- promocja
- W empik go
Coś fantastycznego. Opowiadania wyróżnione w konkursie Empik Go SHORT - ebook
Coś fantastycznego. Opowiadania wyróżnione w konkursie Empik Go SHORT - ebook
Już po raz drugi oddajemy w ręce czytelników antologię zwycięskich opowiadań konkursu Empik Go SHORT. Tym razem jest to sześć historii, które udowadniają, że ramy gatunku bywają umowne, a twórcy nie chcą się w nich mieścić.
Osiągnięcia techniki i nauki, podróże pozaziemskie oraz wojny światów to tylko kilka z motywów, które poruszali w swoich pracach uczestnicy konkursu. Przekonaliśmy się na własnej skórze, że Stanisław Lem miał rację – każda opowieść o przyszłości wygląda inaczej. Każda ze zgłoszonych prac odmiennie rozwijała/rozwinęła wizję „czegoś fantastycznego”.
Tom zawiera takie opowiadania jak Oddech Bogini Nieba Adrianny Filimonowicz, lemowską fantazję o niezdrowej relacji z naturą w bliżej nieokreślonej przyszłości; Erratę Przemysława Zańko-Gulczyńskiego, historię o nadpisywaniu przeszłości, i cztery wyróżnione prace konkursowe. Zapraszamy w zaskakującą podróż po historiach, które mają w sobie to „coś” fantastycznego…
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8388-7 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stanisław Lem
Osiągnięcia techniki i nauki, podróże pozaziemskie oraz wojny światów to tylko kilka z motywów, które poruszali w swoich pracach uczestnicy drugiej edycji konkursu Empik Go SHORT. Przekonaliśmy się na własnej skórze, że Stanisław Lem miał rację – każda opowieść o przyszłości wygląda inaczej. Każda ze zgłoszonych prac odmiennie rozwijała/rozwinęła wizję „czegoś fantastycznego”.
Już po raz drugi oddajemy w ręce czytelników antologię zwycięskich opowiadań. Tym razem będą mieli Państwo szansę zapoznać się z sześcioma historiami, które udowadniają, że ramy gatunku bywają umowne, a twórcy nie chcą się w nich mieścić. Opowiadaniem, które otworzy naszą antologię, jest zwycięska praca Adrianny Filimonowicz. Jej Oddech Bogini Nieba to lemowska fantazja o niezdrowej relacji z naturą w bliżej nieokreślonej przyszłości. Następnie znajdą Państwo opowiadanie laureata wyróżnienia „Nowej Fantastyki” – Przemysława Zańko-Gulczyńskiego. Jego Errata to literacka historia o nadpisywaniu przeszłości.
Mamy przyjemność przedstawić Państwu także wyróżnione prace. Jedną z nich jest Fantastyczna Towarzyszka Radomira Darmiły, który opowiada zaskakującą historię relacji romantycznej człowieka z maszyną. Następnie mogą zapoznać się Państwo z pracą Tomasza Golisa Przybyłam z daleka, w której główna bohaterka udaje się w podróż w poszukiwaniu swojego demona. Zbiór zamykają dwa wyjątkowe opowiadania: Dwa trofea Marho Macieja Wijatkowskiego oraz Ostatnie drzewo na Plantach Agnieszki Gracy, pokazujące, że biologia rządzi się swoimi prawami.
Zapraszamy w tę zaskakującą podróż po historiach, które mają w sobie to „coś” fantastycznego…
Redakcja Empik Go
ODDECH BOGINI NIEBA
– Teraz poprosimy… – Asystent profesora wyłonił się z gabinetu i zawiesił na dłużej wzrok na tablecie. – Lhakpa Mary Green.
Wstałam. Na twarzach pozostałych kandydatów dostrzegłam zazdrość. Wiedzieli, że się dostanę, zresztą ja też to wiedziałam. Weszłam do gabinetu, gwałtowny wzrost ciśnienia na moment mnie ogłuszył. W korytarzach utrzymywano gęstość powietrza odpowiadającą wysokości dawnego obozu drugiego, w pokojach jednak nie różniła się ona istotnie od tej w Lukli.
Profesor Tassen siedział na miękkiej sofie. Chudy i żylasty, prawie ginął w modnym, oversizowym garniturze z finezyjnie podwiniętą klapą. Na nogach miał wewnętrzne botki himalajskich butów, jakby dopiero co wrócił z rekonesansu. Nawet gdy lustrował mnie ostrym spojrzeniem, budził sympatię. W porównaniu z nim profesjonalnie uśmiechnięta dyrektorka pionu neutralizacyjnego Anna Vander wyglądała jak harpia.
– Duże doświadczenie na Kaukazie, hę? – rzucił profesor.
Przytaknęłam.
– O proszę, proszę… Nawet Uszba.
– Tam pracowałam prawie przez rok.
– To dobrze, to trudna duchowo góra. W Himalajach pierwszy raz?
– Zawodowo tak, ale jako dziecko jeździłam z rodzicami. Moja mama kierowała eksperymentalnym zespołem neutralizacyjnym na Kanczendzondze.
Usłyszałam, jak dyrektorka bierze gwałtowny wdech. Profesor Tassen potarł usta.
– To były te próby odsłonięcia żył na wszystkich pięciu wierzchołkach?
– Tak. Byłam w base campie, kiedy góra się zbuntowała. Badałam potem ten wypadek. Dlatego zresztą sama zaczęłam pracować przy neutralizacji i harmonizacji.
– To piękne, że poszła pani w ślady matki. Nie widzę żadnych powodów, dla których mielibyśmy pani nie przyjąć.
– Wyniki sprawnościowe dobre, wydolnościowe świetne. Do tego doświadczenie – zawtórowała Vander. – Jesteśmy tu zgodni. Pozostaje w zasadzie jedna kwestia. Czy nie będzie miała pani nic przeciwko, by w pracy przedstawiać się po prostu jako Lhakpa Szerpa?
Spodziewałam się tego pytania, ale i tak nie powstrzymałam grymasu.
– Nie jestem Szerpanką. Urodziłam się w Anglii. Moja babcia pochodziła z Nepalu, była adoptowana.
– Wiem. Natomiast… Rozumie pani… To kwestia marketingowa. Dla wielu gości neutralizacja to ciągle bardziej sztuka niż nauka. Duchowość. Szerpańscy neutralizatorzy budzą zaufanie. Ma pani imię, rysy… Mam nadzieję, że to nie będzie problem.
– Nie będzie. – Uśmiechnęłam się szeroko.
Podałabym się i za buddyjskiego lamę, byleby tu zostać.
◊
Idąca korytarzem kobieta z wielkim afro w kolorach platyny i fioletu oddychała płytko i gwałtownie. Musiała przylecieć na szczyt helikopterem i dopiero co przejść aklimatyzację wysokościową. Wyglądała na zagubioną, więc zatrzymałam się przy niej.
– Czy teraz można wejść na tę przeszkloną galerię? – spytała, starannie sylabizując słowa. – Tam są jakieś ostrzeżenia.
Zerknęłam dla zasady na tablet, choć znałam odpowiedź. Dysharmonie rosły. Sagarmatha walczyła o oddech, ale neutralizatorzy nie mogli jej go teraz dać. Ścianą Kangshung wchodziła jakaś ekspedycja, musieliśmy więc utrzymać okno pogodowe.
– Ma pani na myśli balkon prowadzący na Wierzchołek Południowy? Można, tylko proszę wziąć aparat tlenowy. Starczy ten lekki, który ma pani w pokoju.
– Przeszłam już aklimatyzację – odparła z pobłażliwym uśmiechem.
Choć odpowiadałam jej płynną angielszczyzną, wciąż mówiła do mnie powoli, starannie rysując ustami każdy dźwięk, jakby rozmawiała z dzikusem. Nie była zresztą jedyna. Na początku mnie to denerwowało, ale z czasem zrozumiałam, że nie warto wdawać się w dyskusje ze świeżo przywiezionymi gośćmi. Należy znieść pobłażliwe traktowanie, a potem ostrzec sprzątaczy, że kolejny helikopterowy zdobywca Everestu będzie rzygał gdzieś na galerii. Szybki system aklimatyzacji pozwalał uniknąć najpoważniejszych objawów choroby wysokościowej, ale nie likwidował jej zupełnie. Wrażliwsi wymiękali już na korytarzach. Twardszych rozkładała galeria południowa, na której kontrolery ciśnienia miały większy margines błędu, a przed zamknięciem okna pogodowego często szwankowały.
Kobieta ruszyła w swoją stronę, a ja przez chwilę obserwowałam z rozbawieniem jej bujające się afro. Gdy skręcała ku windom, minęło ją dwóch innych gości. Jeden z dumą prezentował na czole spawalnicze gogle, drugi był ubrany w wyciągnięty, wełniany sweter. Moda na styl à la pierwsi zimowi zdobywcy Everestu opanowała ostatnio hotel.
– Cóż, takich kosmitów mamy, na jakich sobie zapracowaliśmy – rzucił kiedyś Maurice, starszy neutralizator.
W latach dwudziestych zapowiadano hotele orbitalne, a niektórzy spodziewali się ich na powierzchni Księżyca jeszcze w połowie wieku. Skończyło się na Mystical Luxury Sagarmatha Hotel. Przedsięwzięciu niemal równie kosmicznym, ale przede wszystkim symbolicznym. Nie bez powodu w nazwie przywołano nepalskie, magiczne imię Everestu. Oto człowiek wreszcie zrozumiał naturę. Uwolnił lasy, przywrócił równowagę oceanom i ułagodził straszliwe góry. Przynajmniej niektóre… Kiedy na Sagarmathę, przy idealnej pogodzie, transportowano ostatnie rzeźbione meble i termoregulujące materace, moja matka ginęła na wierzchołku zbuntowanej Kanczendzongi. Bogini Nieba okazała się łatwiejsza do obłaskawienia niż strażniczka Pięciu Skarbnic Wielkiego Śniegu.
Smartwatch na moim nadgarstku zawibrował. Na wyświetlaczu pojawiła się wiadomość od dyrektorki pionu:
„Lhakpa, na Przełęczy Południowej sytuacja zaczyna kiepsko wyglądać. W załączeniu masz odczyty. Bierz sprzęt, zejdziecie tam z Dufortem”.
Potwierdziłam przyjęcie polecenia i ruszyłam do służbówki. W długim, wąskim pomieszczeniu ciągnęły się dwa rzędy szaf. Z pozoru identyczne, w środku mieściły skrajnie różne światy. Po prawej stronie panował idealny porządek. W chłodzie, przy szumie systemów usuwających wilgoć, czekały rzędy oznaczonych kolorami wkładów iniekcyjnych służących do neutralizacji dysharmonii powstających w mikrożyłach Sagarmathy. Każde ich pobranie odnotowywał komputer, niekiedy blokując dostęp do środków niewskazanych do użycia w bieżących warunkach. System miał zresztą drugie zabezpieczenie. Żeby wyciągnąć wkład, trzeba było zaznaczyć na ekranie poniżej jego funkcję. To miało zapewnić, że pracownik świadomie sięga po każdą substancję. Na najwyższej półce, dostępne tylko dla starszych neutralizatorów, stały emitery drgań. Potocznie zwano je „chorągiewkami”. Choć wyglądem ich nie przypominały, pełniły podobną funkcję jak chorągiewki modlitewne jeszcze do niedawna wiszące nad każdym base campem. Były oczywiście o wiele bardziej precyzyjne. Przypadkowy furkot flag na wietrze czasem niósł właściwe częstotliwości, częściej jednak nie… Emiter we właściwych rękach dawał pewność. Ze względu na szeroki zakres możliwych regulacji przy jego obsłudze nie było miejsca na błąd. Wydawano go tylko najbardziej doświadczonym.
Takim jak Maurice Dufort.
Nie zamierzałam na niego czekać, ale też nie spieszyłam się szczególnie. Dobrałam ekwipunek neutralizacyjny i otworzyłam drugą szafę. Uderzył mnie smród potu i kurzu. Długa na siedem metrów szafa zawalona była stosami ekwipunku wyprawowego. Kombinezony różnej grubości i funkcjonalności, czapki, rękawice, butle z tlenem o najróżniejszych zaworach, do których leżące na innym stosie regulatory czasem pasowały, a czasem nie.