej osobie? Śniadanie czeka już od pół godziny, a stary Andy gderze i zrzędzi jak baba. Dzień dobry wam, Neepoosa – zwrócił się do Indian – i wam, Muskim, chociaż wątpię bardzo, czy mnie jeszcze pamiętacie.
Para staruchów odmruknęła powitanie i natychmiast zamilkła chmurnie.
– Prędzej, prędzej, dziewczyneczko – zwrócił się Matt do Frony. – Mój parowiec odchodzi o dwunastej, a jeszczem się na ciebie wcale nie napatrzył. Prócz tego Andy i śniadanie gotują się wspólnie i kipią.ROZDZIAŁ IV
Odchyliła dalej płócienną klapę namiotu i weszła. Mężczyzna nie przestał dmuchać w piec, nieświadomy faktu posiadania towarzystwa. Frona kaszlnęła, wobec czego podniósł na nią zaczerwienione od dymu oczy.
– Owszem, owszem – powiedział dość stosownie. – Proszę uwiązać płótno i rozgościć się. – Po czym wrócił znowu do swej podbiegunowej roboty.
– Bądź co bądź, gościnnie – zauważyła w myśli Frona, przyjmując zaproszenie i podchodząc do pieca.
Stos gałązek karłowatej sosny, krzywych, mokrych i porąbanych stosownie do długości paleniska leżał na podorędziu. Frona znała dobrze ten gatunek sośniny, płożącej się po skałach i zapełniającej szczeliny złóż polodowcowych, niby jej prototyp, rzadko kiedy wznoszący głowę wyżej niż o kilka cali od ziemi. – Zajrzała do pieca, zobaczyła, że jest niepełny, dołożyła mokrego drzewa. Mężczyzna wstał, kaszlnął od dymu, ale pokiwał głową z uznaniem. Złapawszy dech powiedział: – Niech pani usiądzie i wysuszy suknie. Zajmę się kolacją.
Postawił garnczek od kawy na fajerce piecyka, chlusnął z wiaderka i wy szedł, żeby przynieść jeszcze wody. Kiedy znikł, Frona pośpiesznie sięgnęła do walizeczki i mężczyzna, wróciwszy za chwilę, zastał gościa w innej spódniczce; dawna została właśnie wyciśnięta starannie. Gospodarz namiotu wyjmować począł naczynie ze skrzyni z zapasami, Frona zaś rozciągnęła między kołkami namiotu kawałek sznurka i rozwiesiła mokrą spódnicę. Naczynia były brudne, pochylił się więc i mył je starannie, co dało dziewczynie możność dyskretnego zmienienia pończoch. Doświadczenie lat dziecinnych nauczyło ją znaczenia pielęgnowania nóg w podróży. Przemoczone buciki postawiła na stosie drewek koło pieca, sama zaś wciągnęła parę miękkich, ozdobnych mokasynów domowych indyjskiej roboty. Ogień rozpalił się dobrze i Frona rada była, że może wysuszyć na sobie bieliznę.
Przez cały czas oboje nie przemówili ani słowa. Mężczyzna nie tylko milczał, ale zdawał się tak pochłonięty swoimi zjajęciami, jakby nie życzył sobie usłyszeć tych kilku słów wyjaśnienia, które chciałaby wymówić Frona. Zachowanie jego robiło takie wrażenie, jak gdyby było najzwyklejszą pod słońcem rzeczą, iż młoda kobieta wyłania się nagle z burzy i wichru, by dzielić w nocy jego namiot. Do pewnego stopnia podobało się to dziewczynie, ponieważ jednak nie rozumiała tego, czuła się więc zmieszana. Najwyraźniej coś przyjęte zostało za pewnik, coś, czego nie mogła pojąć. Kilkakrotnie zwilżała wargi, żeby przemówić, ale milczała, bo zupełnie nie dostrzegano jej obecności.
Otworzywszy siekierą puszkę wołowiny w konserwie, gospodarz podsmażył kilka grubych plastrów boczku, odstawił patelnię i zagotował kawę. Potem wyłonił ze skrzyni połowę zimnego, ciężkiego placka z jabłkami, obejrzał go z powątpiewaniem i rzucił szybkie spojrzenie na dziewczynę. Wyrzucił nadpsuty przysmak za drzwi, po czym wytrząsnął z pudełka na kawałek płótna resztkę sucharów morskich, rozgniótł je, rozkruszył i wystawił na deszcz. Okruchy obficie nasiąkły wodą, aż stały się pulchną brudnobiałą masą.
– Nie mam innego „pieczywa” – mruknął – Ale proszą siadać i posilić się jak można.
– Chwileczkę – odpowiedziała Frona i zanim zdołał zaprotestować, rzuciła rozmiękłe suchary na patelnię w tłuszcz. Do tego dolała kilka kubków wody i postawiła na dużym ogniu. Po kilku chwilach parowania i bulgotania całej masy dorzuciła do niej drobno pokrajaną wołowinę i wszystko zamieszała łyżką. Potem hojnie posoliła i popieprzyła, aż smakowita para wznosić się poczęła z mieszaniny.
– Muszę przyznać, że wcale niezła potrawa – powiedział kołysząc talerz na kolanach i chciwie pożerając jego zawartość. – Jak to się nazywa?
– Slumgullion – odrzekła grzecznie Frona, po czym kolacja ciągnęła się już w milczeniu.