Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Córki czarnego munduru - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 sierpnia 2024
Ebook
37,50 zł
Audiobook
46,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Córki czarnego munduru - ebook

Miasto czarnych mundurów, mrocznych myśli, odrażających czynów. Miasto honorowych ludzi, gestów poświęcenia, odruchów dobra.
Lata trzydzieste XX wieku. Młodziutka Ingrid wiedzie zwyczajne i szczęśliwe życie w niemieckich Pyrzycach. Wychowywana z dala od nazistowskiej doktryny, z poszanowaniem dla drugiego człowieka, otwarta na wielokulturowość, nie pojmuje tego, co się dzieje w Trzeciej Rzeszy. Kiedy umiera jej babcia, która dotychczas roztaczała nad nią parasol bezpieczeństwa, dziewczyna musi szybko wydorośleć. Zaraz potem w jej życiu pojawiają się mąż i córki, a na horyzoncie – widmo wojny.
Ingrid jeszcze nie wie, z czym przyjdzie jej się mierzyć. Do jakich czynów będzie musiała się posunąć, by uratować to, co dla niej najcenniejsze? Kim będzie musiała się stać, by ocalić ułudę normalności? I jaki ma w tym wszystkim udział kobieta o białych oczach?
To nie jest opowieść o miłości, choć czuć ją między wierszami, lecz opowieść o zbrodniach, choć nie tak oczywistych, jak mogłoby się wydawać.
Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68226-03-4
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O ŚWI­CIE WILKI ŚPIĄ

In­grid Hal­ter­man ko­chała po­ranki, i to o każ­dej po­rze roku. Czuła się wtedy wolna i bez­pieczna. Co­dzien­nie przed świ­tem wy­my­kała się z sy­pialni i ci­chutko, ci­chu­teńko prze­cha­dzała po po­ko­jach domu w Py­ritz. Nie­mal bez­sze­lest­nie. Nie chciała prze­cież ni­kogo obu­dzić – a już na pewno nie jego. Krę­ciła się wo­kół stołu, opusz­kami pal­ców piesz­cząc brzegi blatu. Wi­ro­wała po par­kie­cie i wy­obra­żała so­bie, że tań­czy w ob­ję­ciach za­ko­cha­nego w niej po uszy męż­czy­zny.

Pod­czas tych po­ran­nych wę­dró­wek za­wsze za­trzy­my­wała się na dłu­żej w naj­ja­śniej­szym po­koju, któ­rego okna wy­cho­dziły na ogród i który na­le­żał do jej có­rek. Sia­dała w fo­telu usta­wio­nym po­mię­dzy ich łó­żecz­kami i pa­trzyła to na młod­szą bia­ło­włosą So­fię, to na star­szą od niej o cały kwa­drans czar­niutką Char­lotte. Choć były bliź­niacz­kami, próżno było szu­kać po­do­bieństw.

So­fia – silna, czu­purna, za­wa­diacka – śmiała się gło­śno, a pła­kała rzadko, na­wet nad roz­bi­tym ko­la­nem. Była cie­kawa świata i ni­czego się nie bała, żywo spo­glą­dała na wszyst­kie zwie­rzęta: ko­nie i mrówki, in­dory i ja­skółki. Do tych naj­więk­szych wy­cią­gała rączki, jakby były wuj­kami i cio­tecz­kami. I cią­gle ga­dała w ja­kimś so­bie tylko zro­zu­mia­łym ję­zyku. Bu­zia wła­ści­wie jej się nie za­my­kała, także we śnie.

Char­lotte sta­no­wiła jej prze­ci­wień­stwo. Drobna, ci­chutka, jakby nie­obecna. Wraż­liwa, po­słuszna, wiecz­nie głodna mat­czy­nych ra­mion, z któ­rych naj­chęt­niej ni­g­dzie by się nie ru­szała. Z rzadka na­dą­żała za blon­d­włosą sio­strą. A gdy ta jej po­ka­zy­wała coś pa­lusz­kiem: a to kotka na pa­ra­pe­cie, a to ko­rale w ma­mi­nej ka­setce na bi­żu­te­rię, Char­lotte spo­glą­dała do­piero po chwili, nieco nie­obec­nym wzro­kiem. Czę­sto po­pła­ki­wała, ale tak ci­chutko, że cza­sami nie było jej sły­chać.

Do­kład­nie o siód­mej rano In­grid bu­dziła có­reczki i po­ma­gała im się ubrać. Ni­gdy nie wzy­wała opie­kunki. To był czas tylko dla niej i dziew­czy­nek i nie chciała go z ni­kim dzie­lić.

– Dzień do­bry, słońca moje – zwy­kła ma­wiać na roz­po­czę­cie dnia. Na jego za­koń­cze­nie zaś: – Do­bra­noc, księ­życe dwa.

Ko­chała je ca­łym swoim mło­dym, mat­czy­nym ser­cem. Każ­dego dnia dzię­ko­wała Bogu za dar ma­cie­rzyń­stwa; za kru­szyny, któ­rych nie chciała, a po­tem pra­gnęła tak, że kiedy nie mo­gła ich po­wić, wyła nie z bólu, lecz z roz­pa­czy nad wła­sną nie­mocą. Dok­tor Karl Bec­ker, so­wi­cie opła­cony, z tru­dem po­ra­dził so­bie z przy­ję­ciem bliź­nia­czego po­rodu. Nie spo­dzie­wał się, że w ło­nie szczu­płej pani Hal­ter­man żyły aż dwie istotki. Brzu­cha nie miała du­żego, a osłu­chu­jąc ją pod­czas wcze­śniej­szych wi­zyt, ni­czego nie od­krył. Być może dla­tego, że jego in­stynkt stę­pił się za­raz po Wiel­kiej Woj­nie. Wró­cił z niej żyw, ale zmie­niony. Ni­gdy nie od­zy­skał pełni le­kar­skich zdol­no­ści, za­pału i iskry, którą wszy­scy wcze­śniej za­uwa­żali. Nie­któ­rzy mó­wili, że to przez sa­mot­ność, inni, że przez leki, które co rusz wy­cią­gał z we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki. Jego wo­jenni bra­cia jed­nak wie­dzieli swoje i ni­czemu się nie dzi­wili, bo ża­den z nich z tam­tej wojny nie wró­cił ten sam.

Do­piero gdy w szpi­talu ode­szły pier­wo­ródce wody pło­dowe, po­jął, z czym przyj­dzie mu się mie­rzyć, i po­słał po dru­giego me­dyka. Do­brze zro­bił, bo sam by so­bie nie po­ra­dził.

Pierw­sze dziecko, choć nie­wiel­kie, nie­spełna dwu­ki­lo­gra­mowe, ode­brał z wiel­kim tru­dem, bo po do­bie i dwóch go­dzi­nach. Roz­war­cie długo nie po­stę­po­wało. Kiedy w końcu po­ja­wiła się główka Char­lotte, a na­stęp­nie bły­ska­wicz­nie i całe ciało, li­czył na szybki fi­nisz z dru­gim. Prze­li­czył się, bo cały świat jakby się sprzy­siągł, żeby So­fia zbyt prędko nie uj­rzała świa­tła dnia. Naj­pierw drugi dok­tor zo­stał od­wo­łany do ko­lej­nego skom­pli­ko­wa­nego po­rodu; po nim po­łożna, do­tych­czas nie­za­wodna, po­tknęła się – i to tak pe­chowo, że prze­wró­ciła lampę ope­ra­cyjną, tłu­kąc ją w drobny mak. Nie­ocze­ki­wany chaos roz­ko­ja­rzył wszyst­kich, a dzie­cinę kry­jącą się jesz­cze w mat­czy­nym ło­nie jakby cał­ko­wi­cie znie­chę­cił do przyj­ścia na świat. Mimo sta­rań Bec­kera, który co chwilę na­ka­zy­wał prze­cie­rać so­bie czoło, ma­leń­stwo za nic nie chciało się pra­wi­dłowo uło­żyć. Dok­tor uci­skał brzuch, na­pie­rał łok­ciami, rę­koma pró­bo­wał ukła­dać dziecko. W końcu, choć tego nie lu­bił, bo nie miał do­brych do­świad­czeń, użył klesz­czy, a kiedy wy­do­był no­wo­rodka, ten był zsi­niały i nie pła­kał.

– Ra­to­wać dzie­ciaka! – rzu­cił w ner­wach Bec­ker do po­łoż­nej, która wpraw­nym ru­chem prze­jęła ma­leń­stwo. – Kurwa mać! – krzyk­nął jesz­cze i chyba ten krzyk obu­dził So­fię, bo ryk­nęła zdrowo, a stary dok­tor gło­śno ode­tchnął.

Się­gnął po szklankę z zimną her­batą i oparł się o ścianę, lecz zdo­łał wy­pić le­d­wie łyk, kiedy usły­szał spa­ni­ko­wany głos po­łoż­nej.

– Dok­to­rze, z Hal­ter­ma­nową coś nie tak!

Cztery go­dziny póź­niej Bec­ker padł na ka­napę w po­koju le­kar­skim i po­my­ślał, że już dawno nie miał tak cięż­kiego dy­żuru. Z ulgą przy­mknął oczy.

„Oby los jej sprzy­jał. Jej i dzie­ciom” – po­my­ślał i na­tych­miast za­snął.

Mąż In­grid, Wil­helm Hal­ter­man, choć na od­dziale nie prak­ty­ko­wano od­wie­dzin, zja­wił się w szpi­talu za­raz po po­ro­dzie i sta­nął w drzwiach ga­bi­netu Bec­kera z miną wy­ra­ża­jącą głę­bo­kie obu­rze­nie.

– Córki? – nie­mal ryk­nął.

– Tak. Dwie. Do­rodne. To była ciąża bliź­nia­cza – wy­ja­śnił le­karz.

– Jaka? Bliź­nia­cza?

– Tak, po­dwójna.

– Wiem, co zna­czy bliź­nia­cza! – obu­rzył się Hal­ter­man. – Ale jak to moż­liwe?

– Może pan być za­sko­czony, ow­szem. Nie zdia­gno­zo­wa­łem bliź­nia­czej ciąży, choć pewne symp­tomy były. – Sta­teczny dok­tor po­ki­wał głową. – Pana żona jest bar­dzo młoda i wy­jąt­kowo drobna. Ob­wód cią­żowy, zna­czy brzuch, nie był duży, w nor­mie dla po­je­dyn­czej ciąży. Nie po­zna­łem się, choć pro­wa­dzi­łem już bliź­nia­cze ciąże, także u pier­wo­ró­dek.

– Czyli to pana wina.

– Nie ro­zu­miem.

– Nie po­znał się pan na ciąży. Sam pan po­wie­dział.

Bec­ker uniósł brwi, po­chmur­nie­jąc.

– Ma pan uwagi do tego, że ciąża oka­zała się bliź­nia­cza, a ja tego nie zdia­gno­zo­wa­łem? – za­py­tał, od razu ge­stem dłoni sy­gna­li­zu­jąc, że nie ocze­kuje od­po­wie­dzi. – A nie ma pan za­strze­żeń do efektu mo­ich dzia­łań pod­czas skom­pli­ko­wa­nego po­rodu, który w rze­czy sa­mej i na do­da­tek dzięki wiel­kiemu do­świad­cze­niu ze­społu udało się ode­brać bez szkody dla dzieci? I nie ma pan uwag do póź­niej­szej po­waż­nej, kil­ku­go­dzin­nej ope­ra­cji wy­so­kiego ry­zyka ma­ją­cej na celu ra­to­wa­nie zdro­wia i ży­cia pana mał­żonki? Bo wy­krwa­wiała się i omal go nie stra­ciła?

– Za­sad­ni­czo nie, ale...

– Za­sad­ni­czo nie... – za­drwił Bec­ker.

Przy­szło mu na myśl, że te­raz naj­chęt­niej trza­snąłby tego na oko de­kadę młod­szego idiotę w łeb, żeby się opa­mię­tał.

So­lid­nie prze­klął w du­chu.

– U nas w Py­ritz – cią­gnął nie­zmie­szany Hal­ter­man – w pew­nych krę­gach ta­kie sy­tu­acje się nie zda­rzają. Ciąże, te bliź­nia­cze.

– W pew­nych krę­gach...? – Dok­tor do­piero te­raz po­jął in­ten­cje męż­czy­zny. Nie zno­sił, kiedy ktoś plótł bzdury o tym, że bliź­nięta zda­rzają się tylko wśród bie­doty. – Non­sens. Żadne kręgi nie mają tu nic do rze­czy. Z ostat­nich da­nych wy­nika, że bliź­nięta zda­rzają się raz na osiem­dzie­siąt po­ro­dów. We wszyst­kich krę­gach. W krę­gach naj­wyż­szych władz także. Pro­szę to do­brze spraw­dzić.

Hal­ter­man zro­bił kilka kro­ków w prawo, kilka w lewo, po­ru­sza­jąc przy tym ustami, jakby mie­lił słowa. W końcu przy­sta­nął, po­chy­lił się nad sę­dzi­wym dok­to­rem i spoj­rzał na niego groź­nie.

– Jest pan pe­wien, że mó­wimy o In­grid Hal­ter­man? O mo­jej żo­nie?

– Tak. Je­stem pe­wien. Oso­bi­ście od­bie­ra­łem po­ród.

Wil­helm po­now­nie prze­mie­rzył tam i z po­wro­tem ga­bi­net, po czym wy­cią­gnął pa­pie­rosa i za­pa­lił. Burk­nął coś pod no­sem.

– Słu­cham? – za­py­tał dok­tor dość pro­tek­cjo­nal­nym to­nem.

– Dzie­wuch nie chcia­łem...!

– Có­rek – po­pra­wił go Bec­ker. – Ro­zu­miem pana za­sko­cze­nie, ale córki to bło­go­sła­wień­stwo.

– Na co mo­jemu Füh­re­rowi baby? Męż­czyzn mu trzeba.

– Ależ pa­nie Hal­ter­man! Są zdrowe, a to naj­waż­niej­sze!

– Naj­waż­niej­sze? – prych­nął Hal­ter­man. – Po­wta­rzam! Dzie­wuch nie chcia­łem! Nie zga­dza­łem się na nie!

– A co tu się zga­dzać czy nie zga­dzać? Nie mamy wpływu na płeć dziecka. Poza tym chciał­bym nad­mie­nić, że ko­biety są po­trzebne Trze­ciej Rze­szy. Mają za­pew­nić nowe po­ko­le­nia war­to­ścio­wych Niem­ców. Tak mówi nasz wódz. U pana będą aż dwie ta­kie ko­biety. To wielki za­szczyt.

Hal­ter­man mach­nął ręką i wy­krzy­wił wargi w gry­ma­sie nie­za­do­wo­le­nia. Za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem, po czym wy­pu­ścił z ust spory kłąb dymu. Spoj­rzał przed sie­bie.

– Chło­paka miała uro­dzić, nie dzie­wu­chę, a już na pewno nie dwie. Po to ją wzią­łem. A te­raz? Te­raz będę mu­siał kar­mić dwa dar­mo­zjady, które ni­gdy ka­ra­binu do rąk nie we­zmą, a i nie wia­domo, czy da­dzą radę ro­dzić. Mó­wią, że te młode nie chcą te­raz ro­dzić, tylko na­uka i na­uka, na uni­wer­sy­tety się rwą.

Bec­ker zro­zu­miał, że z Hal­ter­ma­nem nie ma sensu dys­ku­to­wać. Ni­czym by go nie prze­ko­nał do zmiany zda­nia. A prze­cież uro­dziły mu się, nie bez trudu, ale dwie zdrowe córki. Toż to bło­go­sła­wień­stwo... W trak­cie swej prak­tyki po­znał tyle ko­biet, które za choćby jedną zdrową kru­szynę od­da­łyby wiele, a może i wszystko. Może i cały ma­ją­tek albo wła­sne ży­cie. Przyj­mo­wał pa­cjentki, które ma­rzyły o dziecku, ale nie dane im było zajść w ciążę lub szczę­śli­wie tę ciążę do­no­sić. I znał mę­żów tych pa­cjen­tek, któ­rzy rwali so­bie włosy z głowy, kiedy ko­lejny raz się nie uda­wało. Wy­sta­wali przed szpi­ta­lem, pa­ląc ze zgry­zoty jed­nego pa­pie­rosa za dru­gim. Klęli na głos, ci­skali gromy, bili go­łymi pię­ściami w ce­glany mur; nie­któ­rzy za­my­kali się w so­bie przed świa­tem i wła­sną żoną, od­dzie­la­jąc się ścianą mil­cze­nia. Byli też tacy, któ­rzy od­cho­dzili, po­rzu­cali żony i szu­kali no­wych, które da­łyby im upra­gnio­nego po­tomka.

– Mam inne zda­nie, ale... Jest jesz­cze coś, o czym po­wi­nien pan wie­dzieć. – Bec­ker od­waż­nie spoj­rzał Wil­hel­mowi w oczy. – Jak wspo­mnia­łem, ra­to­wa­li­śmy ży­cie pana żony. Stan był ciężki. Do­szło do kom­pli­ka­cji i... pani Hal­ter­man nie bę­dzie mo­gła mieć wię­cej dzieci.

Wil­helm dziw­nie za­re­ago­wał. Prze­klął pod no­sem, jakby się wzbu­rzył, ale dok­to­rowi zdało się, że do­strzegł na jego twa­rzy cień sa­tys­fak­cji.

– Naj­waż­niej­sze, że ura­to­wa­li­śmy pana żonę – tłu­ma­czył da­lej. – I że oczy­wi­ście ma pan dwie córki. Zdrowe.

– Spier­da­laj pan z tymi cór­kami! – Hal­ter­man za­mach­nął się pię­ścią na dok­tora, ale tuż przed jego twa­rzą wy­co­fał się z za­miaru za­da­nia ciosu. – Od­dał­bym dzie­sięć bab za jed­nego chło­paka. Setkę cór bym od­dał. Ra­zem z ich matką, byle tylko syna mieć.

– Niech pan tak nie mówi. Nerwy przez pana prze­ma­wiają.

– A pew­nie, że nerwy! Jak mam się nie ner­wo­wać, skoro ta­kie wie­ści pan żeś przy­niósł! – Znowu siar­czy­ście za­klął. – I po­my­śleć, że na­wet się po­mo­dli­łem o syna.

– Słu­cham?

– Po­mo­dli­łem się... – Wziął ostat­niego ma­cha i ci­snął pe­tem przez okno. – Nie wie­rzę w Boga, za dużo w ży­ciu wi­dzia­łem, by ufać ja­kiejś opatrz­no­ści. Ale ostat­nio za­trzy­ma­łem się przy ka­pliczce, przy po­sążku tego bożka na krzyżu, przed któ­rym klę­kają de­wotki – wy­dął po­gar­dli­wie usta – i po­wie­dzia­łem do niego, żeby się po­sta­rał i zro­bił... No że­bym chło­paka do­stał. Prze­cież mó­wią, że on wy­słu­chuje próśb. Na woj­nie, w oko­pach, pra­wie każdy się mo­dlił – za­ci­snął szczęki. – Nie wy­słu­chał mnie... – rzu­cił z po­gardą. – Ten bo­żek... Pie­przone za­bo­bony...

Karl Bec­ker znie­ru­cho­miał. Ileż py­chy było w Hal­ter­ma­nie, ileż prze­ra­ża­ją­cej po­gardy!

– Pa­nie Hal­ter­man... – Zwil­żył wargi i wy­pro­sto­wał się prze­sad­nie. – Pana żona le­dwo prze­żyła po­ród. Te­raz musi tro­chę od­po­cząć. Przed nią trudny czas.

– Da radę. Sam pan mó­wi­łeś, że ko­biety są do tego stwo­rzone. Moja świę­tej pa­mięci pierw­sza żona Hilde nie mia­łaby z tym pro­blemu. I na pewno po­wi­łaby chło­pa­ków. W jej ro­dzi­nie i w mo­jej same chło­paki. Mocna krew, tak mó­wili mój dziad i oj­ciec... A mocna krew daje tylko chło­pa­ków. Słaba, wia­domo, dzie­wu­chy.

Bec­ker bar­dzo rzadko po­su­wał się do nad­użyć i kłamstw, ale te­raz przy­szło mu to samo, na­tu­ral­nie.

– Naj­now­sze wy­niki ba­dań z Ber­lina do­wo­dzą, że płeć dziecka naj­bar­dziej za­leży od dawcy na­sie­nia, od ojca dziecka.

Wil­helm uniósł brwi, jakby nie do­wie­rzał sło­wom dok­tora. Zmarsz­czył czoło i przez chwilę mil­czał. Po­tem na­gle się­gnął do we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki i wy­cią­gnął fo­to­gra­fię. Za­wa­chlo­wał nią przed oczami dok­tora.

– To są moi bra­cia, oj­ciec i jego bra­cia, ku­zy­no­wie i bra­tan­ko­wie. Żad­nych dzie­wuch! Tylko mo­carni męż­czyźni, sy­no­wie na­rodu! – nie­mal krzy­czał. – Oświecę pana, bo być może pan nie wiesz, ale wszy­scy, pra­wie całą ro­dziną, wal­czy­li­śmy dla sprawy, w Wiel­kiej Woj­nie. Zgło­si­li­śmy się na ochot­ni­ków. I wal­czy­li­śmy. I...! I...! – Prze­łknął ślinę. – Wielu z nas ucier­piało, wielu stra­ciło ży­cie. Moja mężna, le­dwo po­ślu­biona żona Hilde zo­stała tam, na tej brud­nej fran­cu­skiej ziemi...

Słowa Wil­helma nie były dla Bec­kera za­sko­cze­niem. Każdy w Py­ritz i oko­li­cach znał hi­sto­rię Hal­ter­ma­nów. Jako jedni z pierw­szych całą ro­dziną zgło­sili się jako ochot­nicy na wojnę. W kil­ka­dzie­siąt osób wy­ru­szyli tuż po hucz­nym we­selu nie­spełna dwu­dzie­sto­let­nich mło­dych, Wil­helma i Hilde. Wró­cili nie­liczni, garstka rap­tem, i to pie­kiel­nie po­kie­re­szo­wani. Wil­helm bez nogi i z wielką bli­zną od ko­lana po pę­pek. Z braci ża­den, wuj – bez oka. Nie­któ­rzy bez ran na ciele, za to z umy­słem tak zwi­chro­wa­nym, że do­ga­dać się z nimi było trudno. Hilde też zgi­nęła, choć wal­czyła na ty­łach. Ro­ze­rwała ją bomba. Na­wet szcząt­ków nie dało się po­zbie­rać. W sym­bo­licz­nym gro­bie w Py­ritz zło­żono trumnę bez ciała. Z ob­rączką Wil­helma i ślubną suk­nią Hildy.

Wil­helm z ca­łej ro­dziny wy­szedł z tej wojny naj­le­piej. Za­ska­ki­wało to wszyst­kich, bo spo­dzie­wali się, że bę­dzie wra­kiem, bez woli do ży­cia. A on, kiedy tylko wy­do­brzał, bo rany długo mu się go­iły, na­uczył się cho­dzić na drew­nia­nej pro­te­zie; nie­ocze­ki­wa­nie za­czął dzia­łać i... stał się in­nym czło­wie­kiem. Wcze­śniej za­pa­trzony w star­szych braci, za­wsze z tyłu, nie­pewny, te­raz szedł pierw­szy, na ni­kogo się nie oglą­da­jąc. Nie bał się mó­wić, do­pi­nać swego, pla­no­wać. Sprze­dał tro­chę ro­dzin­nych kosz­tow­no­ści i na­ku­pił by­dła naj­lep­szego ga­tunku, wy­bu­do­wał oborę i po­kaźną sto­dołę. Nie­któ­rzy mó­wili, że na­pa­trzył się na to we Fran­cji, że to tam do­strzegł po­ten­cjał w zwie­rzę­tach go­spo­dar­skich, ale on ni­gdy do tego się nie przy­znał. Prawdą jed­nak było, że dzięki temu w trzy lata po­dwoił swój ma­ją­tek. W mie­ście kła­niali mu się ni­sko, nie­któ­rzy wręcz w pas, szcze­gól­nie ci, któ­rzy w kon­tak­tach z nim wie­trzyli szansę na za­ro­bek. Jego sta­tus rósł, a w pew­nym mo­men­cie ktoś rzu­cił ha­sło: „Hal­ter­man na bur­mi­strza”. I być może za ja­kiś czas Wil­helm tym bur­mi­strzem by zo­stał, być może sta­nąłby na czele Py­ritz. Ale wtedy de­mony wojny upo­mniały się o niego. Jed­nej nie­moż­li­wie desz­czo­wej je­sieni Wil­helma za­częły nę­kać kosz­mary; prze­stał sy­piać, a no­cami szla­jał się z po­dej­rza­nymi ty­pami i pił do nie­przy­tom­no­ści.

– Tak czy owak, pana żona musi jesz­cze zo­stać na ob­ser­wa­cji – do­dał dok­tor. – Córki rów­nież. Ro­ko­wa­nia są do­bre. Pro­szę więc przy­go­to­wać się na przy­ję­cie dwójki dzieci, nie jed­nego.

Do­piero te­raz do­tarło do Wil­helma, że bę­dzie mu­siał po­czy­nić do­dat­kowe za­kupy, prze­or­ga­ni­zo­wać dzie­cięcy po­kój, wy­nieść z niego chło­pięce za­bawki i ku­pić... lalki. Wzdry­gnął się, a po­tem nie­ocze­ki­wa­nie wy­pluł z sie­bie wią­zankę prze­kleństw. Siar­czy­stych i cał­kiem nie­na­tu­ral­nych, na­wet jak na niego.

– Pro­szę ści­szyć głos – prze­rwał mu Bec­ker. – Je­ste­śmy w szpi­talu. Tu lu­dzie po­trze­bują spo­koju.

Hal­ter­man po­czer­wie­niał na twa­rzy, za­mru­gał ner­wowo, przy­gryzł wargę i zbli­żył się do dok­tora tak, że ten po­czuł in­ten­sywną nutę wody ko­loń­skiej.

– A ja panu za­pła­ci­łem – wy­sy­czał. – Zwró­cisz mi pan wszystko... Co do marki.

Bec­ker wy­trzy­mał jego gro­miące spoj­rze­nie.

– Szcze­rze mó­wiąc, po­wi­nie­nem za­żą­dać do­datku – od­parł chłodno. – Za­pła­cił pan za je­den po­ród, nie za dwa. I na pewno nie za ra­to­wa­nie mał­żonki.

Wil­helm zmie­lił w ustach ko­lejne prze­kleń­stwo i wy­pu­ścił gło­śno po­wie­trze ni­czym roz­ju­szony zwierz. Na­gle od­wró­cił się i skie­ro­wał do wyj­ścia. Kiedy znik­nął za drzwiami, Bec­ker ode­tchnął, opu­ścił ra­miona i od­ru­chowo zer­k­nął w lewo. Przez szcze­linę w drzwiach do­strzegł sie­dzącą na łóżku In­grid Hal­ter­man i zro­biło mu się po­twor­nie głu­pio. Mu­siała wszystko sły­szeć.

Po­szedł do niej i po­cie­szy­ciel­sko po­kle­pał po dłoni. Chciał, na­prawdę chciał po­wie­dzieć coś na uspo­ko­je­nie, ale ona ode­zwała się pierw­sza:

– Do­ko­nał pan cudu, dok­to­rze. I za ten cud będę panu wdzięczna do końca swo­ich dni. Żadna ciemna chmura mi go nie prze­słoni. Żadna. Rów­nież taka o ludz­kim kształ­cie. – Na jej twa­rzy po­ja­wił się blady uśmiech. – Może i nie wy­glą­dam, ale sporo już prze­ży­łam i wiem, że my, lu­dzie, je­ste­śmy dla sie­bie naj­więk­szymi wro­gami. Bo czy wi­dział pan kie­dyś psa, który zra­niłby czło­wieka sło­wem? Albo wilka?

Bec­ker ze zro­zu­mie­niem po­ki­wał głową.

– Pro­szę od­po­czy­wać, pani Hal­ter­man.

In­grid spoj­rzała w okno. Kiedy dok­tor był już w drzwiach, za­py­tała jesz­cze:

– Kiedy przy­niosą mi dziew­czynki?

– W swoim cza­sie. Rana musi się do­brze za­skle­pić. Te­raz nie wolno pani ni­czego dźwi­gać.

– Dok­to­rze... – jęk­nęła.

– Nie ugnę się, pro­szę mnie nie pod­cho­dzić. – Po­gro­ził jej żar­to­bli­wie pal­cem. – Pra­wie du­cha pani wy­zio­nęła.

– Złego li­cho nie bie­rze – rzu­ciła z uśmie­chem, a Bec­ker po­my­ślał, że w tej drob­nej ko­bie­cie próżno szu­kać zła, za to w jej mężu da­łoby się zna­leźć pełny sa­gan.

Na­stęp­nego dnia In­grid Hal­ter­man po­now­nie do­ma­gała się przy­nie­sie­nia có­rek i po­now­nie jej od­mó­wiono. Do­piero po ty­go­dniu za­częto przy­no­sić jej Char­lotte i So­fię do kar­mie­nia, a ona z po­świę­ce­niem wdra­żała się w nową rolę – w rolę matki.

Wy­cho­dziło jej to wy­jąt­kowo uda­nie. Po­łożna była za­do­wo­lona. Wy­star­czyło, że raz, góra dwa razy po­ka­zała In­grid, jak dziecko przy­ło­żyć do piersi, jak je prze­wi­nąć, jak ma­so­wać brzu­szek, kiedy wije się z bólu, a ona za­pa­mię­ty­wała i da­wała radę. Z dwójką! Ko­bieta nie mu­siała jej wiele po­ma­gać, choć na po­czątku sa­mej nie zo­sta­wiała. Była so­wi­cie opła­cona przez Hal­ter­mana, czuła się więc w obo­wiązku.

Kiedy po czter­na­stu dniach In­grid wraz z dziew­czyn­kami wró­ciła do domu, nie za­stała w nim męża. Przez ko­lejny rok zni­kał zresztą re­gu­lar­nie, tłu­ma­cząc prze­dłu­ża­jące się wy­jazdy obo­wiąz­kami wo­bec Rze­szy. In­grid nie była na­iwna i zda­wała so­bie sprawę, że na li­ście za­dań nie znaj­do­wało się za­ba­wia­nie ko­biet, a prze­cież czuła dam­skie per­fumy na jego ko­szu­lach, wi­działa ślady po szmin­kach i pu­drach na koł­nie­rzy­kach. Ale nie py­tała; znała swoje miej­sce i sta­rała się ko­chać Wil­helma na tyle, na ile umiała. Przede wszyst­kim była mu od­dana – w każ­dej sfe­rze ży­cia. Kiedy chciał zjeść z nią śnia­da­nie, przy­cho­dziła. Kiedy za­pra­gnął spa­ceru, zja­wiała się. Gdy po­trze­bo­wał się po­wy­mą­drzać, słu­chała. A kiedy za­czy­nał krzy­czeć, przyj­mo­wała na sie­bie wszyst­kie słowne razy. Zno­siła jego chłód, brak czu­ło­ści, do­tyku, na­mięt­nego po­ca­łunku. Ma­rzyła o nich, ale upły­wa­jący czas po­woli po­zwa­lał go­dzić się z my­ślą, że nie wszystko od Wil­helma do­stać może i że musi się cie­szyć z tego, co jej ofia­ro­wał. Dał jej prze­cież tak wiele, tak nie­wy­obra­żal­nie wiele. Uchro­nił przed hańbą i przed wy­ty­ka­niem pal­cami. Ura­to­wał jej god­ność, bo przy­jął ją pod dach, gdy była brze­mienna.TO­PIE­LICA ZE STAWU, PANI Z DWORKU

Wcze­śniej

Pod­czas gdy w lo­kal­nej pra­sie na­dal fe­to­wano wo­do­wa­nie pan­cer­nika Scharn­horst, uzna­jąc je za ogromny suk­ces Krieg­sma­rine, Wil­helm Hal­ter­man świę­to­wał oso­bi­sty suk­ces.

Ura­to­wał z toni mło­dziutką In­grid From­m­ha­gen.

„W końcu...” – wes­tchnął w my­ślach, bo czuł, że jego ma­rze­nia o tym, by być bli­żej niej, by ją zdo­być i za­własz­czyć, za­częły się speł­niać.

Za­lana łzami, z pu­stym wzro­kiem, dy­go­cząc na ca­łym ciele, dziew­czyna wy­glą­dała tak, jakby chciała się uto­pić. Wil­helm nie bez trudu wy­cią­gnął ją z wody, opa­tu­lił li­chym ko­żu­chem, który zo­sta­wiła na brzegu, na wpół przy­tomną wziął na ręce i za­niósł do sa­mo­chodu. Wa­żyła tyle co piórko (cięż­szy był chyba sam ko­żuch), a Wil­helm, choć z drew­nianą nogą, dał radę. Dałby zresztą, gdyby wa­żyła dzie­sięć kilo wię­cej, bo chciał.

Jakże ona mu się po­do­bała! Mimo że taka blada, spła­kana i mi­zerna, z po­skle­ja­nymi wło­sami i opuch­nię­tymi oczami. Od kiedy trzy lata wcze­śniej do­strzegł ją w ga­lo­wym mun­durku pod­czas obozu Związku Nie­miec­kich Dziew­cząt, na któ­rym zna­lazł się jako kom­ba­tant wo­jenny, by opo­wia­dać mło­dym o Wiel­kiej Woj­nie i wiel­kiej od­wa­dze nie­miec­kich żoł­nie­rzy, cią­gnęło go do niej. A prze­cież dzie­liła ich prze­paść po­ko­le­nia, po­nad dwa­dzie­ścia lat. Ta róż­nica nie prze­szka­dzała mu jed­nak wy­pa­try­wać jej na targu, w ko­ściele, po­śród mło­dych dziew­cząt nad sta­wem w parku.

Zer­kał na nią tak za­chłan­nie, tak za­bor­czo. Cza­sami za­ga­dy­wał, ale ona, onie­śmie­lona jego wie­kiem, do roz­mowy skora nie była. Uprzej­mie od­po­wia­dała, kła­niała się z da­leka, bo wie­działa, że tak trzeba. Ale nic po­nadto.

Obo­jętne za­cho­wa­nie mło­dej From­m­ha­gen cza­sami iry­to­wało go do tego stop­nia, że krew w nim wrzała. Za­cza­jał się wtedy na nią, jakby była zwie­rzyną. Po­dą­żał jej śla­dem, tro­pił, pra­gnąc upew­nić się, że nie zlega z byle wie­śnia­kiem. Tego by nie zniósł. Ale ni­gdy z żad­nym jej nie na­krył i sam co­raz bar­dziej jej po­żą­dał, choć wie­dział, że ni­gdy nie po­sią­dzie jej ciała. Bo nie mógł. Bo Wielka Wojna go oka­le­czyła i oszpe­ciła, zwłasz­cza oko­lice lę­dźwi. Spra­wiła, że sam nie po­tra­fił na nie pa­trzeć, a i fi­zycz­nego speł­nie­nia też po­czuć nie dał rady. Fan­ta­zjo­wał jed­nak, i to w spo­sób znacz­nie sil­niej­szy niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej, wręcz ob­se­syjny. Raz roz­pę­dził się w tym fan­ta­zjo­wa­niu. Stała wtedy nie­opo­dal Stet­ti­ner Tor. Zmierz­chało. Wo­kół nie było ni­kogo, je­dy­nie oni. Wil­helm za­szedł ją od tyłu i niby w za­ba­wie ob­jął nie­sto­sow­nie mocno i nie­sto­sow­nie bli­sko bio­der. Od­sko­czyła jak opa­rzona.

– A coś ty taka dzika? – za­py­tał.

Spoj­rzała na niego swo­imi sar­nimi oczami.

– To żarty, żar­ciki prze­cież – tłu­ma­czył.

– Pro­szę tak nie żar­to­wać. To nie przy­stoi.

– Ty mi nie mów, co mnie przy­stoi, a co nie – burk­nął.

– Źle mnie pan zro­zu­miał. To mnie nie przy­stoi znaj­do­wać się tak bli­sko pana – od­parła od­waż­nie.

Hal­ter­man zmie­rzył ją wzro­kiem. Nie spo­dzie­wał się ta­kich słów, ale w du­chu przy­znał, że mile go ta jej za­dzior­ność za­sko­czyła. Prze­łknął ślinę, bo z tego za­chwytu aż w gar­dle mu za­schło, ale dla po­zoru zro­bił groźną minę.

– A tak w ogóle, co tu ro­bisz po zmroku? Sama?

– Cze­kam.

– Na ka­wa­lera ja­kiego?

– W pew­nym sen­sie.

– To zna­czy? – zde­ner­wo­wał się i In­grid od razu to do­strze­gła.

Ja­kiś nerw w jego oku, ja­kąś wście­kłość.

Nie zdą­żyła od­po­wie­dzieć, bo z bramy po prze­ciw­nej stro­nie ulicy wy­szedł po­stawny męż­czy­zna w śred­nim wieku.

– In­grid! – za­wo­łał su­rowo.

– Prze­pra­szam, to mój wuj – rze­kła do Wil­helma. – Z nim by­łam umó­wiona.

Hal­ter­man po­czuł ulgę. Od­pro­wa­dził In­grid wzro­kiem, a kiedy znik­nęła z pola wi­dze­nia, po­przy­siągł so­bie, że kie­dyś ta piękna dziew­czyna bę­dzie jego. Za jej oso­bi­stą zgodą lub bez.

Nio­sąc ją na rę­kach piasz­czy­stą drogą, przy­po­mniał so­bie o zło­żo­nej nie tak dawno przy­się­dze i zro­zu­miał, że los, pod­su­wa­jąc te­raz In­grid, wy­raź­nie mu sprzyja. Po­sta­no­wił więc to wy­ko­rzy­stać i już nie wy­pu­ścić jej z rąk. My­ślał, że nie bę­dzie to ła­twe, że tro­chę po­trwa, a jego sa­kwa zna­cząco ucierpi, ale cóż. Tym­cza­sem In­grid miała stać się jego za darmo, i to już za mo­ment.

Prze­kro­czyw­szy próg domu, Wil­helm na­ka­zał służ­bie za­jąć się nie­ocze­ki­wa­nym go­ściem. Prze­brać dziew­czynę, umyć, na­kar­mić i za­kwa­te­ro­wać w go­ścin­nej sy­pialni. Po­tem po­słał po dok­tora.

– Wszystko z nią do­brze? – za­py­tał po ba­da­niu.

Me­dyk po­ki­wał głową.

– Jest wy­cień­czona i zdaje się, że ma ane­mię. Prze­pi­sa­łem leki, ale nie wiem, czy ją na nie stać.

– Niech pana o to głowa nie boli. Coś jesz­cze?

– Nie ja­dła. Chyba ze dwa dni. Pro­szę ją na­kar­mić. Na po­czą­tek czymś cien­kim, nie­zbyt tłu­stym, i przy­pil­no­wać, by na pewno zja­dła.

– Zje. Oso­bi­ście spraw­dzę.

Dok­tor zmarsz­czył brwi, jakby zdzi­wiony, i od­chrząk­nął. Hal­ter­man się zre­flek­to­wał i wy­cią­gnął pie­nią­dze.

– Nie, nie o za­płatę mi cho­dzi – stwier­dził. – Dla­czego tra­fiła do pana? In­grid From­m­ha­gen tu nie mieszka.

– Nic panu do tego. – Wil­helm wci­snął le­ka­rzowi do ręki za­płatę z so­wi­tym na­piw­kiem.

– Mu­szę wpi­sać ad­res na re­cep­cie.

– To wpi­suj pan mój. Chyba znasz?

Dok­tor mruk­nął pod no­sem, za­no­to­wał dane na kartce i wy­rwał ją z bloczka.

– Je­śli ta ane­mia się utrzyma – po­dał Hal­ter­ma­nowi pa­pier – trzeba bę­dzie po­ło­żyć pa­cjentkę do szpi­tala.

– Zaj­miemy się nią do­brze. Szpi­tal nie bę­dzie po­trzebny.

– Wo­lał­bym szpi­tal, bo samo za­pew­nie­nie może nie wy­star­czyć. Nie cho­dzi prze­cież tylko o pa­nienkę In­grid... – Le­karz w szcze­gólny spo­sób wy­mó­wił słowo „pa­nienkę”. – Ale i o dziecko. Może je stra­cić.

Wil­helma za­mu­ro­wało. Za­czął po­spiesz­nie mru­gać, a po­tem kilka razy po­ki­wał głową.

– Tak, tak... – ode­zwał się w końcu, ale ja­koś tak pi­skli­wie, nie­wy­raź­nie. Ści­snął ra­mię dok­tora i skie­ro­wał w stronę służby, co było jed­no­znaczne z po­że­gna­niem. – Jak rze­kłem, zaj­miemy się nią. Le­piej niż w tym wa­szym przy­bytku.

Po wyj­ściu me­dyka opadł na obite cie­lęcą skórą krze­sło w swym wy­twor­nym ga­bi­ne­cie. Za­zwy­czaj czuł się w nim jak lew, lecz te­raz sam so­bie zda­wał się my­szą. Mały, skur­czony i na wskroś za­sko­czony wia­do­mo­ścią od dok­tora.

„In­grid From­m­ha­gen, piękna In­grid, była przy na­dziei...”

Hal­ter­man za­pa­lił pa­pie­rosa, wstał i pod­szedł do okna, od­pro­wa­dza­jąc wzro­kiem od­jeż­dża­ją­cego czar­nym oplem dok­tora, a póź­niej pa­trzył za słu­żą­cym, który za­my­kał bramę. Nie­usta­jąco na niego war­czał. Tym ra­zem jed­nak Wil­helm nie po­my­ślał o otwar­ciu okna i ze­lże­niu odźwier­nego. Że za wolny, że nie­do­kładny i że go wy­rzuci z ro­boty na zbity pysk. Nie, nie zro­bił tego, bo niby na niego pa­trzył, ale w rze­czy­wi­sto­ści go nie wi­dział.

W ga­bi­ne­cie spę­dził do­bry kwa­drans, po czym udał się do In­grid. Droga na pię­tro była chyba naj­dłuż­sza w jego ży­ciu. Po sło­wach, które usły­szał, pró­bo­wał ochło­nąć i jed­no­cze­śnie ukła­dał w my­ślach prze­mowę.

Otwo­rzył drzwi. Wi­dząc go, In­grid na­tych­miast wstała i wy­prę­żyła się jak struna. Na­tknął się na jej wzrok. Smutny wzrok zra­nio­nej sarny.

– Prze­pra­szam za kło­pot – wy­szep­tała.

– Usiądź, pro­szę – po­wie­dział ła­god­nie, a ona go po­słu­chała.

Wil­helm z tro­ską otu­lił jej ko­lana ko­cem, po­gła­dził po ra­mie­niu i spraw­dził dło­nie. Były cie­płe.

– Nie chcę ro­bić trud­no­ści. Pójdę już. Ubra­nia wy­piorę i od­dam.

– Nie trzeba. Mo­żesz je wziąć. Są po mo­jej... Nie­ważne zresztą.

– Dzię­kuję, ale na­prawdę mu­szę już iść. Ciotka na pewno mnie szuka.

– Wie, żeś u mnie. Po­sła­łem wia­do­mość. Ale nie by­łaby za­do­wo­lona ani ona, ani wuj, gdyby do­wie­dzieli się, żeś pró­bo­wała so­bie ży­cie ode­brać – wy­pa­lił. – I żeś w ciąży.

Dziew­czyna spur­pu­ro­wiała, z jej oczu po­pły­nęły łzy. Rzewne, szczere łzy.

– Nie becz. Który ci to zro­bił?

In­grid prze­tarła oczy i prze­cze­sała pal­cami jesz­cze mo­kre włosy.

– Za bo­ską in­ge­ren­cją to się chyba nie od­było, co? – rzu­cił odro­binę zło­śli­wie i za­raz po­ża­ło­wał, bo In­grid spu­ściła głowę i po­smut­niała jesz­cze bar­dziej. – Nie chciał ślubu? Z tobą? Taką ładną, młodą?

– To nie tak.

– A jak?

– Nie mogę po­wie­dzieć.

Wil­helm ujął ją za rękę.

– Mnie mo­żesz. Ja zro­zu­miem.

In­grid za­lała się łzami i długo nie mo­gła opa­no­wać. Wil­helm gła­dził ją po wło­sach.

– Sama tego nie ro­zu­miem. Pan też nie zro­zu­mie.

– Mam na imię Wil­helm i tak się do mnie zwra­caj, In­grid.

Nie pa­trząc na niego, jakby ze wstydu, po­ki­wała tylko głową.

– Ze mną mo­żesz o wszyst­kim roz­ma­wiać – do­dał. – Mam tro­chę wię­cej lat od cie­bie i zro­zu­miem. Wszystko zro­zu­miem. Na­oglą­da­łem się w ży­ciu. Na woj­nie by­łem.

In­grid znów ski­nęła głową i nie pa­trząc na Wil­helma, za­częła du­kać.

– Na tym ostat­nim obo­zie... było ina­czej. Od sa­mego po­czątku. Wszy­scy ja­cyś na­pięci, wy­bu­chali z byle po­wodu. Chło­pacy cią­gle się bili, dziew­czyny kłó­ciły. O wszystko, do­słow­nie. O to, która ma więk­szy biust, a która bar­dziej umię­śnione nogi, która ma nieść sztan­dar, która ma iść na przo­dzie, a która na końcu. Głów­nie jed­nak o to, która z któ­rym pój­dzie do łóżka. Ja nie chcia­łam z żad­nym, ja chcia­łam tylko z mi­ło­ści i dla­tego wy­ty­kali mnie pal­cami. Dla dziew­czyn li­czyło się tylko to, ile chło­pak ma wzro­stu i ile zrobi pom­pek. Czy ma nie­bie­skie oczy, blond włosy albo cho­ciaż ja­sną cerę i szczu­pły nos. Jak szybko biega albo czy wy­grywa na pię­ści. Ta­kich so­bie wy­bie­rały. W na­szym po­koju każ­dej nocy byli chło­pacy. Cza­sami je­den z kil­koma po ko­lei, a cza­sami kilku po ko­lei z jedną. Po wszyst­kim dziew­czyny do rana le­żały z no­gami w gó­rze, „żeby dać dziecko Füh­re­rowi”, tak mó­wiły. Ja nie chcia­łam i dla­tego ostat­niej nocy zgo­to­wały mi pie­kło. Przy­wią­zały do łóżka, za­kne­blo­wały usta i zwo­łały wszyst­kich chłop­ców, któ­rzy wcze­śniej z nimi byli. I oni... Każdy z nich... Każdy po ko­lei, a nie­któ­rzy wię­cej niż raz... – Głos In­grid się za­ła­mał.

Wil­helm po­gła­dził ją po­cie­szy­ciel­sko po dłoni. Od­chrząk­nęła i nie pod­no­sząc głowy, mó­wiła da­lej:

– Kiedy oni to wszystko ro­bili, moje ko­le­żanki do­pin­go­wały ich, jak na ja­kichś za­wo­dach. My­śla­łam, że umrę. Z bólu. Ze wstydu. Ale nie umar­łam. Po wszyst­kim ktoś roz­wią­zał mi ręce. Le­ża­łam bez ru­chu, nie wiem jak długo. – In­grid ukryła twarz w dło­niach. – Dziew­czyny wy­bie­gły z po­koju, chłopcy też, a ja zo­sta­łam sama. Cała we krwi. Na­stęp­nego dnia wsta­łam przed świ­tem. Wy­ką­pa­łam się, ucze­sa­łam włosy, ubra­łam od­święt­nie i uda­wa­łam, że nic się nie wy­da­rzyło.

– Po­dasz mi ich na­zwi­ska, a ja ich znajdę – rzekł twardo Wil­helm. – Wy­cią­gnę kon­se­kwen­cje, nie martw się.

Się­gnął po pa­pie­rosa i za­pa­lił.

– Nie. Ni­czego nie po­dam – stwier­dziła In­grid za­sad­ni­czo.

– Mu­szą od­po­wie­dzieć za swoje czyny. Skrzyw­dzili cię.

– Skrzyw­dzili, ale nic tego nie zmieni. Żadna kara nie wróci mi tego, co stra­ci­łam. Nie chcę mieć z nimi do czy­nie­nia. Nie chcę ich ni­gdy wi­dzieć. Ni­gdy wię­cej nie wrócę do szkoły, nie po­jadę na ża­den zlot, choćby mnie ciotka z wu­jem mieli na bruk wy­rzu­cić, choćby mnie to ży­cie kosz­to­wało. Ni­gdy. Spa­li­łam swój strój i nie za­mie­rzam no­sić no­wego.

Przez chwilę mil­czeli. Wil­helm wstał i pod­szedł do kre­densu, żeby strzep­nąć po­piół do po­piel­nicy.

– Je­steś pewna, że to wtedy za­szłaś w ciążę? Na zlo­cie? – za­dał w końcu py­ta­nie, które od dłuż­szego czasu w nim wy­brzmie­wało.

– Nie ma in­nej moż­li­wo­ści. Bo ja ni­gdy... – Gło­śno prze­łknęła ślinę. – Ni­gdy z ni­kim... – Zła­pała się za głowę. – Boże, jak ja po­wiem to wu­jo­stwu?

– Nor­mal­nie po­wiesz. Każde dziecko Rze­szy jest cenne i nikt nie ma prawa rzec ci złego słowa.

– Ale moja ciotka jest...

– Twoja ciotka też to wie i je­śliby choć sło­wem cię zbesz­tała, zo­sta­nie uka­rana.

– Nie zna pan... Nie znasz jej, Wil­hel­mie – po­pra­wiła się.

– Chęt­nie więc po­znam i po­wiem jej do słu­chu. A tym­cza­sem mów, co za­mie­rzasz.

– Nie wiem... – Po­krę­ciła głową, a on po­now­nie usiadł obok niej. – Ja nic nie wiem. Je­śli ciotka z wu­jem mnie naj­pierw nie za­biją, a po­zwolą uro­dzić, to po­tem za­biorą mi dziecko. Na pewno za­biorą... – Za­nio­sła się pła­czem.

Wil­helm ob­jął ją ra­mie­niem i mocno przy­tu­lił.

„Bę­dzie ła­twiej, niż przy­pusz­cza­łem... – po­my­ślał. To, za czym go­nił, a ra­czej ta, za którą go­nił, sama zja­wiła się w jego pro­gach i sama po­dała mu sie­bie na tacy. – Już nie odej­dzie. Nie ma do­kąd... Bę­dzie moja. Moja...”

– Ale może i le­piej, że za­biorą... – chli­pała In­grid. – Ja nie wiem, czy da­ła­bym radę wy­cho­wać sama dziecko... No bo kto mi po­może? Na spo­tka­niach mó­wili nam o tych do­mach dla mło­dych ma­tek, ale czy mnie we­zmą? Bo ciotka na pewno nie... Przy­tu­łek mnie czeka albo go­rzej...

Wil­helm po­zwo­lił jej się wy­ga­dać. Chciał, by mó­wiła, by snuła co­raz gor­sze sce­na­riu­sze, by wi­działa się w co­raz bled­szym świe­tle. Z każ­dym sło­wem jego prze­waga ro­sła.

– Mam pro­po­zy­cję – rzu­cił, kiedy skoń­czyła. Po­dał In­grid chu­s­teczkę, a ona otarła oczy i po­liczki. – Je­śli się zgo­dzisz – za­czął ła­god­nie – ju­tro ogło­simy zrę­ko­winy, a za mie­siąc weź­miemy ślub i roz­po­wiemy o dziecku. A jak je po­wi­jesz, o przed­wcze­snych na­ro­dzi­nach.

Ta pro­po­zy­cja oszo­ło­miła In­grid. Dziew­czyna wpa­try­wała się w niego peł­nym nie­zro­zu­mie­nia wzro­kiem, ner­wowo po­ru­sza­jąc ustami.

– To chyba lep­sze od opo­wie­ści o to­pie­licy z je­ziora, co? Od ży­cia w przy­tułku albo pod mo­stem?

In­grid na­dal mil­czała.

– No... Po­wiedz coś! – po­na­glił ją.

– Ale...? Ale dla­czego pan... Dla­czego to ro­bisz? – spy­tała ci­cho.

– Bo je­stem do­brym czło­wie­kiem.

In­grid uklę­kła u ko­lan Wil­helma, ujęła jego dłoń i uca­ło­wała ją, a po­tem przy­tu­liła ją do po­liczka. Męż­czy­zna po­czuł, jak go­rąc dumy roz­lewa się po jego ciele. Ta­kiego za­cho­wa­nia ocze­ki­wał. Do­kład­nie ta­kiego.

Jak po­sta­no­wił, tak zro­bił. Od na­stęp­nego dnia ad­o­ro­wał mło­dziutką In­grid, pro­wa­dzał się z nią uli­cami Py­ritz, spa­ce­ro­wał ale­jami Bür­ger­parku, przy­sia­dał z nią w ka­wia­rence, za­bie­rał do kina. Nie prze­sa­dzał z umi­zgami, ni­gdy bo­wiem nie na­le­żał do wy­lew­nych, ale ob­da­ro­wy­wał kwia­tami i cze­ko­lad­kami. Ku­pił suk­nie, palto, or­ga­ni­zo­wał prze­jażdżki wy­kwintną, spro­wa­dzoną z sa­mego Wied­nia bryczką. Po­znał jej ciotkę i wuja i prze­pro­wa­dził z nimi długą roz­mowę. Ciotka wy­szła z niej z bły­skiem w oku, wuj zaś z na­boż­no­ścią gła­skał się po wy­pcha­nej kie­szeni.

Dzi­wiło to zna­jo­mych Wil­helma, bo po­zwa­lał In­grid kie­ro­wać swoim naj­lep­szym mer­ce­de­sem. Od za­wsze chciała na­uczyć się pro­wa­dzić, ale ni­gdy nie miała spo­sob­no­ści. Po zmierz­chu nie po­zwa­lał, bo raz się nie spra­wiła, za dnia zaś i ow­szem.

– Ma dar – wy­znał szcze­rze raz, pod­czas za­kra­pia­nej par­tyjki po­kera. – Aż trudno uwie­rzyć, że ko­bieta poj­muje ten fach. Mó­wię wam, zro­bię z niej kie­rowcę.

I rze­czy­wi­ście zro­bił, bo In­grid w lot na­uczyła się jazdy au­tem, a Wil­helm w du­chu mu­siał przy­znać, że pro­wa­dziła le­piej niż nie­je­den męż­czy­zna. Na głos jed­nak tego nie wy­po­wie­dział, choć i tak wiele do­brego o niej wtedy mó­wił, a lu­dzie ze zdzi­wie­nia prze­cie­rali oczy.

– W końcu ko­goś ma. Prze­staną mu głu­poty po łbie cho­dzić – ma­wiali nie­liczni.

– Stary cap nie po­wi­nien o młód­kach my­śleć – plot­ko­wali inni. – Le­d­wie osiem­nastka, a on? Mógłby być jej oj­cem.

– To se sie­rotę przy­gru­chał! Sły­sza­łem, że na­obie­cy­wał jej hek­ta­rów, bo za darmo z nim nie chciała – strzę­pili ję­zyk przy pi­wie, ko­lo­ry­zu­jąc oko­licz­no­ści.

Do Wil­helma wszyst­kie te głosy do­cho­dziły, bo do­no­si­cieli miał wielu, ale nie zwa­żał na ko­men­ta­rze. Li­czyło się, że zdo­był, co za­pla­no­wał. Dużo my­ślał o ciąży i dziecku, które no­siła In­grid. Nikt mu już nie od­bie­rze oj­cow­skiej sa­tys­fak­cji, nikt nie za­kwe­stio­nuje, że ma po­tomka. Że on, wielki i za­możny Wil­helm Hal­ter­man, ma dzie­dzica! Tylu z niego dwo­ro­wało, tylu wy­ty­kało brak dzieci. Prze­cież Wódz był prze­ciwny bez­dziet­no­ści, w pew­nym sen­sie bez­dziet­ność ka­rał, a on? Ani żony, ani dziecka. Chciałby, ma­rzył – i o jed­nym i o dru­gim, ale co naj­wy­żej mógł za­ci­skać pię­ści, bo dziecka spło­dzić nie był w sta­nie, a ośmie­szać się przed ko­bietą nie za­mie­rzał. W oczach lu­dzi wojna ode­brała mu nogę. Nikt w Py­ritz nie wie­dział, że wy­rwała z jego ciała coś dla niego naj­waż­niej­szego, mę­skość, jed­no­cze­śnie nie po­zba­wia­jąc chuci, a wręcz ją wzmac­nia­jąc. I to wcale nie do ko­biet doj­rza­łych, o buj­nych kształ­tach, a do drob­nych i nie­po­zor­nych.

Te­raz miał u swego boku wła­śnie taką. Peł­no­let­nią, ale z urody dzie­wuszkę mło­dziutką, drobną. Dwa­dzie­ścia trzy lata młod­sza In­grid bę­dzie jego żoną!

Lu­dzie prze­staną ga­dać. Te­raz na pewno.

Gdyby ta­jem­nica Wil­helma wy­szła na jaw, jego ży­cie zmie­ni­łoby się na gor­sze, a plany do­ty­czące ka­riery za­wo­do­wej le­głyby w gru­zach. By­cie wdow­cem nie ozna­czało ni­czego złego ani nie­spo­ty­ka­nego, ale by­cie męż­czy­zną bez lę­dźwi, bez szans na po­tomka, sta­wiało go w pod­łym świe­tle. Przez wiele lat pró­bo­wał wśli­zgnąć się w po­li­tyczne struk­tury, zdo­być sta­no­wi­sko we wła­dzach. Bez­sku­tecz­nie. Wil­helm wie­rzył, że to z po­wodu wdo­wień­stwa i bez­dziet­no­ści. Przez to dru­gie zresztą bar­dziej. Bo czego wię­cej mo­gło mu bra­ko­wać?

Wcze­śniej stro­nił od ko­biet, które w różny spo­sób pró­bo­wały go usi­dlić, od­sy­łał swa­tów. Nie za­mie­rzał po­ka­zy­wać się żad­nej w ne­gliżu, ale z In­grid mógł za­grać tak, jak chciał. Czuł, był pe­wien, że do­bra In­grid okaże mu zro­zu­mie­nie. Długo za­sta­na­wiał się, ja­kich słów użyć do wy­ja­wie­nia jej ta­jem­nicy i kiedy w końcu uło­żył wszystko w gło­wie, a było to ty­dzień przed ślu­bem, ze stra­pioną miną usiadł obok niej w sa­lo­niku i za­czął mó­wić.

– Wiesz o mnie wiele, wiele jesz­cze się do­wiesz, ale o jed­nej rze­czy chciał­bym, byś do­wie­działa się te­raz. To do­ty­czy mnie jako męż­czy­zny. I tych spraw... No... W sy­pialni.

In­grid wzięła go za rękę i przy­ci­snęła ją z mi­ło­ścią do swo­jego po­liczka.

– Nie jest mi ła­two, bo to bar­dzo in­tymna sprawa, ale skoro mamy być mę­żem i żoną...? – kon­ty­nu­ował, ba­da­jąc jej re­ak­cję.

– Mnie mo­żesz o wszyst­kim po­wie­dzieć, Wil­hel­mie.

Spo­dzie­wał się ta­kich słów.

– Obie­caj, że ni­gdy ni­komu nie po­wiesz o tym, czego za chwilę się do­wiesz.

In­grid ski­nęła głową.

– Obie­caj.

– Obie­cuję, Wil­hel­mie. Za ty­dzień będę twoją żoną, wejdę do two­jej sy­pialni i ża­den in­tymny szcze­gół nie bę­dzie mi obcy.

– Wła­śnie. Mnie cho­dzi o ten in­tymny szcze­gół, jak się wy­ra­zi­łaś. Bo... Kiedy wej­dziesz już do mo­jej sy­pialni, nie bę­dziesz w niej sobą... Bo ja... Po woj­nie... Kiedy odła­mek we mnie tra­fił, stra­ci­łem nie tylko nogę, ale znacz­nie wię­cej. Wy­rwało mi ka­wał be­be­chów...

In­grid za­re­ago­wała do­kład­nie tak, jak chciał – wy­dała z sie­bie ci­che i zbo­lałe wes­tchnie­nie.

– Nie my­ślę tu o żo­łądku, wą­tro­bie czy co tam jesz­cze jest. Z tym było nie naj­go­rzej, ale... – Te­atral­nie prze­łknął ślinę. Na gład­kim czole In­grid po­ja­wiła się długa zmarszczka. – Ci pie­przeni Po­lacy wy­rwali mi to, co u męż­czy­zny naj­waż­niej­sze... – Wy­ko­nał ko­li­sty ruch ręką przy lę­dź­wiach. In­grid unio­sła brwi. – I o mało nie stra­ci­łem ży­cia, choć Bóg mi świad­kiem, że były chwile, kiedy wo­lał­bym zdech­nąć.

– Bar­dzo ci współ­czuję cier­pie­nia, które mu­sia­łeś znieść – po­wie­działa ła­god­nie. – Je­śli mogę ja­koś ci ulżyć...?

Wil­helm od­kaszl­nął kil­ka­krot­nie, a po­tem nie­pew­nie na nią spoj­rzał. I wtedy już wie­dział. Wie­dział, że osią­gnął wszystko, czego chciał.

– Nie, nie mo­żesz... Cho­ciaż...? Cho­ciaż jed­nak chyba tak. Bo... Kiedy już bę­dziemy mę­żem i żoną, to za­pro­szę cię do swo­jej sy­pialni, jak przy­stało na mał­żeń­stwo – mó­wił po­woli, ci­cho, a ona, nieco za­wsty­dzona, słu­chała. – Ale przez to, co mi się przy­tra­fiło, ni­gdy nie będę w sta­nie dać ci tego, o czym mo­głaś sły­szeć od ko­biet, że do­stają. Albo o czym gdzieś prze­czy­ta­łaś. Ro­zu­miesz, co mam na my­śli?

Sub­tel­nie po­ki­wała głową.

– Nie będę mógł z tobą... No wiesz... Bo...

In­grid przy­ło­żyła do jego ust dwa palce, jakby nie chciała, by jej się tłu­ma­czył. On uca­ło­wał jej dłoń, a ona po­czuła wzru­sze­nie. W jej oczach po­ja­wiły się łzy.

– Będę twoją żoną, zgo­dzi­łam się na to. I zo­stanę nią na do­bre i na złe, w każ­dych oko­licz­no­ściach, bo wie­rzę w mał­żeń­stwo. I to, co inni ro­bią w swo­ich sy­pial­niach, nie jest dla mnie ważne. My bę­dziemy mieć swoją i bę­dziemy w niej ro­bić to, co jest nam pi­sane. Biorę cię na męża ta­kim, jaki je­steś, ze wszyst­kim, co masz i... czego ci bra­kuje. Tak samo, jak ty mnie wzią­łeś, nie py­ta­jąc o to, co mam ani czego mi brak, bez sta­wia­nia wa­run­ków... – po­wie­działa szcze­rze i z od­da­niem, a Wil­helm po­mimo wcze­śniej­szej pew­no­ści po­czuł się dziw­nie.

Usiadł do tej roz­mowy z wy­ra­cho­wa­niem i prze­ko­na­niem co do tego, jak ona prze­bie­gnie. Wie­dział, że In­grid na wszystko się zgo­dzi, czuł to od sa­mego po­czątku. Bo z jej oczu biło do­bro, z jej ust szcze­rość, a z ge­stów ła­ska. Wie­dział, jak bę­dzie, a te­raz, gdy jego prze­wi­dy­wa­nia się spraw­dziły, po­czuł... wy­rzuty su­mie­nia. Szlag! Nie chciał ich czuć, a mimo to po­czuł.

– Jest jesz­cze coś, co... To, co po­wie­dzia­łaś... Ja będę chciał, że­byś jed­nak zja­wiała się w mo­jej sy­pialni, bo je­stem męż­czy­zną, mam po­trzeby, ale...

Po­now­nie za­mknęła mu usta dło­nią.

– Nie mu­sisz ni­czego mi tłu­ma­czyć, Wil­hel­mie. Ni­czego. Będę twoją żoną i przyjdę do two­jej sy­pialni za­wsze, gdy bę­dziesz chciał. Taka moja rola i taka moja wola. Będę ci to ślu­bo­wała i sło­wami, ca­łym cia­łem i ser­cem.

Wil­helm uca­ło­wał jej dłoń, a ona po­my­ślała, że je­śli mąż za­wsze bę­dzie oka­zy­wał jej taką czu­łość, to jest szczę­ściarą.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: