- W empik go
Córka wodnicy: baśń - ebook
Córka wodnicy: baśń - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 229 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W dawnych, bardzo dawnych czasach na szerokiem morzu była wyspa.
Wyspa nazywała się Otoczą, iż otaczało ją zewsząd morze, niby zaślubny pierścień.
Morze było wszystkiem dla wyspy. Nigdy bowiem jej łódź rybacza w najdalszych wędrówkach nie dopłynęła do cudzego wybrzeża, ani też żaden statek z obcej ziemi nie przybił do jej cichych przystani. Nie podejrzewali mieszkańcy istnienia innego lądu; nie znali innego widnokręgu prócz zielono-błękitnej oddali morskiej, stykającej się prawie niedostrzeżenie z pogodną kopułą nieba. Życzliwe fale w codziennym odpływie wynosiły na brzegi żyzną sól, wyrzucały muszle bezcenne, perły, korale, a kiedy o zachodzie słońca, z pluskiem wioseł powracały łodzie rybacze do brzegów, to niewody i siecie pełne były wszelakich skarbów morza.
A na wyspie jak szeroka i długa rozlegały się tedy śmiechy, śpiewy i błogosławieństwa.
Ziemi miała Otocza mało.
Wązki tylko pas nizkiego wybrzeża rozkwitał zielenią winnic i ogrodów, oraz pastwiskami, kędy się pasły stada śnieżnorunych, długorogich kóz.
Wyżej wyspa szła amfiteatrem, podnoszącym się stopniowo wschodami koralowych skał, aż do spiętrzonego na szczycie królewskiego grodu.
Na stopniach tu i owdzie przy domostwach mieszkańców zieleniły się sady, a wokół królewskiego zamku roztaczał się rozległy ogród pełen przedziwnych roślin, ale największą część wyspy zajmowały owe różowe skały, w których wykute były też mury grodowe, zamek i świątynie.
Nie w ziemi czerpała Otocza bogactwa swoje, ale w morzu, i nie dziw, że wszystko zawdzięczając morzu, jemu też oddawała chwałę i cześć boską.
Nie zasiadł na tronie Otoczy król, któryby przedtem w odbicie pełni miesięcznej na pełnem morzu pierścienia zaślubnego nie cisnął.
A to na znak wierności żywiołowi wody i księżycowi, co jest jedynym ponad wodę mocarzem, sam tylko drogi morzu znacząc, przypływy jego i odpływy miarkując.
Dopełniał się ten prastary obyczaj na Otoczy przez długie, długie wieki i wyspa rozkwitała szczęściem jako ulubienica morza.
Aż stało się, iż królowi rządzącemu Otoczą narodziło się dziecię przedziwnej piękności.
Dziecię rozwijało się szybko, ku radości matki i dumie ojca, a piękność zdała się w niem rosnąć z dniem każdym.
Było tak piękne, że człowiek żaden nie zdołał niczego odmówić jego prośbie, a zwierzęta szły za niem, jak oczarowane, i lizały mu stopy z zachwytu.
Wszyscy ubóstwiali królewicza i zdumiewali się tak jego urodą, że pocichu pomawiano nawet matkę o czary.
A dziecię szczęśliwie dorastało w pacholę, aż przyszedł dzień chłopięcych jego postrzyżyn.
Z przebiegu tego obrzędu wróżono na Otoczy o przyszłości dziecka, przeto lud cały zebrał się dnia tego na wybrzeżu, gdzie arcykapłan miał postrzyżyn dopełnić.
Kiedy wyprowadzono królewicza z zamku, w białej tylko krótkiej szatce z wełny kóz, bosego i z odkrytą głową, to cały lud wydał okrzyk zachwytu, bo myślał, że małe bożę zstąpiło z ołtarza świątyni.
Za królewiczem postępowali rodzice oraz arcykapłan w pozłocistej szacie, i cały orszak uroczystym krokiem zeszedł ku morskiemu brzegowi.
Dzień był słoneczny i morze leżało spokojne, gdy postawiono królewicza tuż nad brzegiem na złomie różowej skały.
A gdy tak stał wysoko nad ludem, ze skrzyżowanemi na piersiach rączkami, to słońce zdało się zazdrościć złota jego włosom, a morze szafiru jego oczom.
Arcykapłan przystąpił dla dopełnienia obrzędu i złotemi nożycami obciął jego bujne, nietknięte dotąd ostrzem kędziory; poczem uroczystym ruchem rzucił je na morze.
Zabłysły w słońcu jak drogocenny klejnot, lecz nie poleciały z wiatrem ponad wodę, tylko wnet zapadły w spokojną głębinę, jakby pociągnął je niewidzialny ciężar.
A cały lud podniósł wielki okrzyk radości, bowiem poczytano to za szczęśliwą wróżbę.
Od tego dnia postrzyżyn upłynęło lat kilka, a królewicz z pacholęcia wyrósł już w młodzieńca.
I stary król zapragnął jeszcze przed śmiercią obaczyć syna swego na tronie. Aby ucieszyć serce ładem jego rządów, i złożyć wcześniej z ramion ciężar królewskiego berła.
Ogłosił tedy wolę swą wobec syna i ludu, – i oto nadszedł w życiu królewicza wielki dzień drugiego obrzędu, – dzień zaślubin królewskich z morzem.
Była noc pełni miesięcznej, i czerwony okrąg księżyca powstawał zdaleka nad morzem, które marszczyło się zaledwie lekką, fosforycznie iskrzącą łuską.
U brzegu barka, kształt złotego gryfa mająca, zdawała rwać się niecierpliwie do lotu.
Królewicz rodzicom najpierw się do nóg pokłonił, potem ludowi rzucił pozdrowienie, i, przyjąwszy sygnet z rąk arcykapłańskich, dumnym ruchem do złotej łodzi skoczył.
Jak chybka mewa ruszyła od brzegu barka, żegnana błogosławieństwem rzesz, i szybowała pewnym lotem po głębi.
A tam, gdzie dziobem krajała głębinę, tam pryskała w górę fala fosforycznemi iskrami, zasię za łodzią ciągnęła się długa brózda, niby smuga żywego ognia.
Księżyc bladł, podnosząc się coraz wyżej nad morzem; kiedy odbije się tuż przed złotym gryfem, zdobiącym dziób łodzi, tedy królewicz pierścień swój w głąb ciśnie na znak wierności wiecznej żywiołowi wody.
Nagle – czyli oczy mylą oczekujące na wybrzeżu tłumy? – Tuż przed łodzią ze spokojnej głębi powstaje nagle wielka, pierzasta, świecąca w sobie srebrem fala i wyciąga do królewicza dwie białe strugi pian, niby wabiące, śnieżyste ramiona.
Płynie od niej szum srebrny, przedziwna muzyka, jakby się nagle morze anielskiemi harfami rozegrało.
Królewicz stoi zapatrzony i zasłuchany. Widzi go chwilę lud na tle wysokiej fali, jak posąg młodego boga we srebrnej wnęce świątyni.
Okrzyk grozy wydziera się ze wszystkich piersi.
Fala opada, wygarniając w siebie łódź, a w zamęcie srebrnej, śpiewającej piany lud Otoczy nic już dojrzeć ni dosłyszeć nie może.
Ale zaledwie znikła łódź królewicza pod falą, zakotłowało się morze i zmąciło odedna, a olbrzymie wały wodne, fosforycznym płomieniem gorejące na grzbietach, jak zastęp potwornych smoków, runęły na wybrzeże Otoczy.
Zdawało się, że za jednym skokiem pochłoną całą wyspę.
Lud, który nigdy dotąd wściekłości morza nie zaznał, porwał się do ucieczki, oszalały przestrachem.
Skamienieli rozpaczą rodzice królewicza sami tylko zostali na wybrzeżu; przełożyli bowiem raczej śmierć we wściekłych bałwanach nad osierocone i samotne życie.
Ale morze nie wzięło ich żywota.
Spiętrzone wały wodne, jak człowiek, co rozumem opanował wybuch ślepego gniewu, stanęły tylko chwilę niby ściana ognia wokół wyspy, a potem zwolniły pędu i upadły na wybrzeże zaledwie o piędź dalej, niźli w czasie codziennego przypływu.
Ale za to nie cofnęły się już wcale, i kiedy nowa fala przyszła zastąpić pierwszą, to posunęła się znów naprzód nieznacznym prawie ale niecofnionym zalewem, tak, że o świcie woda doszła już do stóp owej skały, na której niegdyś stał podczas postrzyżyn królewicz, a teraz zrozpaczeni rodzice patrzyli w szalejące otchłanie.
Nie może pojąć lud tajemnicy, co nagle zaciężyła nad wyspą; nie może pojąć nagłej niesprawiedliwości morza.
Teraz oto powrócił na brzeg, ochłonąwszy z pierwszego przerażenia, i, skupiając się w małe gromadki, rozprawia.
Więc niedość, że morze zabrało największe ukochanie ludowi, jeszcze za to mści się samo na wyspie?
Czyż skazało na nieubłaganą zatratę obsypywaną niegdyś łaskami ulubienicę? I za co? Jakąż zbrodnię popełniła? jakiem świętokradztwem obraziła morze? Wszak składała wiernie daniny, czciła każdy przypływ w pełni księżycowej i nie odmówiła nigdy żywiołowi wody żadnego z powinnych hołdów.
Coraz głośniej rozlegają się pytania i narzekania. Szukają winowajców.
Jedni dopatrują win w drugich, inni sami siebie oskarżają.
Aż oto głos zabrał jeden z zauszników królewskich i lud zdradliwie podburza:
– To wszystko czary królowej! Nie pożałowała nawet rodzonego syna, ażeby wyspę zgubić. Widzicie – uśmiecha się teraz, patrząc w morze.
Istotnie na twarzy królowej wybłyskał nieprzytomny uśmiech, a wzrok stawał się pogodny i dziecinny.
Ludem przebiegł szmer niedowierzania i grozy:
– Czary…
Ale królowa zstąpiła ku nim ze skały i rzekła nagle:
– Nam się wydało, że królewicza zatopiła fala. Jego łódź zabłąkała się tylko i teraz trafić nie może do wyspy. Trzeba na najwyższym tarasie ogień rozpalić, aby zdaleka widną się stała Otocza. Kiedy zobaczy ogień – powróci.
I zrozumieli wszyscy, że królowa zmysły straciła z boleści, i żal wielki ogarnął ich serca.
Rozeszli się posępnie do domów, a królowa, ogień swój rozpaliwszy, dnie i noce pędzić przy nim poczęła, wróżby przeróżne głosząc i ognia, niby kapłanka strzegąc.
Stary król sam tylko został na wybrzeżu.
I odtąd rzadko widywano go inaczej, jak zapatrzonego w morze; jakby chciał nierozwiązaną tajemnicę wydrzeć wzburzonym odmętom.
Od tego dnia nie cofnęło się odpływem morze wkrąg Otoczy.
Szło powolnym, ale niecofnionym zalewem, zabierając piędź po piędzi, zagon po zagonie, ale nie oddając już ani źdźbła z tego, co raz pokryło wzburzoną topielą.
A że zabierane tak, nizkie wybrzeże Otoczy było jedyną żyzną na wyspie ziemią, więc choćby nawet morze nie posunęło się już dalej i oparło o pierwsze tylko stopnie skaliste, to i tak wyspa ginąćby musiała powoli; nie starczyłoby jej bowiem z rzadkich na wyżynie pól ani paszy dla kóz, ani wina, ani owoców sadu.
Ale i tej zemsty niedość było morzu.
Od owej nocy nie uspokoiło się ani na chwilę, i żaden statek nie zdołał wypłynąć na rozbujane bałwany.Łupiny łodzi rybaczych, co ośmieliły się wyruszyć z przystani, pochłonęła kolejno głębina. Kruszyła je o skały z głośnym, radosnym rykiem i pokrywała szumiącą topielą.
Pod słonecznem niebem, co nie zamąciło nad wyspą dawnej swej pogody, tem bardziej grozą przejmuje mieszkańców ta burza, powstająca ode dna.
A tak zaciekła w każdej najmniejszej fali, że nawet u brzegu nie zdołał rybak niewodu nawiązać. Rwało morze wszystkie niewody i siecie, skąpiło ryb, nie wyrzucało na brzegi skarbów żadnych.
Niekiedy tylko wieszało na skałach długie papyrusy alg, zapisane żałobnie czarnemi znakami. Jakby przysyłało wyspie wypisany wyrok morza, którego jednak odczytać nie potrafiły oczy ludzkie.
Wyspa malała. Z dnia na dzień, z godziny na godzinę czuli mieszkańcy zacieśniający się wokół Otoczy pierścień spienionych bałwanów.
Próżno lud klękał u brzegów, miesiącowi złotemu się modląc; próżno objaty rzucał we wzburzone odmęty.
Jeden z panów Otoczy, za pozwoleniem królewskiem, stołbce żelazne wokół wyspy bić kazał i mur obronny kręgiem wznosić przed zaborem morza.
Ale gdy mur stanął już do połowy, wielka fala runęła nań i, zwaliwszy całą pracę ludzi, zabrała wodza i pracowników.
Zaś zwłoki ich odrzuciła na brzegi Otoczy na znak, że nie przejednała się tym łupem.
Lud cały rozmyślał, jakby przebłagać morze.
Na tarasie prastarej świątyni Otoczy zasiadali co dnia kapłani, otoczeni rzeszą, i, modląc się, błagali o natchnienie, co czynić. Aż raz, gdy siedzieli tak na rozmyślaniu, stanęło pośród nich kilkoletnie dziecię. Poznali je wszyscy: był to mały pieśniarek sierota, którego ojciec zginął przy zalewie muru, a matka z rozpaczy rzuciła się w morze.
Miał kędziory czarne jak noc i takież oczy wielkie, jakby wciąż za czemś tęskniące.
Smukły, jak drzewina leśna, w przepasanej złotą krajką szatce, niósł w ręku małą koralową luteńkę, sztucznie wyrobioną z widlastej gałęzi korala, na której napięte złote struny brzęczały za każdym jego ruchem.
Stanął śmiało w gronie starców i dostojników, i wdzięcznym głosem przemówił:
– Oddajcie morzu mnie i moją luteńkę.
Posypały się pytania i wykrzykniki:
– Kto cię przysyła, dziecko? kto ci tak kazał mówić?
A mały strząsnął w tył czarne kędziory i odpowiedział:
– Sam przyszedłem.
– Czy rozumiesz co mówisz? Dlaczego chcesz, by cię oddano morzu?
– Żeby przeprosić morze.
Arcykapłan zbliżył się do dziecka.