Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Córka Tuśki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 grudnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,99

Córka Tuśki - ebook

Pamiętacie Tuśkę, bohaterkę „Sezonowej miłości"? Jej pobyt w Zakopanem okazał się nie tylko szansą na polepszenie zdrowia, ale postawił przed nią pytania o definicję miłości i małżeńskiej wierności. Poczynaniom matki przyglądała się wówczas córka Pita. Tym razem to właśnie ona staje się główną bohaterką powieści Zapolskiej. Czytelnicy są świadkami dorastania młodej Pity w ograniczonym mentalnie środowisku mieszczańskim. Jak pruderia i zakłamanie obecne w najbliższym otoczeniu wpłyną na losy dziewczyny?

Zapolska kolejny raz mistrzowsko obśmiewa mieszczańską kołtunerię. Wyciąga na światło dzienne największe grzeszki i ludzkie przywary.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-264-2674-8
Rozmiar pliku: 589 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Tanagra?

Nie. Jeszcze nie Tanagra, ale już prawie.

Takie to delikatne linią, rysunkiem, wszystkim.

A serce? a dusza?

Harfa, raczej widmo harfy, a na niej rozpięte anielskie włosy, złote. cieniuchne, drżące za lada wichru powiewem.

Tanagra?

Nie. Ale już prawie.

I harfa.

. . . . . . . . . . . . . . .

Pita ma lat czternaście

Rozwija się.

Tak mówi lekarz, tak mówią także ogrodnicy, gdy wczesnym rankiem pochylają się nad grzędami kwiecia, które spoza osłony liści ciekawie patrzą ku słońcu.

Pita ma małe ręce, małe nóżki, nie jest jeszcze bardzo wysoka, ale czasem ma pozór dorastającej panny. Nosi sznurówkę i ma plecy zakute w rodzaj pancerza. Bo nie ma co ukrywać — Pita ma fatalne przyzwyczajenie.

Pita się garbi — i słyszy ciągle:

— Pito, trzymaj się prosto!

Lecz Picie trudno się wyprostować. Coś ją zawsze w prawym boku boli. Nie mówi o tym, bo Pita nie lubi, aby się nią zajmowano. Czasem miałaby ochotę, gdy zejdzie ze służącą po drzewo do piwnicy, pozostać tam na zawsze sama i w ciemności. Są bowiem dziwne chwile w istnieniu Pity. Oto wszystko się ku niej tłoczy. Wszystko, co jest na świecie i w ogóle w życiu. Wszystko, co ludzie przeżyli i wyżyli z siebie, a zwłaszcza, co pozostawili po sobie, odchodząc. To są całe tysiące, całe wieki — cały ocean życia. I to wszystko rzuca się, ciśnie i tłoczy dokoła Pity, wciska się w drobniuchną klatkę jej duszy. A ona, zmęczona już przed wchłonięciem w siebie choćby tych najpotrzebniejszych objawów życia, pragnie wniknąć w siebie — obliczyć, co ma, a co jej jeszcze konieczne... co odrzucić należy, przed czym się bronić, do czego dążyć.

Na to dziecko potrzebuje także ciszy, potrzebuje pozostać same, potrzebuje pozwolić sobie przemówić do siebie.

Lecz Pita ciszy tej nigdy nie ma.

Ciągle, ciągle kotłuje się w mieszkaniu na ulicy Wareckiej. Ach! nie kłótnia, bo tam ciągle grzecznie i uprzejmie życie płynie sznureczkiem zwykłym, lecz teraz Pita potrąca się ciągle o dominującą nad wszystko indywidualność matki i co chwila słyszy:

— Pito, trzymaj się prosto!

— Pito, czy ćwiczyłaś na fortepianie?

— Pito, przerób szwedzką gimnastykę!

— Pito, idź zobacz, jak się robi zasmażkę.

— Pito, idź na lekcję literatury.

I znów:

— Patrz na mnie... trzymaj się jak ja.

A potem:

— Patrz na mnie: czy ja nie jestem wiecznie czymś zajęta?

I nabyte niedawno zdanie:

— Rozpróżniaczenie podsuwa kobiecie złe myśli. Ty musisz mieć zdrową duszę i zdrowe ciało.

I znów:

— Patrz na mnie i trzymaj się prosto!

. . . . . . . . . . . . . . .

Ach! jak higienicznie, jak uczciwie, jak starannie jest hodowana Pita!

. . . . . . . . . . . . . . .

Z tej Pity „laleczki”, o szarych pończoszkach i białych bucikach, powierzchownie pozostało wiele. Niby to jest wiek niewdzięczny, tak przynajmniej mówią. Dystyngowaniej to brzmi _l’âge ingrant._ Znaczy — brak wdzięku. A przecież tak nie jest. Pita jest właśnie, pomimo wypukłvch plecków i płaskich piersi — wdzięczna.

Gdy tylko się ruszy, wdzięczność ją sprawuje

I wszędy niewidoma za nią postępuje.

Cóż to znowu?

Szesnasty wiek!

Szumi lipa — szumi, strząsa wonne kwiecie i woń płynie wzdłuż chlebnych pól nad taflą stawu, co go Dzbukiem zwą.

Szesnasty wiek!

Orły białe, srebrne orły białe w złotym wieku kapią się z poszumem rozłożystych skrzydeł.

I wypływa gracji pełne widzenie.

Idzie łąką kwietną, liliową od dzwonków, z chmurą błękitnych motylków nad morzem kwiecia — idzie wydeptaną steczką dziewczę czternastoletnie. Giezłeczko białe, krezka u szyi, płaską pierś kabacik niebieski obciska. Dziewczątko ma drobne ręce, drobne nogi i trzyma się pochyło. Idzie w łąkę kwietną pomiędzy dzwonki i motyle, idzie samo rozwiewne i ciche, bo zalękłe jest bardzo wobec tej potęgi życiowej, która ku niej się ciśnie i do wrót jej duszy puka.

I chce pozostać sama, chce pozwolić sobie przemówić do siebie — obliczyć się, zrozumieć, skupić się w sobie...

Dlatego idzie w dal jasną i czystą, w poszum mistyczny rozmodlonych łąk, w tęczę motyli.

I za nią sunie, jakby smuga wdzięku, smuga uroku, który mają w sobie pąki liliowych bławatków, ranną rosą skropionych.

A przecież trzyma się bardzo pochyło.

I nie gra na fortepianie, nie chodzi na lekcje literatury, nie przerabia gimnastyki.

Idzie z opuszczonymi rączkami i oczy rozszerzone śle w dal bezczynnie na pozór.

Za nią żaden głos nie woła:

— Trzymaj się prosto!

Ani nie podsuwa jej myśli:

— Gdy kobieta nie zajęta, mają do niej przystęp pokusy...

Bo to dziewczę z opuszczonymi rękoma pracuje teraz ciężko i ponad siły. Ona stanęła nagle nad brzegiem, poza którym już rozpoczyna się kraina domyślań. Do tej chwili nieopatrzna jej młodość mówiła: „Jestem pewną!”...

A teraz — nagle zamąciło się przed nią i czuje, że musi pójść naprzód, a tam już nic pewnego nie ma, nic, nic...

I z wytężeniem dziewczynka chce znaleźć to coś pewnego.

Siły traci w tej pracy.

W tej bezowocnej pracy.

W tej tragicznej pracy.

I przeczuwa, że już zaczyna się rozpacz.

Rozpacz domyślań.

Błądzeń...

Zwątpień...

Nicości...

. . . . . . . . . . . . . . .

Dziewczyna idzie łąką coraz dalej i coraz więcej jest sama.

A za błękitną jej postacią, która przecina błękitną chmurę drobniuchnych motylków — płynie myśl ojca-poety:

Gdzie tylko się ruszy, wdzięczność ją sprawuje

I wszędy niewidoma za nią postępuje.

Nie woła więc nikt:

— Trzymaj się prosto, zajmij się czym...

Wdzięczność wysłano w ślad za nią. Wiosenne, ciche, puchowe zjawisko. Gracji pełne i smukłe. To jest właśnie ta smuga, która poza nią płynie. W fałdy jej szat motyle się garną, a dzwonki głowy chylą.

I zda się słychać w poszumie traw:

— Nieświadome piękno płynie...

. . . . . . . . . . . . . . .

Pita z ogarkiem świecy idzie do piwnicy.

— Możesz mnie zastąpić! — mówi matka cierpko, wręczając jej klucz. — A licz dobrze, żeby ci spod ręki drzewa nie kradła. Pamiętaj: trzydzieści siedem kawałków.

— Tak.

— Nie zamyślajże się o czym innym.

— Nie, proszę mamy.

Idzie Pita po ciemnych, wilgotnych schodach. Za nią ironiczna i zła służąca. Ładne państwo, które drzewo wydają jak cynamon! Ohydne, piwniczne powietrze owiewa Pitę. Za chwilę już siedzi na stosie drzewa. Świeca tli się na ziemi, gdzie pełno leży trzasek. Przez zamarzłe okienko wpada dziwna, ukośna struga światła. Pita z początku usiłuje liczyć polana, które sługa wybiera, lecz po chwili wzrok jej za tą strugą wędruje. Nie na ulicę wszakże, bo tej Pita nie ciekawa. Lecz to coś, ten lęk, to pragnienie — tęsknota, aby pozostać samą, ogarnia Pitę. Niech bierze, co chce... i już tłoczy się ku Picie kraina domyślań, rozpacz domyślań.

Rozpacz zwątpień.

Nicości...

Świeca się dopala, roztapia, zagasa.

Dziwna struga światła w ohydną woń gnijących kartofli się ściele.

Pita siedzi milcząca, smutna.

Sługa kradnie drzewo i oddaje czyhającemu w ciemni kurytarza stróżowi.

. . . . . . . . . . . . . . .

A przecież i za Pitą idzie owa Wdzięczność.

Bo już tak od wieków — za dziewczętami, które wchodzą w życie, które się garbią, które zdają się nie myśleć o niczym, które są nieświadomym Pięknem i Lękiem przed światem, a Bielą porannego nieba nad łąką rozmodlonych kwiatów — od wieków za takimi dziewczętami idzie zjawa lekka, gracji pełna.

Idzie Wdzięczność.

Otula je, prowadzi, rozwiewa ich zbyt krótkie sukienki, rozświetla delikatne na karku włoski, w oczy kładzie całe światy.

Wdzięczne są — wdzięczne.

. . . . . . . . . . . . . . .

Mimo to wszystko z Pity się ciągle w domu śmieją.

Bracia zwłaszcza. Mundek i Edek. Mundek, starszy, wzgardliwie. Dla niego Pita jest głupia i nic więcej.

Edek, młodszy, nie zgłębia jej moralnej istoty. Bierze tylko te rzeczy powierzchownie. Nazywa Pitę „miss Pastrana” . Czytał niegdyś w komplecie „Kłosów” , który znalazł w paczce na strychu, że był potwór kobiecy o długich rękach, płaski i niezgrabny. Potwór ten nazywał się „Pastrana”.

Zaraz tego samego wieczora cicho, grzecznie na pozór przywitał Pitę, siadającą przy stole:

— _Good evening, miss Pastrano!_

Pita otworzyła szeroko oczy.

Wzrok ten pochwycił Mundek, który właśnie wchodził do pokoju.

— Pito! — wyrzekł oschle — czas już, ażebyś starała się nadać więcej inteligencji swoim oczom. Chwilami robisz wrażenie cielęcia, które patrzy na nowe wrota. Wstyd mi za ciebie. Koledzy moi to zauważyli.

Pita nie mówi ani słowa. Coś tam z dawnego ironicznego uśmieszku jakby się przemknęło po jej buzi. Ale w gruncie rzeczy Picie jest to obojętne. Zresztą jej dziwnie wszystko jest obojętne. Zdaje się jej już od dawna, że jest ciągle widzem musowym, widzem na jakimś przedstawieniu, które ją nie interesuje. Dopiero coś się zacznie...

Coś nadzwyczajnego.

A reszta, to, co jest teraz, dla niej widzialne i przystępne, przechodzi mimo niej.

Więc błękitne jej oczy patrzą obojętnie na Edka, który powitał ją „Pastraną”.

I tak samo patrzą na Mundka, który porównał ją do „cielęcia”.

Bo w tym wszystkim jest ona tylko widzem.

I to widzem, który czeka.

. . . . . . . . . . . . . . .

Mundek mówi, że Pita śpi.

— Co z nią gadać, ona śpi!

Pita przygryza usta. Coś jakby się zakołatało chwłleczkę w jej piersi, lecz rzeczywiście i to coś usypia.

Może rzeczywiście ona śpi.

Jak królewna z bajki.

Pita przypomina sobie, że był czas, gdy ulubionym jej zajęciem było snuć w myśli bajeczne historie, w których ona była bohaterką. Całe tragedie, oblężenia, brania w jasyr, topienia się, napady zbójców... Coś bajecznego. Gdy położyła się spać, modliła się cicho: „Daj, Panie Boże, ażebym prędko nie zasnęła”, a to jedynie dlatego, aby móc dużo, dużo snuć pięknych bajek, w których ona będzie grała główną rolę. To było jednak dawno. Pita miała wtedy lat siedem, osiem. Od tej chwili zmieniła się wiele. Pita zasypia zaraz albo leży nieruchoma, patrząc szeroko otwartymi oczyma, i zdaje się nie myśleć o niczym. Nawet o tym, co się przez dzień uczyła. To ją nie interesuje. Ona wie, że wszystkie dziewczęta uczą się to samo i że wybrano dla nich jakąś plewkę, która nie stanowi milionowej części prawdziwej wiedzy. Pita już dawno osądziła system swej edukacji. „Nauczą mnie tego, co inne” — i usteczka jej wydęły się wzgardliwie. Płucze więc sobie mózg tą trochą wiedzy, jak płucze zęby rano i wieczorem. Ona wie, że życie wpisze ją na swoją Wszechnicę i że tam Potęga cała czeka na nią, czeka niecierpliwie.

. . . . . . . . . . . . . . .

I dlatego to Pita obojętnie patrzy na Edka i Mundka, i dlatego stróż w ciemnym kurytarzu piwnicznym bierze całe naręcza pięknego, suchego, krótko rąbanego bukowego drzewa...

I tysiące innych „dlatego” — całe niezmierzone tysiące, które stanowią obecnie senne życie Pity.I

Komplecik.

Na Wareckiej, u Zebrowskich, sześć panienek z „dobrych domów” uczy się tańczyć.

Pousuwano palmy i figusy, pozdejmowano chodniki. Lampa zapalona stoi na pianinie. Światło białe, mleczne. Ponad lampą zawieszony oleodruk w złotych ramach, a poniżej jakaś akwarelka, kupiona przez Żebrowskiego „wypadkowo” i „wcale tanio”.

Trochę chłodno; na dworze mroźno, choć koniec lutego. Panienki w lakierowanych pantofelkach; jedna w atłasowych błękitnych. Stoją rzędem jak młode gęsi. Mają miny zakłopotane i nieszczęśliwe. Są niezgrabne i pas jest trudne. Szczególniej — _pliéz_ . Nogi ich są sztywne, jak z drzewa. Sukienki opięte przy _pliéz_ odznaczają szpiczaste kolanka. Dwie się buntują. Stanowczo za trudne. A potem ogarnia je jakiś wstyd. To przysiadanie jest nieprzyzwoite. Niuta szepnęła o tym Jaśce. I natychmiast obie, strapione, nie wiedzą, jak sobie poradzić z tą sprawą. Patrzą na siebie, uśmiechają się dziwnie. Metr tańca, młody, przystojny baletnik, o bladej cerze i czarnych jak atrament wąsach, powtarza nieustannie:

— _Pliéz, pliéz —_ głębiej, głębiej.

Pita stoi na samym brzegu i wykonywa ruch wskazany z łatwością. Na pozór drewniana figurka, lecz w gruncie rzeczy elastyczna. Sukienkę ma granatową, drobno plisowaną. Gdy przysiądzie na ziemi, rozłożone fałdy sukni przybierają kształt olbrzymiego fijołka. Luźna bluzka okrywa smukły tors. Z wysokiego kołnierza wykwita głowa, opleciona dwoma warkoczami, opiętymi w formie wianka, prostym wiejskim sposobem. I wykwint sukienki, przybranej aksamitem, dziwnym kontrastem łączy się harmonijnie z prostotą tej fryzury.

Pita z pewną nonszalancją patrzy na przystojnego baletnika. Jego opięty strój, filigranowa postać nie tmponują jej. Przy tym, skacząc, jest śmieszny, tupie mogami, uśmiecha się. Pita wzrusza ramionami. Nie może pojąć, jak Jaśka mogła zakochać się w tym człowieku. Bo fakt — faktem. Jaśka się zakochała i wszystkie panienki o tym wiedzą. Niby ona zwierza się tylko Picie, ale Pita podejrzewa, że Jaśka każdej pod przysięgą powierza swoją tajemnicę.

Bo ostatecznie, skądże się to rozeszło? Prawda, że Jaśka strasznie się nastawia, zmienia wstążki na szyi, karbuje włosy, ma ciągłe wypieki na twarzy i śmieje się głupio, gdy baletnik do niej mówi. To bije w oczy. Nawet mogłaby tak się nie zdradzać, bo to przecież (według Pity) nie ma się znów z czym tak ehwalić. Ten Schern jest porządnie trywialny. Pita podpatrzyła, jak w przedpokoju nos wycierał. Zupełnie ordynarnie. I gdy się odezwie, powie coś tak trywialnie, bez żadnej subtelności. Wszak spytał się na pierwszej lekcji, zwracając się do Tuśki:

— Czy to wszystko pani konsolacja?

Pita widziała, jak matka skrzywiła się pogardliwie. Co za trywialność! Sześć dziewczyn ma być wszystko „mamine córki”. Jak u stróżów? A potem to słowo: „konsolacja”. Gdzie on to wyczytał? Kto teraz tak mówi?

Tymczasem lekcja idzie dalej swym trybem. Baletnik zmienił rozkaz dzienny i zaordynował _chassés._ Panienki odetchnęły. To już łatwiejsze. I sześć nóżek wyciągnęło się na lśniącej posadzce. W ślad za nóżkami poruszają się chude bioderka.

— Raz, dwa, trzy — raz, dwa, trzy...

Otworzyły się drzwi do stołowego pokoju i weszła Żebrowska. Miała również granatową sukienkę jak córka, splisowaną od pasa i rozścielającą się na posadzce jak fijołek. Złote włosy aż oślepiały w jasnym świetle lampy. Lecz twarz straciła wdzięk swój dawny. Usta zacięły się, jakby w ciągłym niezadowoleniu. Broda wypełniła się miękką masą tłuszczu. I gors zwieszał się cięższy pod fałdami spiętej na guziczki bluzki.

Tuśka przeszła przez salon pod ścianami i usiadła na kanapie. Natychmiast wbiła oczy w szereg dziewcząt, które miała przed sobą. One zaczęły się mieszać. Czuły, że w tym wzroku jest kobieta, która krytykuje i ocenia kobietę. One, nawzajem nieufne, pełne były ironii i jakiejś pogardy, z której nie zdawały sobie sprawy, jakby gardziły czymś, co na rannej zorzy stara się znaleźć ciemne plamy.

— _Chassés_ wkoło, jedna pani za drugą!... — komenderuje baletnik.

Jak w cyrku młode, świeżo w tresurę podane źrebaki, tak panienki zaczynają obiegać wkoło salonu. Drzwi się otwierają. W mundurku smukły, o ślicznych kształtach dorastającego chłopca, przesuwa się przez salon do jadalnego pokoju Mundek. Nawet nie patrzy w stronę dziewcząt. Jedna z nich, Niutka, blondyneczka z zadartym noskiem, znalazła się na jego drodze. Spłoszyła się jak kuropatwa. Dziewczęta wiedzą, że ten „starszy” nimi pogardza. Czują dla niego szacunek, choć, prawdę mówiąc, nie ma się znów czego tak stawiać. Sam jeszcze młokos i nic więcej. Nie lubią jednak, gdy tak przesunie się przez pokój. Długi czas nie mogą otrząsnąć się z wrażenia, iż wydały mu się śmieszne. Wiedzą, że nazwał je raz skaczące sroki To przecież nieprzyjemnie. Czy sądzi, że one tak skaczą z własnej woli? Może wołałyby pozostać w spokoju i nie męczyć się tak dwa razy na tydzień.

Jedna Jaśka...

Ale ona się kocha!

Wreszcie odpoczynek. Baletnik usiadł z gracją, nogi ułożył, usta w ciup i siedzi jak panna na wydaniu. Dziewczęta posiadały i używają na garbieniu się do woli. Cisza panuje senna i zupełna. Pod piecem usiadła Pita, a zaraz do niej przysunęła się Jaśka. Pita się odsuwa, bo znieść nie może kontaktu obcego ciała. Czuje dziwny wstręt. A Jaśka ma manię czepiania się ciągle czegoś.

I teraz leży na ramieniu Pity, która drugim bokiem aż przylgnęła do pieca.

— Powiem ci coś... — szepce Jaśka.

—!!!

— Ale jak się przysięgniesz, że nikomu nie powiesz.

—!!!

— Bo pamiętaj! to coś bardzo, bardzo...

—???

— Przysięgasz?

— No, dobrze, dobrze.

— Wiesz, on mnie za rękę uścisnął.

Jaśka formalnie dusi Pitę.

— Kiedy to zrobił?

— Jak mnie przy _pliéz_ poprawiał.

Pita wydyma usta.

— Widzisz, widzisz — mówi z wymówką — do czego cię twoje kokieterie doprowadziły. Ośmieliłaś go...

Lecz Jaśka aż cała płomienieje. Policzki ma tak czerwone, jak aksamitka na szyi.

— Żebyś wiedziała, jak to przyjemnie!

Tego już nadto! Dobry smak Pity czuje się strasznie obrażony. Nie dość, że wyzwano tego ordynusa na jakieś poufności, ale te poufności sprawiają przyjemność...

— No, moja droga — zaczyna — muszę ci się przyznać, że jesteś trochę... — nie tego...

— E! co ty wiesz — mówi Jaśka i przymyka oczy, jak kura troszkę senna — co ty wiesz... to coś bajecznego, no! pycha...

Baletnik, znudzony, wstał i podchodzi do pianina, aby się przyjrzeć oleodrukowi. Pianino stoi na jednej linii z piecem.

Jaśka chwyta za rękę Pitę.

— Idzie tu!

I nagle bez przyczyny zaczyna namiętnie całować Pitę, która się broni.

— Jaśka! dajże spokój!

Baletnik zatrzymał się i patrzy na tę scenę. Uśmiecha się, wreszcie cedzi:

— Niech się panie nie całują, bo będzie deszcz!

Jakby kto podciął Pitę. Co za trywialność!

Lecz Schern już odszedł, aby przejrzeć nieśmiertelne album, leżące na stole. Pita, oburzona, rzuca za nim w ślad:

— A to ordynus!

Jaśka jest mocno zdziwiona.

— Dlaczego? Jaki ma śliczny smoking. Mógłby przychodzić w kurtce, a on w smokingu. Co ty chcesz od niego?

Pita wzrusza ramionami.

— Nie cierpię mężczyzn niesubtelnych.

— Ależ on jest bardzo subtelny...

— E! dla ciebie.

— A cóż ty rozumiesz pod subtelnością?

Pita jest coraz więcej ironiczna.

— Nie smoking i nie takie odzywanie się. Zresztą, daj mi spokój, ty mnie nie rozumiesz.

Jaśka czuje się obrażona.

— Och! jaka z ciebie przemądra Zofia.

Lecz już Tuśka powstała i mówi coś po cichu do Scherna. Ten słucha uważnie i pochyla głowę.

— Jak pani dobrodziejka sobie życzy!

Zwraca się do panien:

— Panienki, proszę do ukłonów! Zaczniemy od dworskiego. Za chwilę, panienki: raz, dwa; na lewej nodze się oprzeć, a prawą zakreślić wielkie koło, tak... raz, dwa.

I Pita, córka skromnego urzędnika, kłania się nisko, kłania się ślicznie, kłania się dworsko, niby przed tronem, niby na pokojach dworskich.

— Raz, dwa — tak — a teraz trzy — nogą szerokie koło...

. . . . . . . . . . . . . . .

A czas mija, leci i szelestu jego skrzydeł nawet nie słychać. A zbliża się dla tych dziewcząt chwila wielkich tajemnic, wielkich abnegacji, wielkich posłannictw. Zbliża się dziwna, surowa i nieunikniona.

One zaś zwinęły skrzydła, które je niosły po przecudnych ogrodach, pełnych dziecięcych pragnień.

Zwinęły skrzydła, a dokoła nich aureola dziecięcego szczęścia gaśnie. Straciły pierwotną świeżość pierwszych wrażeń i idą, pchane tragiczną siłą swych przeznaczeń. Serca ich drżą, bo nie wiedzą, w jaki takt uderzyć, aby starczyło im siły i ciepła na całe istnienie. A przecież z tych serc należy jeszcze zostawić coś, gdy się trumna nad nami zamyka. Więc na to choćby mały balecik musi być powoli przygotowywany — na to i na wiele innych rzeczy.

Tymczasem dziewczęta rzędem, w salonie oświetlonym mlecznym blaskiem, studiują pilnie... dworskie ukłony.

— Raz, dwa — tak... a teraz niżej, niżej, cały korpus...

Jeszcze niżej.II

Dziewczęta się rozeszły. Oprócz dwóch sióstr Rościszewskich wszystkie zamieszkują tę samą kamienicę. Cztery oficyny, więc dużo takich Żebrowskich pomieścić się może. Jaśka jest córką urzędniczki z telegrafu i jest ze wszystkich najuboższa. Ale i tu matka się zmogła i każe córkę uczyć tańczyć.

Tuśka po odejściu wszystkich zgasiła natychmiast lampę.

— Idę się położyć — wyrzekła do córki. — Ty przypilnuj pieca. Marcysia jest w maglu.

— Dobrze, proszę mamy.

Tuśka wyszła, a Pita pozostała wreszcie na chwilę sama.

Wie, że to nie na długo, bo za chwilę wróci do domu Edek i zajmie stół w pokoju stołowym, gdzie się rozłoży ze swymi książkami. Wtedy do salonu sprowadzi się Mundek, który zasiądzie pod piecem, obłoży się także książkami i „kuć” zacznie. Edek wrzeszczy, ucząc się z zatkanymi uszami; Mundek, przeciwnie, milczy, zatnie usta i wtopi się cały w książkę. Wtedy dla niej, dla Pity, nie ma właściwie nigdzie miejsca. Idzie do pokoju stołowego i siada na sofce, na której sypia Edek. Bierze „robotę” i zaczyna szydełkiem produkować nadzwyczaj potrzebne w życiu gwiazdki bawełniane i dobrze brudne. Lecz nim to ją spotka, ma jeszcze chwileczkę przed sobą. I z prawdziwą ulgą i radością przyklęka przed piecem, w którym dopalają się owe śliczne, wyschłe, bukowe polana.

Pita uklękła, wydobyła z kieszeni jabłko, trzy kawałki drutu, wbiła je w jabłko i postawiła delikatnie w piecu. Robi to uważnie, mieląc przy tym językiem w buzi. Gdy jabłko już zaczyna się piec na swych trzech drucianych nóżkach, Pita pozostaje przed piecem w dziwnej pozycji jakiejś pra-Ewy, patrzącej ciekawie w tajemnice przypadkowo roznieconego ogniska. Różowy blask oblewa jej twarzyczkę, wydobywając na jaw niezmierną delikatność rysów i linijki jej owalu.

Zdaje się w tej chwili czymś tak wątłym, nieziemskim, wysubtelnionym, iż lada dotknięcie może ją skruszyć, jak porcelankę saską z epoki doskonalszej maniery.

Pita po raz pierwszy dzisiaj doznaje niepokoju z powodu zwierzeń Jaśki.

— Jaka głupia — myśli — mówi, że gdy ją ten... (usta Pity wydęły się po dawnemu) uściśnie za rękę, to coś się z nią dzieje. Nie uwierzę nigdy. Co się ma dziać?

Pita ujmuje swoją rękę lewą prawą ręką i ściska mocno.

— To musi być takie wrażenie... więc niby co to ma być?

Lecz nagle jakby ktoś leciutko zastukał jej pomiędzy łopatkami.

A może to co innego?

Takie nic. Taka ledwie sformułowana myśl, jakby błyskawica. Niepokój, wstrząśnienie całego organizmu. Pita przycichła cała. Chwileczkę przestała myśleć. Nic, nic. Siedzi strwożona, jak młody ptak, który nagle po raz pierwszy posłyszał wystrzał. Stulił głowę i zdrętwiał. Tak samo i Pita.

— A może to co innego?

Drzwi od przedpokoju otwierają się. Ciężko wpada Edek. Jego twarz młodego orangutanga, pokryta pryszczami; na rękach całe kolonie kurzajek. Jest rozpaczą matki. Nagle zbrzydł tak strasznie, że nikt by się w nim nie domacał owego pazia długowłosego, w czarnej aksamitnej bluzce. I te buty, wiecznie zabłocone, ten mundur poobrywany, zapięty krzywo, i całe „wzięcie”, pełne jakiejś nagle wyrosłej przekory, którą Tuśka tępi, jak chwast szkodliwy i wstrętny.

Wpadł i zaraz dostrzegł Pitę, która ciągle klęczy przed piecem i ręce sobie ściska.

— Co robisz Pastrańciu? Już po pląsach? Cóż twoje meluzyny ? Dobrze tańczą kaczken-kadryl?

Rozstawił nogi i zaczął iść ku Picie, kołysząc się jak kaczka.

— Taś, taś, taś, tasiuchny... a Pastrańcia na czele.

Nagle urwał.

Dostrzegł jabłko.

Przykucnął i zmienił ton mowy. Stał się miły i układny.

— Daj mi to jabłko.

Pita wykonała grzeczny gest:

— Proszę cię, bierz!

Wyciągnął długą, dziwaczną rękę i ze zręcznością małpy schwycił jabłko. Rzucił je na ziemię, rozpalone druty zaczęły palić posadzkę.

— Zniszczysz podłogę.

Wzruszył ramionami.

— Cóż to? moje? Niech ten podły kamienicznik ma jakieś zniszczenie.

Z kieszeni od spodni, dobrze naładowanej przerozmaitymi tajemniczymi przedmiotami, wyciągnął chłopski kozik i kawałek bibuły. Roztasował się na ziemi i odepchnął od pieca Pitę.

— Posuń się, panno Pastrano!

Rozwijał się w nim prawdziwy mężczyzna. Układny i miły, gdy o coś prosił, z chwilą ustępstwa ze strony kobiety zaznaczał swą pogardę i podwajał swą brutalność.

Był to jednak najlepszy chłopiec, z dobrym sercem, pełen sentymentu i posiadający w wysokim stopniu kult pamiątek.

Pod jego sofką, gdzie sypiał w pokoju stołowym, stała wąska, długa paczka, przezwana przez inne dzieci „trumną”. W tej trumnie Edek chował wszystko, co od kogo dostał, co mu przypominało jakąś ważniejszą chwilę, która się zaznaczyła w jego życiu.

Poowijane w kolorowe bibuły, w pudełka od lekarstw, w koperty — leżały rozmaite najróżnorodniejsze przedmioty owego krótkiego życia, opatrzone etykietami, napisami, kokardami, polakowane, popieczętowane — to znów w pudełeczkach szklanych, aby je dojrzeć było można. To było całe dotychczasowe życie Edka od lat najmłodszych, cały grobowiec i zarazem źródło najżywszych wspomnień, do których się zwracał ciągle i z którymi się nie rozstawał.

Tulił się do rzeczy martwych, on, pełen pragnień uczuciowych, zamarzły w tej martwocie grzecznej i „dobrze wychowanej”.

To są konsekwencje przestawania z byle kim — mówi z ironią Tuśka, patrząc na syna.

— Rzeczywiście... Edku... my cię nie poznajemy — dodaje spoza „Kuriera” Żebrowski.

Och! Edek sam siebie nie poznaje. Tak go coś gna, tak go pędzi, tak go roznosi. Jakaś siła, jakaś buta, a potem nagle dziecięce, głupie porywy. Jakże na przykład teraz chętnie „sprałby” Pitę, pobił się z nią, ale tak, no!... a potem przeprosił ją, wycałował, na rękę porwał i poleciał na dziedziniec, gdzie dokoła klombu wyślizgali taką pyszną ślizgawkę. I Pastrańcia by się zabawiła. Pożyczyłby jej jednej łyżwy, którą wydostał od kolegi Smoglewicza za dwie lepsze marki i nowy jeszcze wisiorek.

Bo w gruncie rzeczy, choć nazywa Pitę Pastraną i dokucza jej, wie, że ona jest dobra dziewczyna i zawsze to jego siostra...

Lecz Pita przylepiła się do ściany, niewyraźne oczy utkwiła w ciemną przestrzeń pokoju i tak bije od niej jakiś chłód i senność, że Edka aż wszyscy diabli biorą.

— Ty... zaspana dolo! — mówi — czy rabin jest?

— Jest.

(Rabinem Edek nazywa swego starszego brata, ze względu na jego takt, rozum i wyniosłość).

— Nie masz więcej jabłek?

— Nie.

— No to... gryźnij się!

Pita aż się wyprostowała. Edek zebrał porozrzucane książki i podniósł się ociężale z ziemi. Widocznie wyładowywał swą energię za domem, a w mieszkaniu poruszał się jak niedźwiedź.

— Bywaj zdrowa, Dyndowa, bo mnie boli głowa!— zadeklamował odchodząc do jadalni.

Na progu natknął się na brata, który przeszedł przez salon trzymając czapkę w ręku.

— Wychodzisz? — zapytał.

Lecz Mundek nic nie odpowiedział, jakby nie słyszał nawet zapytania.

. . . . . . . . . . . . . . .

I znowu Pita pozostała sama.

Delikatnie, wystygłym już drutem poprawia w piecu i wpatruje się ciekawie w rubinowe, z szafirowymi żyłkami węgle, które się rozsypują za dotknięciem.

— Jakie to śliczne! — myśli — suknia na bal w tym kolorze byłaby przecudna!...

I zaraz przychodzi jej na myśl:

— Gdzie ten Mundek poszedł?

Ona nigdy nie chodzi sama i rzadko wieczorami.

— Ja bym się bała — myśli — ale on, chłopiec, on się niczego nie boi. Tylko... gdzie on chodzi?

Jakieś całe światy zakryte, niepokojące i dziwne przesuwają się przed nią. Światy owe mieszczą się w ogromnej kamiennej budowli, do której drzwi są silnie zaryglowane. Ona nawet nie próbuje zbliżyć się do tych drzwi. Tylko tak z daleka, w myśli, patrzy, dziwi się.

— Tam się muszą dziać dziwne rzeczy — kombinuje — dziwne i straszne. Nie pragnę wiedzieć, jakie, ale przecież tam właśnie musi być świat żyjący i czynny. Mundek mówi zawsze, że idzie „do kolegów”. Idzie po to, aby razem z nimi się uczyć.

Tak. Więc ten świat czynu i życia — to nauka...

Tak, tak.

Coś zapukało lekko, ale teraz nie w pochylone plecy Pity, lecz jakoś w piersi, w okolice serca.

— A może to co innego?

Przemknęła taka myśl, jak błyskawica, już po raz drugi. Niby ta sama, co poprzednio. Ale nie. To coś innego. To coś wielkiego, przeogromnego, jakby wołanie tysięcy... Łkanie, krzyk, przekleństwa i nawoływania do wspólnego, silnego, wytrwałego oporu. Jest to tak wyniosłe w swym tragizmie, tak płynie z całej ziemi, z całego kraju i przepaja powietrze, że Pita na chwilę w poczuciu dziwnym nie wie, czy to nie ona sama krzyczy, łka, skarży się, nawołuje do oporu...

— Nie wiem, nie wiem...

Powoli jednak uspokaja się i powraca do dawnej równowagi.

— Co się ze mną dziś dzieje? — myśli — to nic, tylko ta głupia Jaśka zirytowała mnie swoją głupotą. Z takim ordynarnym czymś za ręce się ściskać! Teraz jest skompromitowana. Powinna iść za niego. Winszuję! Już ja tam nie będę na jej weselu. Taki pan młody...

Mimo woli Pita zaczyna się zagłębiać w jakieś pogmatwane ścieżki.

— Pan młody musi być chudy, wysoki, cienki w pasie, mieć blond brodę i włosy, niebieskie oczy, śliczny anglez (fraki niemodne do ślubu) i nosić szpilkę z perłą. Musi cicho mówić, cicho chodzić i być strasznie dy-styn-go-wa-ny. No... powinien być taki jak... Ketling.

(Pita uznaje tylko _Pana Wołodyjowskiego,_ i to z powodu dystynkcji Ketlinga. To, co mówi Zagłoba, sprawia jej nudności. Lecz Ketling! o!)

. . . . . . . . . . . . . . .

Drzwi od przedpokoju otwierają się cichutko i wsuwa się przez nie jakaś wysoka, ciemno odziana postać.

W przedpokoju pali się lampka, i tak po strudze mdłego światła, płynącego z półotwartych drzwi, zjawia się przed Pitą coś nadzwyczajnego.

Jest to mężczyzna chudy, wysoki, cienki w pasie, w długim czarnym surducie. Ma blond brodę i blond włosy, a takie blond i delikatne, że aż drżą, jak te włosy aniołków na choince wigilijnej. Oczu nie widać, tylko dwie ciemne plamy, ale Pita czuje, że muszą być niebieskie.

Wszedł cicho i stoi tak nieruchomy, zakłopotany. W Picie coś aż zaszumiało:

Ketling! jak Bozię kocham, Ketling!

Skąd się wziął? Czego chce? Czy ona śni?

Właśnie myślała, że taki powinien być „pan młody”. I oto stoi przed nią nieruchomy, piękny, zagadkowy, tajemniczy.

Ni to człowiek, ni widmo.

Przywiało go coś, jakaś moc tajemnicza w ten wieczór zimowy.

I Pita powoli podnosi się z klęczek i zdaje się jej nagle, że to jakieś skrzydła u jej ramion wytrysły niespodzianie i tak niosą ją w górę.

A patrzy, patrzy na te złote włosy, na tę ciemną postać.

Wreszcie jakiś niski, pełny głos męski mówi:

— Czy mogę się widzieć z panem Żebrowskim?

Pita natychmiast odpowiada przełykając ślinę, gdyż w gardle zaschło jej zupełnie.

— Tatki nie ma.

— A... a pani Żebrowska? Służąca mówiła, że jest w domu.

— Mamcia śpi... ale ją zbudzę...

— Nie, nie. To zbyteczne. Ja przyjdę jutro.

Lecz Pita przesuwa się przez pokój.

To dziwne. Ona zawsze taka pewna siebie, a tu nogi pod nią drżą. Idzie jak przez rózgi.

— Mamcia zaraz będzie służyła.

— Pani się trudzi.

Och! jaki głos cichy i słodki. Potem ten sposób nazywania ją, Pitę, „panią”, jak zupełnie dorosłą osobę. Wprawdzie i baletnik mówi „pani”, ale co to za różnica!

Pita wbiega do sypialni rodziców. Mała lampka, nazwana przez dzieci „smarkatą” dla drobnych rozmiarów, pali się na tualecie. Na łóżku, okryta pledem, leży Tuśka. Na odgłos otwieranych drzwi podnosi się natychmiast. Tuśka nie śpi, lecz lubi tak leżeć bezczynnie w półcieniu.

— Czego? — pyta córki.

— Proszę mamy, jakiś pan — mówi Pita, a głos jej zmieniony — jakiś pan... w salonie.

— Czego chce?

— Mamusi.

— Jak? co?

— Mamci. Chce się widzieć.

— Cóż to za figura?

— Nie wiem. Taki wysoki.

Tuśka leniwo wstaje z łóżka. Przechodząc spogląda na córkę.

— Dlaczego jesteś taka zmieszana? — pyta wpatrując się uważnie w Pitę.

— Ja?

— Tak. Masz nienaturalną minę.

Pita pod wrażeniem tych słów czuje, iż rzeczywiście miesza się i serce jej bić zaczyna nie na żarty.

— Ja nie wiem... może biegłam.

Lecz Tuśka, poprawiając włosy w lustrze, ma taką sceptyczną minę, iż Picie aż brak słów. Wreszcie Żebrowska wychodzi. Pita zbliża się do okna i opiera czoło o szybę.

— Dlaczego mama mówiła, że jestem nienaturalna? — myśli. — Rzeczywiście, że sie ze mną coś dzieje... Jakie to przykre. Czego on może tu chcieć? Czy to jaki znajomy tatki? Po co on przyszedł?... Byle mnie mama nie zawołała do salonu. Boże... Boże... jeszcze się więcej zmieszam... Ketling nie był nawet taki wysoki i nie miał takich włosów... a jaki dystyngowany... Boże... jak mi serce bije... Jakie to głupie... Nie trzeba myśleć...

Pita usiłuje zająć się tym, co się dzieje na dziedzińcu i w innych mieszkaniach.

. . . . . . . . . . . . . . .

Bo jak dziwna, ogromna oszklona latarnia jest ten cały czworobok, obstawiony oficynami. I wszędzie, wszędzie pozamykało się w małych pudełkach życie ludzkie, skromne i ciche na pozór. Przez okna, szczelnie przed zimnem zamknięte, widać tu i owdzie wnętrza czyste i starania pełne. Pozwłóczone do gwiazd sprzęty — duma tych, którzy niebawem, może dziś, może jutro odejść mają, przybierają powoli postać istot, należących do życia i biorących w nim udział. Pomiędzy tą częścią nieruchomą snują się cienie ludzi, i gesty ich w oddali i w sztucznym oświetleniu mają gesty tych, którzy powrócili z zaświatów i śpieszą się znów do nich. Ponieważ słów tych ludzi nie słychać, a widać tylko gesty, jest w ich ruchach pewna dostojność i harmonia. Młode dziewczęta siedzą przy fortepianach, a senne ich ręce głaszczą nieme klawisze. Oto wszedł stary człowiek i usiadł spokojnie pod lampą, a białe światło oblało hojnie jego srebrne włosy i twarz znużoną. Do niego podchodzi małe dziecko i tuli się do jego rąk zmęczonych. Wreszcie wdrapuje się na kolana starca i zasypia. Miejsce dziecka zajmuje biały, łagodny pies, który położył łeb na ręku mężczyzny. Przez inne okna widać, jak nad pudłami, pełnymi róż, pochylają się czarno ubrane kobiety. Białe ich ręce biegają, jak motyle po gałęziach kwiecia, układając je jakby do snu lub na płytach grobowych. A teraz ktoś otworzył w głębi drzwi i widać, jak w kuchni biała para przesłania wnętrze, rozjaśnione lampą. Po klatce wschodowej idzie w górę jakiś studencik i czyta, idąc, książkę. Przystaje na przystankach pod lampami i Pita śledzi go, mimo woli zainteresowana tą drobną postacią w zbyt dużym szynelu i płaskiej czapce na ostrzyżonej głowie. I wszędzie, wszędzie dzieci — ten drobny świat, usuwający na drugi plan tych, którzy sądzili, iż to oni staną się wreszcie w życiu głównym punktem, koło którego raczej wszystko obracać się będzie. W tym ulu otwartym i oszklonym rośnie cały klomb, cała grzęda drobnego kwiecia, drobnych ciał, drobnych serc, drobnych dusz. I oto tragedia Skończonych Istnień samoistnych dla samych siebie! Abnegacja musowa, terror serdeczny i pieszczot pełen! Te wszystkie studenciki w zbyt długich szynelach, te pensjonarki uciekające z sukienek, które widać majaczące przez szyby — to armia groźna i niezwalczona. Idą zwartym szeregiem ku tym, którzy jeszcze nic z życia dobrego nie wzięli, krom walki ciężkiej o to, aby coś wreszcie wziąć mogli.

I słychać wielki krzyk:

— Ustąpcie!

— My idziemy!...

I jeszcze:

— Oddajcie nam wszystko. Pracujcie dla nas, jedynie dla nas. Pielęgnujcie nas i oddajcie nam miejsce w słońcu. Wy idźcie w cień.

My idziemy!...

Och! drobne, małe dziewczęta, o jasnych lub ciemnych warkoczach, och! smukli chłopcy, strzyżeni na jeża, odziani w wiecznie zniszczone mundurki, jakąż potęgą nieubłaganą wy jesteście w życiu!...

. . . . . . . . . . . . . . .

Pita o tym nie wie.

Przeciwnie, jej się zdaje, że ona jest krzywdzona, usunięta w cień, że jest w tym domu niczym, tak samo jak w innych domach te inne dziewczęta.

Patrzy znów na Jaśkę, która przylgnęła do szyby, tam w górze, na trzecim piętrze, urządziwszy matce scenę o nową kremową sukienkę i białą książkę do nabożeństwa.

Pita nie urządza scen, ale za to potrafi „nadąć się” i — cały dzień nic nie mówić.

Tak się już zaprawiają i trenują te małe kobietki. Pita myśli:

— Kto to może być? Tak mało mamy znajomych. Od powrotu z Zakopanego mamcia nie chce nigdzie bywać ani nikogo przyjmować. Kto więc to być może? Bardzo dystyngowany, bardzo...

Aż się uśmiecha do szyby i z pogardą patrzy na Jaśkę.

— No... niechby go ta głupia Jaśka porównała z takim baletnikiem. Zrozumiałaby wreszcie, co to jest dystynkcja.

Drzwi od sypialni skrzypnęły.

Tuśka weszła do pokoju. Pita szybko od okna odskoczyła. Matka zakazywała jej surowo „wystawania przy oknach”.

— Powiedzą, że ze studentami kokietujesz — rzuciła raz niebacznie.

Picie wydało się to tylko zabawne. Przyglądała się czasem studentom, ale tak, jak panienkom. Bawili ją swoją niezgrabnością i arogancją, z jaką traktowali ja i jej przyjaciółki.

— Takie fąfle! — decydowała.

(U Pity „mężczyzna” zaczynał się liczyć dopiero od lat trzydziestu kilku. Łysina napawała ją szacunkiem, a szpakowate włosy wprawiały w ekstazę).

— Moja Pito! — zaczęła kwaśno Tuśka — na drugi raz nie wpadaj tutaj, nie budź mnie bez potrzeby.

— Kiedy, proszę mamusi, ten pan...

Tuśka ramionami wzruszyła.

— To nie żaden pan! — wyrzekła, układając się znów na łóżko — to jest nowy rządca.

— Ach!... — wyszeptała Pita.

— Co?

— Nic, proszę mamusi.

— Idź już. A weź gorset i wszyj sobie nową bryklę , kupiłam ci taką twardą, że jej nie złamiesz, bo się nie będziesz mogła w niej zgiąć w żaden sposób.

. . . . . . . . . . . . . . .

Pita siedzi na sofce w jadalni i wytęża oczy, aby zahaczyć szydełkiem we właściwe oczko. Wszyła bryklę w gorset, teraz wzięła się do szydełka. Jeden, dwa, trzy słupki — sześć, łańcuszka zahaczyć.

I znów:

— Jeden, dwa, trzy słupki...

Przed nią, na stole do jedzenia, rozłożył się z całym „kramem” Edek. Jak chłop w karczmie do wódki, tak on rozsiadł się do owej „nauki”. Już zdążył wylać atrament (szczęściem jest klasyczna cerata) i porozrzucał dokoła pełno zmaczanej bibuły. Sam urządził lejek z papieru i wciąga ustami atrament w lejek, po czym wydmuchuje go do kałamarza. Opija się atramentu, ale to nic nie znaczy. Parsknął, rzucił lejek na suknię Pity. Wreszcie siadł, zatknął uszy i krzyczy całe szeregi imion książąt rosyjskich... całe szeregi!

Pita jest tak oswojona z tym wrzaskiem, że nic sobie z tego nie robi. Edek wrzeszczy swoją drogą, Pita myśli swoją drogą.

— Rządca... Mama chyba tak umyślnie powiedziała. Czy możliwe, aby rządca był tak dystyngowany?! Szkoda, to wszystko psuje. Już chciała imponować Jaśce i powiedzieć jej: „Zobacz tego...” Jaśka z niej wyśmiałaby się z pewnością i wyżej postawiłaby swego baletnika. Zresztą, tu nie chodzi „o kochanie się”, tu chodzi tylko o to, że mężczyzna powinien być dystyngowany. To powinna Jaśka zrozumieć... Taki Porzycki, ten z Zakopanego, przecież także z teatru, a umiał być bardzo dystyngowany. Choć to już dawno, ale Pita go nie może zapomnieć. Na samą myśl o nim ogarnia ją jakiś niepokój. Nie ze względu na siebie, ale taki niepokój, jaki czuje do tej chwili, gdy przypomni sobie, jak raz, w lecie, wieczorną godziną wpadł tu, do ich mieszkania, nietoperz i tłukł się czarny, dziwny, tajemniczy... Ojciec urządził na niego formalne polowanie i ona, Pita, zacisnąwszy dokoła siebie spódniczki, bała się, bała, a mimo to doznawała jakiejś dziwnej rozkoszy. I prawie jej żal było, gdy wreszcie ojciec złapał przez ręcznik owego nietoperza i wyrzucał go z domu, rad, że dopełnił czynu bohaterskiego. Potem mówiło się o nietoperzu kilka dni, a Pita ciągle pozostawała pod urokiem tego rozkosznego niepokoju...

To samo doświadczyła z Porzyckim. Gdy wreszcie pozostał w Krakowie, a ona z mamą jechały koleją ku granicy, Pita miała wrażenie, że ktoś wygnał z koła jej życia istotę, mogącą sprawić dużo złego nie tylko jej, ale i jej najbliższym, lecz jednocześnie zagasło coś, przełamało się w jej egzystencji, pozostało za nią...

Porzycki... a potem ten rządca... jakoś się to splata... Picie oczy się kleją. Ogarnia ją senność. Teraz często ogarnia ją senność. Jest anemiczna. Mama ciągle mówi, że zaprowadzi ją do doktora... Raz, dwa, trzy słupki... ciepło od tej dużej lampy i ten monotonny głos Edka... a potem Mundek i jego świat daleki, tajemniczy, i następnie to wszystko, co jest poza ścianami, pomalowanymi na bladoperłowy kolor i duże zielone bukiety — jakieś mrowie całe zdarzeń, już postanowionych, utwierdzonych przez jakąś ogromną Siłę, cisnącą i ją w to mrowie.

Szydełko wypada z rąk Pity, główka jej pochyla się na poręcz sofy. Z całą mocą uchyla powieki, patrzy na Edka, podziwia go.

— Jaki on szkaradny... a potem, że też mu się chce tak kuć. Mężczyzna — musi... jakże potem? powinien być kimś, żeby się móc ożenić. Lepiej, że jestem dziewczyną! Choć nie — może nie. Sama nie wiem. Czasem mi się zdaje, żę jestem jak królewna, czasem znów, że mi się stała krzywda. Taki mężczyzna to się nie martwi tak jak ja, żeby coś wiedzieć... on wie wszystko... Chciałabym być mężczyzną. Nie nosiłabym gorsetu... Przypatruje się przez rzęsy Edkowi, który powalany atramentem, z przymkniętymi oczyma, z głową orangutanga, robi odrażające wrażenie.

— Takim jak Edek? Nie, ani takim jak baletnik, ani jak ojciec, ani... chyba jak ten z tą blond brodą w czarnym tużurku.

Już Pita zasypia na dobre, kłębuszęk z bawełną wolniutko po sukience ku ziemi się toczy.

— I chociażby rządcą…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: