- promocja
- W empik go
Córki tamtych Wiedźm - ebook
Córki tamtych Wiedźm - ebook
Czy magiczny turniej jest w stanie rozbudzić inne uczucie niż tylko potrzebę rywalizacji?
Piętnastoletnia Julia po wakacjach wraca kontynuować naukę w drugiej klasie Szkoły Magii, do której chodzą również jej dwie przyjaciółki – Karo i Łucja. Julia od zawsze czuła, że różni się od swoich rówieśniczek, mimo że wszystkie mają magiczne moce. Chcąc udowodnić innym, w tym swojej nadopiekuńczej babci, że potrafi zrobić coś dobrze, zgłasza się jako ochotniczka do turnieju magicznego.Podczas rozgrywek musi współpracować z Emilią, która jest raczej wstydliwa i zazwyczaj trzyma się z boku. Im więcej czasu dziewczyny spędzają ze sobą, tym trudniej określić im uczucia, które między nimi się rodzą. Zaczynają też mieć wątpliwości, czy wyjdą z turnieju zwycięsko.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-709-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Magia pachniała popiołem. A przynajmniej ta przy ulicy Długiej, wzbijająca się w powietrze językami ognia, podsycająca płomień w maszynach z popcornem i watą cukrową, podgrzewająca kawę, a czasem po prostu przeskakująca między palcami, by podpalić papierosa i zaraz zniknąć, strzepnięta jednym ruchem. Wypełniała całą przestrzeń, wzmagając i tak męczący upał, ale mimo potu ściekającego po skroniach i ubrań lepiących się do ciała, na całej długości ulicy, niemal od samego centrum, panował ścisk, w którym tym trudniej było się poruszać, z im większym uporem brnęło się naprzód.
Julia musiała kilka razy przepchnąć się łokciami, by w ogóle zwrócić na siebie uwagę, dwa razy dosłownie prześlizgnęła się komuś między nogami, a raz prawie staranowała blokujący drogę dziecięcy wózek. Była pewna, że za to ostatnie usłyszałaby kilka nieprzyjemnych słów, gdyby nie szkolny mundurek, tego dnia wyjątkowo dający jej immunitet i zapewniający szacunek nieznajomych. No może nie tyle szacunek, co respekt. A w najgorszym razie przebłysk rozsądku na tyle silny, by trzymać język za zębami i nie wszczynać awantur w sytuacji, gdy wokół wręcz roiło się od czarownic i czarodziejów. Z jakiegoś powodu niemagiczni wychodzili z założenia, że wszystkie magiczne istoty żyją w swego rodzaju harmonii, wspierają się i zawsze biorą swoją stronę. W rzeczywistości Julia znała co najmniej kilka czarownic, które za podobne zachowanie spaliłyby ją na stosie, ale nie zamierzała nikogo wyprowadzać z błędu. Zresztą nie miała na to czasu, dużo bardziej zainteresowana przedzieraniem się przez tłum i zaliczaniem po drodze każdego magicznego stanowiska.
Wbrew stereotypom magowie w codziennym życiu nie wyróżniali się niczym szczególnym i nie dało się ot tak wyłowić ich wzrokiem z gęstego tłumu. Nie nosili długich, powiewających szat ani spiczastych kapeluszy, nie stronili od technologii bardziej niż statystyczny czterdziestolatek i nie wyręczali się magią na każdym kroku, jak często im zarzucano. Z popularnych teorii zgadzały się tylko koty, niekoniecznie czarne, do których czarownice rzeczywiście miały ogromną słabość i które traktowały lepiej niż niektórzy ludzie własne dzieci. Jako społeczność osoby magiczne miały jednak jedną wspólną cechę: cholernie lubiły się popisywać. Ludzie oczekiwali amuletów, kryształów i wróżenia z fusów? Ależ oczywiście, jak najbardziej, wypij tylko horrendalnie drogą herbatę i pokaż mi filiżankę. Kryształowe kule? Bardzo proszę, we wszystkich kolorach! Słoiki pełne pająków, żuków i innego robactwa? Masz tu, kochanie, i idź postraszyć brata. Większość ulicznych stoisk przypominała dekoracje na Halloween i wręcz uginała się od sztucznych pajęczyn oraz złowieszczo migających lampek, a stojące za ladami kobiety i mężczyźni wychodzili z siebie, by przekonać, że właśnie ich karciane sztuczki szokują najbardziej.
Julia przystawała przy każdym, szukając wzrokiem czegoś naprawdę ciekawego, a nie tylko bezużytecznego, choć efektownego bibelotu, lecz na razie najlepszym znaleziskiem okazał się skulony pod śmietnikiem niesamowicie rudy i gruby kocur. Zwierzak nie miał jednak ochoty na bliższą znajomość, o czym poinformował bardzo dosadnie w kilku parsknięciach. Bilans dnia wciąż wychodził na zero. Kupiła tylko trzy kołacze z czekoladą, starając się nie zwracać uwagi na to, ile pieniędzy ubyło jej z portfela, nim w końcu zmęczył ją panujący wokół zgiełk i obrywanie czyjąś torbą lub łokciem i pozwoliła tłumowi, aby niósł ją naprzód.
Im dalej od centrum, tym mniej było straganów, a więcej bardziej spontanicznych i zapewne również dużo mniej legalnych występów. Prawo nie zabraniało co prawda publicznego rzucania zaklęć „na własny użytek” ani magicznych pokazów, o ile nie zakłócały one porządku i nikomu nie szkodziły, jednak urząd skarbowy bardzo lubił podciągać niemal każde zaklęcie pod „zarobek”. A ustawione na bruku puszki i kapelusze z całą pewnością nie pełniły funkcji ozdób, podobnie jak wrzucane do nich pieniądze.
W większości pokazów skupiano się na ogniu. Najbardziej przykuwał uwagę, wzbudzał największe emocje i nigdy nie wychodził z mody – zawsze przyciągał tłumy. Julia zadarła głowę, kiedy tuż nad nią ognisty ptak zerwał się z dłoni jednej nastolatki, by po chwili wylądować na ramieniu jej koleżanki. Obie miały na sobie mundurki w odcieniu butelkowej zieleni i wyraźnie doskonale się bawiły, pozwalając, by zwierzak, który okazał się kogutem, spacerował spokojnie po ich ramionach, raz po raz wzlatując nisko nad głowami przechodniów. Kawałek dalej drugoklasistka, którą Julia kojarzyła z niektórych lekcji, próbowała uformować z ognia węża, ale ten tylko owinął jej się wokół ręki i niemal natychmiast rozwiał w smudze dymu. Rozczarowanie dziewczyny przebijała jedynie mina stojącego obok małego chłopca, wyraźnie spragnionego widoku płonących gadów.
Co zabawne, nawet w tak licznym tłumie, w ogólnym zgiełku i ciasnocie, bardzo łatwo można było poznać, kto jest turystą lub zwykłym mieszkańcem, a kto rodzicem odprowadzającym dziecko, studentem droczącym się z młodszym rodzeństwem lub nawet przypadkowym czarodziejem. Niemagiczni o wiele chętniej wrzucali monety do puszek i kapeluszy, gdy ogniste jęzory formowały się w prawdziwe zwierzęta, podczas gdy ci, którzy znali przynajmniej podstawy magii, potrafili docenić kunszt i talent konieczny do połączenia głowy krokodyla, ciała goryla i potężnych orlich skrzydeł, szczególnie że każda część płonęła innym kolorem. Czarująca dziewczyna kreśliła runy z niezwykłą precyzją, nie wahając się ani sekundy i perfekcyjnie kontrolując siłę płomienia, nawet wtedy, gdy zmuszała swoje pokraczne dziecko do wykonania piruetu lub przewrotu. Julia była tak zajęta podziwianiem pracy jej rąk, że dopiero gdy ta uśmiechnęła się i mrugnęła do niej porozumiewawczo, zdała sobie sprawę, że od dłuższej chwili gapi się na nieznajomą z otwartymi ustami. Zaczerwieniła się, ale jakimś cudem znalazła w sobie dość odwagi, by bąknąć:
– Ale czemu goryl?
Dziewczyna westchnęła ciężko, teatralnie rozkładając ręce.
– Wielbłądy nigdy mi nie wychodzą – skwitowała, a przez otaczający ich tłumek przeszedł chichot.
Julia skinęła głową z pełną powagą, bo doskonale rozumiała ten ból. Od trzech miesięcy próbowała zmusić swojego kaktusa, by nabrał kształtu jeża, ale ten z jakiegoś powodu bardzo upierał się pozostać kolczastym bobrem.
Im dalej od głównego miasta, tym więcej kolorowych mundurków wyróżniało się w tłumie, tym więcej podekscytowanych głosów dyskutujących o zaklęciach, więcej znaków kreślonych w powietrzu, więcej magii przesycającej powietrze i wypełniającej płuca. Energia buzowała wokół, ktoś chwalił się głośno, że w końcu opanował lewitację, ktoś podskakiwał na cztery metry w górę, by udowodnić, że da radę sięgnąć gzymsu kamienicy. Ogniste zwierzęta wirowały w powietrzu, zabierając tlen, na którego nadmiar i tak nie można było narzekać, a bruk drżał lekko pod wpływem kolejnych magicznych wyładowań.
Dopiero przy Złotej Bramie robiło się nieco spokojniej. Kilka dziewczyn w bordowych mundurkach i spiczastych kapeluszach z dużym rondem raz po raz upominało młodsze roczniki, by trzymały magię na wodzy i ograniczyły popisy. Większość uczennic podzieliła się już na mniejsze grupki, ciasno zbite w cieniu kamienic, dyskutujące żywo i licytujące się, czyje wakacje były lepsze. W centralnej części ulicy, tuż pod samą bramą, niska, pulchna nastolatka trzymała w górze transparent z napisem „Pierwszoroczne”, a tłumek w jaskrawożółtych mundurkach kłębił się za nią jak małe kaczuszki za matką. Część z nich garbiła się nawet i podkurczała ramiona, jakby chciały dosłownie schować się za starszą koleżanką, mimo że większość z nich była od niej sporo wyższa.
Julia pamiętała, jak podekscytowana czuła się rok temu, gdy stała pod bramą po raz pierwszy w życiu i z szybko bijącym sercem wyczekiwała na moment prawdy. Większość magicznych dzieci zaczynała edukację w zwykłych szkołach, a ponieważ zdolności objawiały się w bardzo różnym wieku, zazwyczaj dopiero w czwartej lub piątej klasie wyławiano je z niemagicznej społeczności i zbierano w jedną grupę. Nawet wówczas dzielili jednak szkołę z pozostałymi uczniami i jedyną różnicę stanowiły dodatkowe lekcje magii średnio trzy razy w tygodniu, w zależności od tego, czy udało się znaleźć nauczyciela.
Liceum oznaczało więc wielką zmianę i nawet dzieci z magicznych rodzin, otoczone zaklęciami od małego, przebierały nogami z ekscytacji. Cała szkoła tylko dla nich, stworzona, by realizować ich potrzeby! Szczególnie pierwszego dnia można było usłyszeć legendy o korytarzach pełnych smoków, pojedynkach na zaklęcia i nauczycielach, którzy faktycznie chcą czegoś nauczyć, a nie tylko zaprowadzić spokój i zdusić magię na tyle, by budynek przetrwał w jednym kawałku. Większość tych historii okazywała się nieprawdą, choćby dlatego, że żadna placówka nie pomieściłaby tylu smoków, gryfów i gnomów, a prawdziwych jednorożców nie widziano od wieków. Nikt jednak nie spieszył się, by rozwiewać dziecięce marzenia, skoro rzeczywistość wkrótce miała skorygować fakty.
Kolejna dziewczyna z najstarszej klasy, w bordowym kapeluszu przyozdobionym wiankiem z kwiatów, stanęła na środku ulicy i ignorując ludzi próbujących zepchnąć ją na bok, uniosła dłoń i starannie nakreśliła w powietrzu magiczny znak. Runa rozbłysła złotem na wysokości jej twarzy, zamigotała stuknięta lekko palcem, a potem rozmyła się w drobną smugę pyłu, który czarująca wciągnęła do płuc wraz z mocnym wdechem.
– Zostało pięć minut! – zawołała, a jej głos poniósł się po ulicy, wzmocniony magią niczym najwyższej klasy megafonem. – Pięć minut! Przekazać dalej!
W grupie pierwszorocznych zawrzało, kilka osób stanęło na palcach, by lepiej widzieć, ale nikt prócz nich nie wykazał większego zainteresowania. W tle dał się słyszeć komunikat powtórzony przez kogoś innego, a potem znowu, aż głosy stały się tylko echem ledwie słyszalnym w gwarze miasta.
Julia skubała kołacz, wystukując nogą rytm i pilnując, by przypadkiem nie ubrudzić mundurka czekoladą. Babcia dostałaby szału, gdyby już pierwszego dnia musiała doprowadzać go do stanu używalności i dostosować do „wysokich szkolnych standardów”, które istniały tylko na papierze i w głowach niektórych rodziców.
– Ten z zeszłego roku jest jeszcze dobry! – burzyła się, kiedy kurier dostarczył przesyłkę, zamówioną za jej plecami i w dodatku za pobraniem.
Julia naprawdę starała się wytłumaczyć, że tak, każdy rocznik musi mieć inny kolor i nie, nie może po prostu wyprać żółtego z kilkoma niebieskimi swetrami, bo nie tak działają barwy podstawowe. A nawet gdyby, to zeszłoroczny komplet dawno już odesłała do szwalni, gdzie miał zostać odświeżony, odnowiony i w możliwie największej części wykorzystany ponownie. W ten sposób szkoła odpowiedziała na częstą krytykę, że nie troszczą się o środowisko, a Julia pomogła znacząco zmniejszyć coroczny wydatek. To pierwsze uszczęśliwiło zaangażowane w ekologię uczennice, to drugie – rodziców, ale żaden argument nie był w stanie wpłynąć na babcine skąpstwo. Julia już czuła zmęczenie na myśl o tłumaczeniu jej w przyszłości, że czwartoklasistki muszą dodatkowo, w imię tradycji, zakupić spiczaste kapelusze.
Nim zegar wybił pierwszą, trudno było poruszać się w ścisku i jedna z dziewcząt musiała rzucić czar, by utworzyć wąskie przejście dla zbłąkanych turystów. Dopiero wówczas, gdy ryzyko porwania przez tłum przypadkowych gapiów nieco zmalało, cztery uczennice, trzy w bordowych i jedna w zielonym mundurku, podeszły do podstaw bramy, skinęły do siebie głowami i w idealnej synchronizacji uniosły ręce. Ich dłonie szybko odnalazły wytarte przez lata żłobienia, linie runów rozbłysły i rozlały się wzdłuż wgłębień, pnąc się w górę muru, aż powlekły go w całości gęstą pajęczyną. Cztery czarownice zamarły na moment z przymkniętymi oczami, a magia i powaga biły od nich z taką siłą, że nawet najodważniejsi momentalnie zamilkli w pełnym skupieniu.
Następnie cztery palce jak na komendę uderzyły w znaki i brama rozbłysła złotą poświatą tak jasną, że stojące najbliżej pierwszaki uniosły ręce, by osłonić twarze. Julia odruchowo odwróciła głowę, a kiedy upewniła się, że widmo nagłej ślepoty nieco się oddaliło, Złota Brama mieniła się w słońcu, w pełni zasługując na swoją nazwę. Jej wnętrze przypominało taflę wody, mąconą, ilekroć kolejna fala magicznej energii przelewała się w górę, i w zależności od tego, na czym skupiło się wzrok, w gęstym powietrzu dało się dostrzec albo drugą stronę ulicy, albo szeroką, wyłożoną kamieniem drogę wiodącą na szkolny dziedziniec.
– No! – Pełną skupienia i niemego zachwytu ciszę przerwała matka kaczka, głośno klaszcząc.
Dwie dziewczyny aż podskoczyły spłoszone, a pozostałe wyglądały, jakby nie rozumiały, co się dzieje, lecz wcale im się to nie podobało.
– Ustawcie się parami, raz-raz. Jak na wycieczce w przedszkolu. Tylko szybko, nie mamy całego dnia.
Jak łatwo dało się przewidzieć, zrobiło się małe zamieszanie, pełne poszturchiwań, pospiesznego przedstawiania się i spychania całej kolumny coraz bardziej w głąb ulicy, bo najwidoczniej nikt nie chciał stać w pierwszym szeregu i robić za mięso armatnie.
Czwartoklasistka o imieniu Blanka – jak można było wywnioskować z cichych kpinek innych dziewczyn – dała im chwilę, ale w końcu straciła cierpliwość i jeszcze raz klasnęła w dłonie.
– No ale co wy, dzieci jesteście? – zirytowała się. – Z tym przedszkolem to tylko przykład był! Do przodu i hop przez portal, bo inni czekają!
Kaczuszki nie wyglądały na ani odrobinę zachęcone. Za to bardzo zasługiwały w tej chwili na swój przydomek: zbiły się w ciasne stadko i zerkały na bramę z niepewnymi minami lub spuszczały wzrok, jakby lada moment nauczyciel miał je wywołać do tablicy. Julia była pewna, że sama nigdy nie tchórzyła w ten sposób. Trochę, owszem, wiadomo, nie co dzień pierwszy raz w życiu widzi się portal tych rozmiarów… Właściwie jakichkolwiek rozmiarów. Ale z pewnością zachowała przy tym więcej godności. I wcale nie skręcało jej wtedy żołądka i nie zastanawiała się, czy nie da się jednak dojechać do szkoły busem, i nie miała przed oczami tych wszystkich zdjęć z książek na temat fatalnych skutków nieudanych teleportacji. Wcale. Ani trochę.
W każdym razie z pewnością nie teraz, kiedy przechodzenie przez portal dzień w dzień wydawało się równie naturalne, co włączanie rano pięciu drzemek z rzędu.
Nie miała pojęcia, jak niemagiczne szkoły miałyby funkcjonować bez magicznej furtki w każdym mieście i choćby najmniejszej wsi, wszędzie tam, gdzie chociaż jedna uczennica musiała wrócić bezpiecznie po lekcjach. Choć oczywiście wciąż zdarzały się mniejsze, bardziej „elitarne” placówki, które lubiły trzymać nastolatki z daleka od cywilizacji przez dziesięć miesięcy w roku, bez wszystkich tych koszmarnych, rozpraszających uwagę rzeczy jak internet, przyjaciele, czas wolny… Władze większości szkół wychodziły jednak ze słusznego założenia, że uczniowie lubią od czasu do czasu wrócić do domu, i starała się im to ułatwić. Julka słyszała, że w niektórych stawiano na stare, sprawdzone „miotły”, jak popularnie określano wszystko, na czym da się latać. Zdecydowana większość wolała jednak ograniczyć śmiertelność i liczbę wypadków, stawiając portale wszędzie tam, gdzie się dało. Niektóre były ukryte, zamaskowane jako stare drzwi przypadkowej kamienicy, inne wymagały rozwiązania zagadki, by otworzyć przejście, jeszcze inne otwierały się automatycznie w wyznaczonych godzinach i ani minuty później. Julka była wdzięczna, że jej liceum nie postawiło na to ostatnie rozwiązanie, bo prawdę mówiąc, miałaby poważny problem ze stawianiem się na lekcjach.
Na co dzień przy żadnym portalu nie było tak tłoczno, a już z pewnością nikt nie organizował z tego powodu małej parady. Julia zazwyczaj korzystała z dużo mniejszego przejścia znacznie bliżej domu, które nie wymagało aż czterech źródeł magii i z którym spokojnie radziła sobie w pojedynkę. Pierwszoroczne potrzebowały jednak kilku dni, by zrozumieć, o co tu chodzi, i kolejnych kilku tygodni na przećwiczenie zaklęcia, a pozostałe uczennice chętnie wykorzystywały to, by przynajmniej pierwszy dzień szkoły nie wydawał się aż tak ponury.
No i trochę żeby popisać się przed niemagicznymi, ale do tego nikt się nie przyznawał.
Blanka ujęła się pod boki, coraz bardziej upodabniając się do matki, której dzieci niebezpiecznie zbliżały się do przekroczenia niewidzialnej granicy.
– Nic was nie zje, nic nie zamorduje – tłumaczyła, starając się brzmieć pewnie i spokojnie, ale cały czas zerkała na zebrany tłum i widać było, że presja zdecydowanie jej nie służy. – Dobrze rzucone zaklęcie tworzy stabilny, bezpieczny portal. Nie ma się czego bać.
Jedna z pierwszorocznych, wyższa od Julii o dobrych kilka centymetrów, podniosła drżącą rękę.
– A jeśli nie jest dobrze rzucone? – zapytała, a kilka innych dziewczyn natychmiast pokiwało głowami na znak, że również nie bardzo ufają swoim starszym koleżankom.
Blanka teatralnie rozłożyła ramiona.
– Wtedy portal się nie otworzy. Proste. Naprawdę trzeba się bardzo postarać, żeby zepsuć zaklęcie.
– A moja babcia mówiła – pisnęła inna kaczuszka – że sąsiadowi jej brata to kiedyś przy teleportacji nogę urwało!
Blanka westchnęła ciężko i widać było, że się zastanawia, jakim cudem dała się wrobić w tę pracę. Stanowczo za mało jej za to płacili. Wielkie okrągłe nic, mówiąc dokładniej.
– Teleportacja a portal to dwie zupełnie inne sprawy. To jakbyś porównywała spokojny zjazd windą do skoku z ósmego piętra. No dalej, pisklaki! – Klasnęła po raz trzeci. – Hop, hop do portalu!
Pisklaki były jednak dalekie od dania nura w złotą taflę i trudno było im się dziwić. Tymczasem pozostałe uczennice zaczęły powoli tracić zainteresowanie i rozpraszać się po ulicy, rozmawiając, pozując do zdjęć z turystami albo korzystając z ostatniej szansy, by pobiec do sklepu. Tłok potęgował i tak niemiłosierny upał, czekolada w kołaczach zaczynała niebezpiecznie zmieniać stan skupienia, a biała bluzka kleić się do pleców i Julia doszła do wniosku, że mogła jednak ustawić dwie dodatkowe drzemki i zostać dłużej w łóżku. Albo chociaż jeszcze raz spróbować szczęścia z tym rudym kotem.
Wycofała się do cienia, oparła plecami o ścianę i wyciągnęła z kieszeni telefon, wcześniej wytarłszy w spodenki spocone palce.
Karo (9:56)
» Gdzie jesteś?
» Czekam pod szkołą.
« Mam opóźnienie. Kaczuszki boją się portalu.
» Widzisz. I właśnie dlatego my je zawsze zaganiamy pół godziny wcześniej.
» Trzeba było przyjechać do Poznania :P
Julia przewróciła oczami jak wtedy, kiedy przyjaciółka przedstawiła jej swoją wizję skakania przez portale w tę i z powrotem tylko po to, by ostatecznie znaleźć się dokładnie w tym samym miejscu. Nie zdążyła jednak ubrać tego w słowa, nim Karo przesłała jej filmik, na którym dwa ogniste, rogate stworzenia z impetem tratowały się nawzajem, zmieniając w gęstą chmurę dymu, z której zaraz odradzały się, bijąc kopytami w bruk i groźnie machając rogatymi głowami.
» Mamy koziołki :D
Okej, ten argument rzeczywiście był odrobinę bardziej przekonujący. Niestety, był też mocno spóźniony, więc Julia ograniczyła się do oznaczenia wideo serduszkiem, nim zajęła się ważniejszymi sprawami, jak chłonięcie codziennej porcji internetu. Minęło dobre dziesięć minut, zanim podniosła głowę i zdała sobie sprawę, że Blanka zdołała w końcu zmusić pierwszoroczne do współpracy, ostatnie żółte mundurki przebierały nogami w oczekiwaniu na swoją kolei i lada moment pozostałe uczennice miały przypuścić masowy szturm na odblokowany portal. Nie chcąc utknąć na kolejny milion lat, Julka szybko przecisnęła się do przodu, tuż za plecy ostatniej w kolejce pierwszorocznej, a gdy tylko ta zniknęła w drgającej tafli, natychmiast sama dała w nią susa.
Lubiła uczucie towarzyszące przechodzeniu przez portal, żołądek podchodzący do gardła i na moment zamarły oddech, jak na kolejce górskiej, w chwili gdy wagonik wjechał na samą górę i właśnie przechylał się, by pomknąć w dół. Niektórzy twierdzili, że robi im się od tego niedobrze, inni zapierali się, że za każdym razem są przekonani o swoim nieuchronnym zapadnięciu się w jakąś magiczną czarną dziurę, ale większość zgodnie porównywała krótką podróż do przejażdżki w lunaparku. Można lubić, można nie, ale po wszystkim zawsze pojawiała się myśl, że w sumie nie było aż tak strasznie, jak wyglądało z daleka.
Nie obejrzała się nawet, nim wzięła rozpęd, mocno odbiła się od ziemi i wskoczyła w złocistą taflę jak w wodę. Przez ułamek sekundy oślepiał ją blask i czuła się, jakby jej ciało zamarło zawieszone w przestrzeni, ale zaraz potem wylądowała na ziemi, robiąc kolejne dwa kroki, by utrzymać równowagę. Wcale nie było to łatwe, bo wokół portalu kłębiło się już sporo osób, w większości pierwszorocznych. Jakaś dziewczyna z trzeciej klasy usiłowała nad nimi zapanować, pouczając je, żeby odsunęły się na bok i nie tarasowały ruchu, ale z trudem udawało jej się rozpędzać formujące się grupki.
Złota tafla zmarszczyła się, dwie kolejne osoby wynurzyły się po drugiej stronie niemal równocześnie, a Julia zgodnie z zasadami pospiesznie odsunęła się na bok, bo dziewczyna w zielonym mundurku i tak już łypała na nią groźnie, jak policjant rozważający, czy warto marnować papier na mandat. Na wszelki wypadek odeszła więc kawałek dalej, przeskakując po kamieniach i omijając szczeliny między nimi. Niemagiczni wierzyli podobno, że nadepnięcie na którąś przynosi pecha. Dla czarownic i czarodziejów był to prosty sposób, by nauczyć dzieci, żeby w przyszłości nie stawały na runach. Na podłogach wielu starych domów, szczególnie po wojnie, dało się znaleźć mnóstwo wymalowanych lub wyrytych znaków, zarówno tych zapewniających bezpieczeństwo mieszkańcom, jak i tych mających wywrzeć zgoła inny efekt na potencjalnych intruzach. Ostatnim, czego ktokolwiek chciał, było dziecko przypadkiem aktywujące któryś z nich.
Z daleka szkoła prezentowała się o niebo lepiej niż na zdjęciach, szczególnie tych na nieco przestarzałej stronie internetowej, nikogo nie dziwiło więc, że większość pierwszorocznych albo wpatrywała się w nią z zachwytem, albo robiła selfie na jej tle. Zgodnie z legendą zamek został wzniesiony „na podobieństwo największej budowli w kraju”, ale na razie nikomu nie udało się odgadnąć której. Pojawiły się nawet plotki, że dla każdego maga budynek wygląda trochę inaczej, w zależności od jego gustu, tak by robił jak największe wrażenie. Julia była skłonna raczej uwierzyć, że architekt z przeszłości po prostu był bardzo kiepski w swoim fachu lub głęboko uprzedzony do metody kopiowania.
Jednak nawet bez tego zamek wzbudzał w uczennicach emocje i dreszcz ekscytacji na myśl, że będą się tu uczyć, lepiej poznają magię i że odnajdą tu drugi dom. Wyłożony kamiennymi płytami dziedziniec z trzech stron otaczały budynki, dwa długie i wąskie, przywodzące na myśl wyciągnięte ku uczniom ramiona, oraz centralny, wysoki na cztery piętra, z wieżą zegarową nieco wystającą ponad sklepienie. Prowadzące ku głównemu wejściu schody osłaniał dach wsparty rzędem kolumn, z których część zastępowały rzeźby przedstawiające poprzednich dyrektorów i dyrektorki szkoły. Niektórzy żartowali, że kiedy w końcu zabraknie kolumn, placówka zostanie zamknięta, inni mówili, że to wróżba końca świata, z tego samego rodzaju co kończący się kalendarz Majów. Tak czy inaczej, nic nie cieszyło się większą popularnością niż zawody w rzucaniu piłkami w głowy przedstawicieli poprzedniej władzy, a im surowiej tego zakazywano, tym lepsza stawała się zabawa.
Najciekawszą częścią szkolnych murów niewątpliwie była jednak główna brama, w której wciąż mienił się portal, wpuszczający do środka uczennice z całej Polski. Dwa potężne głazy, najpewniej resztki dawnego kromlechu, górowały nad wszystkim wokół, domknięte od góry kamienną płytą. Przez całą wysokość kamieni, czasami nachodząc na siebie, biegły linie run, począwszy od tych, które teraz mieniły się na złoto, aż po te dawno zatarte przez czas, których nie udało się odczytać i zrozumieć. Julia nie widziała wcześniej niczego podobnego, nigdy też nie czuła tak silnej energii, nie do końca magicznej, bardziej dzikiej i nieokiełznanej, jakby sama natura próbowała się zmaterializować i przywoływała bliżej swoje magiczne dzieci.
Niektórzy twierdzili, że skały i kryształy gromadzą magię. Że miejsca, w których często odprawiano rytuały, przesiąkły energią i teraz oddają wszystko, co kiedyś w siebie przyjęły. Inni kazali im, mówiąc najdelikatniej, zabrać swoje teorie spiskowe i oddalić się w zorganizowanym pośpiechu.
Niezależnie jednak od tego, czy nazwać to „dziką magią”, „anomalią” czy też użyć bardzo mądrej i skomplikowanej definicji naukowej, wszyscy zgadzali się, że czują, jak tego rodzaju miejsca wzywają ich do siebie niczym matka wołająca swoje dzieci, by zapewnić im ochronę.
Julia była tak zajęta wpatrywaniem się w skały, że nie usłyszała szybkiego tupotu stóp po kamieniach, więc kiedy ktoś znienacka trącił ją w ramię, aż podskoczyła i niemal upuściła na ziemię cenne kołacze.
– Karo! – oburzyła się, przykładając dłoń do serca. Waliło jej w piersi zdecydowanie za szybko i wcale nie pomagało to, że dopiero co odbyła magiczną podróż i żołądek wciąż miała zdecydowanie za blisko gardła. – Nie strasz.
Przyjaciółka uśmiechnęła się do niej złośliwie, a przynajmniej wydawało się, że to właśnie usiłowała zrobić, szczękając zębami i przeskakując z nogi na nogę, jakby była trzy sekundy od zmiany w bryłę lodu.
– Najadłam się mięty – wyjaśniła, kiedy Julia już otworzyła usta, by zapytać, czy upał przypadkiem jej nie zaszkodził i czy nie potrzebuje podwózki do szpitala. – Mama nie chciała, żebym się roztopiła, ale teraz trochę żałuję… – przerwała, by podmuchać sobie na dłonie, próbując się rozgrzać, nim sięgnęła do kieszeni i wyjęła kilka nieco pomiętych liści.
Julia się zawahała. Nie miała ochoty wpaść z deszczu pod rynnę, ale pot lał jej się po karku, a przeprowadzenie wszystkich przez portal miało trwać jeszcze dobrych kilkanaście minut, i to w tym lepszym scenariuszu, więc ostatecznie przyjęła propozycję.
Liście miały nieco inną fakturę niż ich zwykła, niemagiczna odmiana. Pachniały słabiej, zdawały się kłuć palce lodowymi igiełkami, a po włożeniu do ust niemal natychmiast topiły się na języku. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Julia wyprostowała się jak struna, kiedy lodowaty prąd przeszył ją od głowy aż do stóp, i podkurczyła palce pewna, że lada moment straci je na skutek odmrożeń. Dopiero po dłuższej chwili, gdy dreszcz spłynął jej po kręgosłupie zimnym strumieniem, odważyła się odetchnąć bez strachu, że język zmieni jej się przez to w bryłę lodu.
– O kurde, mocne – wydyszała, łapiąc powietrze dużymi haustami.
Usta piekły ją, jakby wysmarowała je pastą do zębów, zapiła płynem do płukania, a na koniec wzięła duży łyk soku pomarańczowego. Ale przynajmniej upał stał się tylko nieprzyjemnym wspomnieniem.
Potarła ramiona, by pozbyć się gęsiej skórki, lecz zaraz przestała, bo Karo objęła ją mocno, wsunęła głowę pod jej ramię i wtuliła się w nią tak, jakby już nigdy nie zamierzała puszczać.
– Jeszcze ciepła – westchnęła między jednym dygotem a drugim. – Jak miło…
Julia miała inną opinię na temat miażdżenia żeber i zdecydowanie nie nazwałaby tego miłym, ale nie poganiała przyjaciółki, pozwalała jej ogrzać się nieco, skubiąc kołacz nad jej głową i tylko trochę krusząc jej przy tym na włosy. Czekało ją dziesięć miesięcy podobnych atrakcji, równie dobrze mogła zacząć się przyzwyczajać.