Creme de la Kreml - ebook
Creme de la Kreml - ebook
Co robi rosyjski spadochroniarz, gdy szczęśliwie wyląduje na polu bitwy? Chwyta za kałacha i rusza w bój? Ależ skąd. On sika. Dlaczego? Czytając tę książkę, dowiesz się nie tylko tego. Zrozumiesz, dlaczego Rosja jest jedynym krajem na świecie, który nigdy nie palił kotów na stosach za „diabelstwo” i w którym przejeżdża się na czerwonym świetle, a na zielonym stoi. No i jedynym, w którym duchowni święcą wodę w wodociągach, a Gerard Depardieu jest w stanie zostać abstynentem.
„Wacek to legenda Moskwy, dobry duch oddelegowany do nas z Polski. Świetnie potrafi oddać naszą trudną do zrozumienia rzeczywistość, najpierw przepuszczając ją przez swoje serce i umysł. Zimnokrwistego obcego raczej nikt nie słucha – sami wiemy, co i jak u nas działa. Ale od bliskiego, kochającego człowieka trzeba uważnie wysłuchać nawet najostrzejszej krytyki, a jeszcze lepiej ją przemyśleć – przecież on razem z tobą martwi się o twój kraj i ciebie samego. Nie ma w nim ani rusofobii, ani rusofilii; nie ma propagandowej „aktualności” ani zapleśniałych mitologicznych klisz. Chcecie poznać prawdziwą Rosję? Czytajcie Wacka!” – Dmitrij Muratow, Andriej Lipskij, „Nowaja Gazieta”
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-832-681-829-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moja Rosja
Ot, ironia losu. Kiedy w 1921 r. moja babcia, Anna z domu Grigoriewa, z mężem Cezarym uciekała z Barnauła od bolszewików, też mieli ze sobą niewiele poza kotką Lalą. Pilnowali jej bacznie, bo ładna była i łowna, a ci, co nadzorowali transport Polaków repatriowanych do kraju z Syberii, właśnie takie lubili sobie brać. Powód do rekwizycji znaleźć potrafili zawsze.
Lala, jej córki, a potem wnuczki były babcinymi talizmanami. Ostrzegały przed niebezpieczeństwem. Kotka, której życie przypadło na czas wojny, wiedziała, kiedy przez Supraśl, gdzie osiadła rodzina, będą się przewalać obce wojska, kiedy ostrzelają, a kiedy spalą dom. Nie dała się zaskoczyć ani Armii Czerwonej, ani Wehrmachtowi i zawsze na czas, zanim ludzie usłyszeli czołgi i samoloty, umiała w bezpiecznym miejscu ukryć swoje kociaki.
A babci dynastia kotek, póki trwała, przypominała na zawsze utraconą ojczyznę. Rodzinny Perm, wieczorne spacery nad wielką Kamą.
Kiedy 18 grudnia 2015 r. dowiedziałem się w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Federacji Rosyjskiej, że ja i moja żona Ewa mamy 30 dni na opuszczenie kraju, zmartwiłem się przede wszystkim o moją syberyjską kotkę Masię. Miesiąc, a w tym 10 dni ferii noworoczno-bożonarodzeniowych, to mało na załatwienie dokumentów na wywóz zwierzaka. A bez Masi nie wyjadę. Tak jak babcia Anna nie wyjechałaby bez Lali.
Ale udało się – Masia, tak jak jej poprzedniczka, do Polski dotarła.
To właśnie od babci Anny i jej opowieści zaczęła się moja Rosja. W domu, a mieszkaliśmy z rodzicami ojca, często wspominali, jak czekista, z którym związała się siostra Cezarego, machając naganem, groził, że wystrzela „białopolacką kontrę”. Jak bolszewicy nocami zabierali „białych” na dworzec w Barnaule, a potem miasto truchlało, słysząc wycie ludzi żywcem palonych w piecach parowozów. Jak brat babci z Permu i siostra dziadka, co chciała czekistę, często przysyłali listy do Supraśla. Trwało to jednak tylko do lata 1937 r., kiedy NKWD wziął się za likwidowanie tych, co mieli związki z Polską. Wtedy i brat babci, i siostra dziadka przepadli bez śladu.
Mieszkaliśmy w Olsztynie, gdzie jeszcze było wielu Warmiaków. I ciągle wracały opowieści o tym, co w 1945 r. wyrabiali tu czerwonoarmiści, jak to określił Stalin, „zabawiający się z kobietami”.
Rosja w tych wspomnieniach jawiła się straszna i groźna.
To był koniec lat 60. Annę, już ponad 70-letnią, zabraliśmy do Krynicy Morskiej, żeby po raz pierwszy zobaczyła morze. Siadła na wygrzanej słońcem piaszczystej plaży. – Tam z lewej, babciu, będzie Gdańsk, a z prawej – tam, gdzie kończy się Mierzeja Wiślana – Rosja – wytłumaczyliśmy, wskazując na widoczny z daleka kawałek szczelnie wtedy zamkniętego obwodu kaliningradzkiego.
I Anna skamieniała. Do zachodu słońca bez ruchu siedziała na piasku, patrząc tam – na prawo. Nie chciała ani jeść, ani pić, nie marzła. Tylko patrzyła. Przez łzy.
Co jest takiego magicznego w tym groźnym kraju, że tak się za nim tęskni nawet przez pół wieku? Jeszcze jako chłopak zacząłem wtedy podejrzewać, że coś widocznie być musi.
Potem przekonałem się, że Rosja jaka jest, każdy widzi. Widać ją w prowincjonalnych miastach, a jeszcze wyraźniej w miasteczkach obszarpanych i brudnych. I w ponurych, zabazgranych klatkach schodowych. I w rozklekotanych zatłoczonych autobusach. I w biednych wsiach i rozpadających się domach, które stoją nawet w centrach wielkich miast.
Ta zwyczajna, niestołeczna Rosja jest przygnębiająco szarobetonowa. Jeszcze gorsze wrażenie robi tam, gdzie zimno, bo silne mrozy i wilgoć barwią betony wielkiej płyty na brunatno.
A i w samej nieprzyzwoicie bogatej Moskwie ludzie mieszkają w ruderach. A w pięknym Sankt Petersburgu – w „komunałkach”, mieszkaniach, gdzie w każdym pokoju gnieździ się inna rodzina, a wszyscy lokatorzy korzystają z jednej kuchni i łazienki.
Więc gdzie ta kusząca magia?
Nie ma jej w tym, czym musi na co dzień zajmować się korespondent, publicznym życiu kraju – ale w jakim miejscu globu ona jest? W Rosji, choćby z tym jej odstręczającym kultem nie tyle zwycięstwa, co samej wojny i wielkich wodzów, doszukać się tej magii szczególnie trudno. Wiecznie żywy okazuje się Stalin. Wielbiony jest marszałek Georgij Żukow, który błysnął strategicznym geniuszem, zapewniając: „Kiedy podchodzimy do pola minowego, nasza piechota atakuje tak, jakby go nie było”. Oto bohater narodu, który w wojnie stracił co najmniej 27 mln ludzi.
Co pociągającego, poza wielkimi złodziejskimi fortunami, jest w ludziach z rosyjskich szczytów władzy? W ich frazesach o wielkości Ojczyzny, w ich patriotycznej tromtadracji, skoro wiadomo, że po wygłoszeniu górnolotnych haseł odlatują do swych willi we Włoszech i pałaców na francuskiej „lazurce”, czyli – jak zapewniają – do budzącej ich patriotyczne obrzydzenie „gejropy”. Nie przyciąga też parlament, który – jak to sprawiedliwie zdefiniował jeden z marszałków Dumy – „nie jest miejscem do dyskusji”. Tu wiecznym bohaterem jest błaznujący Władimir Żyrinowski. Zazdroszczący mu sławy, choć znacznie głupsi od niego koledzy, próbują mu dorównać, wymyślając coraz to nowe zakazy – a to noszenia koronkowych majtek, a to pantofli na szpilkach, a to adoptowania przez obcokrajowców chorych rosyjskich dzieci, których ich własna ojczyzna nie chce.
Kiedy się przyjrzeć temu wszystkiemu, można zrozumieć, czemu w wielkiej literaturze rosyjskiej tak ważne miejsce zajmuje zjadliwa satyra. Dzisiejszą rzeczywistość rosyjską da się znakomicie opisać Sałtykowem-Szczedrinem, Gogolem, Bułhakowem, Zoszczenką.
No a magia?
Jednak jest. Trafiłem kiedyś do ponadstuletniego drewnianego domu w Krasnojarsku. Z zewnątrz niemal rudera, za to w środku zaskakujące ciepło uśmiechów, miłej rozmowy, ciepła bijącego z wielkiego białego pieca – takiego, na jakim się śpi. Żaden kaloryfer nie da takiego poczucia przytulności. Prawdziwe rosyjskie domy, szczególnie te na wsi, są bowiem przytulne. Miło ciepłe są też cerkwie ogrzane płomieniami świec ofiarnych, przesycone zapachem wosku. Zapominasz tu o „sojuszu tronu i ołtarza”, o podlizywaniu się Cerkwi Kremlowi. O ile batiuszka nie jest stukniętym stalinowcem, co się zdarza jednak rzadko, poczęstuje herbatą, kanapką. Przysiądzie na ławeczce w samej cerkwi i będzie się chciał dowiedzieć, jak jest „tam”. Opowie też o swoich kotach. Bo tu przy cerkwiach, w klasztorach, koty są zawsze spasione, leniwe, pewne swego bezpieczeństwa. W Rosji kotów za czary nie palili.
Rolnik, robotnik czy policjant dobrze wie, że „tam”, czyli „za kordonem”, zgnilizna, geje, upadek – bo tak mówi telewizor. Ale chce też wiedzieć, jak „tam” jest naprawdę, chętnie rozmawia, wypytuje.
I chce cię przekonać, że i tu są rzeczy dobre. Choćby ten piec, na którym się śpi, dający najzdrowsze ciepło. I palić w nim można wszystkim, choćby słomą.
Pokaże też swoje narzędzia. Pochwali się własnej roboty aparatem, co daje najlepszy w świecie samogon.
Bardzo długo nie znałem słowa „pszek”. A przecież sporo podróżowałem, spotykałem się z bardzo różnymi ludźmi. Spierałem się ostro z wieloma Rosjanami, czasem też i przy sporym kielichu, ale poznałem je dopiero po latach – i to nawet nie usłyszałem, co zobaczyłem. Na murze – i to nie w Rosji, lecz w białoruskim Grodnie. Tam mi wyjaśnili, że to brzydkie określenie Polaka. Potem słyszałem je jeszcze tylko raz. W sumie więc dwa razy przez 18 lat. Za to moi rosyjscy przyjaciele, choć w naszym kraju nie spędzili całej epoki, dobrze wiedzą, co po polsku znaczy „kacap”.
Trudno było poczuć czar Moskwy, zresztą z jej mieszkańcami to było znacznie łatwiejsze. Cóż, spotkania z tymi, których zaliczają do grupy i tam określanej jako „inteligencja”, ludźmi o wielkiej wiedzy i ciętym poczuciu humoru, to dla Polaka wspaniała przygoda.
Samo miasto przy pierwszym zetknięciu wydaje się odpychające. W tym centrum, które pokazują turystom, pełne patetycznych budowli – jakby krzyczało do przybysza, że jest sercem wielkiego imperium. Przy tym hałaśliwe, zatłoczone, bardzo nerwowe.
Ale Moskwy nie można zwiedzać. Jest za duża, zbyt bogata. W ostatnich latach wymyśliliśmy sobie z Ewą zabawę na wolne dni „w idziemy dokądś, nie wiemy gdzie”, czyli w nieznane, zdając się na los. I zawsze trafialiśmy czy to na meczet, czy to na nieznany monastyr, czy na muzeum, które jest w przewodnikach, ale znaleźć je trudno, czy to na piękny zaułek albo park, gdzie pięknie tańczą emeryci... Właśnie takie miejsca, a nie stalinowskie drapacze chmur, pokazują, jak bogata i różnorodna jest kultura Rosji.
Magię tego kraju, jego ciepło i ciepło jego ludzi, dzielnych i bystrych, można odszukać. A wtedy tym bardziej intrygujące staje się pytanie, czemu ten naród pozwala, by stali nad nim ci, którzy swoich rodaków gotowi są pędzić przez pola minowe tak, jakby żadnych min tam nie było.
18.02.2016MOSKIEWSKIE NIEWOLNICE,
czyli wakacje Lejli
Sklep spożywczy w Goljanowie, biednej dzielnicy we wschodniej części stolicy Rosji, szturmowali, przełamując zacięty opór ochroniarzy, moskiewscy obrońcy praw człowieka. Przyprowadziła ich tu Tażinar Aszirowa z Kazachstanu, która od lat bezskutecznie próbowała wyzwolić więzione i zmuszane do bezpłatnej pracy córkę Zarinę i bratanicę Lejlę.
Jeszcze w 2000 r. 14-letniej wtedy Zarinie właściciele sklepu w Goljanowie złożyli olśniewającą propozycję: wikt, mieszkanie i praca, w pierwszym miesiącu po przyjeździe 700 rubli, a potem cały tysiąc. To wtedy było jakieś 35 dolarów – dla osoby z biednej kazachskiej prowincji to pieniądze niemałe.
Pojechała tylko na wakacje, ale po trzech letnich miesiącach nie wróciła. Kiedy zaniepokojonej matce udało się do niej dodzwonić, uspokajała, że wszystko jest w porządku, zarabia znakomicie i tylko dlatego nie chce przyjechać do domu. Tażinar nie wiedziała, że obok jej córki stoi właścicielka sklepu Żansułu Istanbekowa i kontroluje to, co mówi dziewczyna.
Wkrótce za Zariną pojechała więc jej kuzynka Lejla. I wtedy kontakt z dziewczętami się urwał. Krewni próbowali wyjaśnić, co się z nimi dzieje, interweniowali w ambasadzie swego kraju w Moskwie, ale nic nie wskórali.
O tym, jaki był ich los w stolicy Rosji, dowiedzieli się dopiero wtedy, kiedy jednej z kazachskich dziewcząt udało się uciec ze sklepu i dotrzeć w rodzinne strony. – Jak prawdziwe niewolnice, za pracę nie dostajemy ani kopiejki. Budzą nas o szóstej rano, spać kładziemy się o drugiej, trzeciej w nocy. Śpimy na podłodze w sklepie. Karmią tylko gotowanym ciastem pociętym na wstążki. Gospodyni na jedzenie daje tylko minutę. Kto nie zdąży zjeść wszystkiego, to mu zabierają miskę – opowiadała dziewczyna.
Tażinar Aszirowa pojechała do Moskwy na ratunek. Poszła na komendę policji w Goljanowie, ale jej skargi przyjąć nie chcieli i kazali sobie pójść. Znalazła więc sklep, w którym więziono jej córkę. Podeszła do właścicielki akurat w chwili, kiedy zadzwonił do niej oficer policji, z którym Tażinar przed chwilą rozmawiała. Przestrzegał, że matka przyjechała po Zarinę i że trzeba z nią coś zrobić. I zrobili – na noc zamknęli kobietę w komórce, a nad ranem wygnali.
Wtedy Tażinar znalazła obrońców praw człowieka pomagających emigrantom. Wzięli sklep szturmem i w środku znaleźli dziesięć kobiet. Wszystkie miały na ciele siniaki, szramy po ranach, a niektóre powykręcane palce, które źle zrosły się po tym, jak kombinerkami miażdżono im kości. Były też małe dzieci. Lejla miała pięcioletniego synka. W niewoli była regularnie gwałcona i urodziła troje dzieci. Jedną córkę gospodyni odebrała jej po trzech miesiącach, a potem stwierdziła, że mała zmarła. Druga, od razu na porodówce zapisana jako dziecko właścicielki sklepu, też przepadła bez śladu.
Wyzwoliciele wywieźli niewolnice do zakonspirowanego mieszkania, by ukryć je przed policjantami. Kobiety skarżyły się, że gdy niektórym z nich udało się uciec i biegły na policję, funkcjonariusze od razu zwracali je „właścicielom”. To właśnie te uciekinierki mają teraz krzywo zrośnięte palce.
Policjanci z Goljanowa próbują teraz zwabić do siebie kobiety. Jeśli im się to uda, to – jak twierdzą obrońcy praw człowieka – ukarzą je za nielegalne przebywanie na terytorium Rosji i natychmiast deportują. Wtedy byłe niewolnice nie będą mogły złożyć zeznań i śledztwo, jeśli nawet zostanie wszczęte, do niczego nie doprowadzi.
Klienci sklepu zeznawać też nie będą. Jak mówią, widzieli, że od rana do nocy pracowały tam kobiety o niesłowiańskim wyglądzie, ale przybyszów z Azji nie rozróżniają i nie podejrzewali, że stale były to te same osoby.
Jak napisał niedawno moskiewski tygodnik „Argumenty i Fakty”, liczba przypadków porywania ludzi i zmuszania ich do niewolniczej pracy rośnie w Rosji bardzo szybko. Cytowany przez pismo Iwan Szuszkiewicz, szef moskiewskiego ośrodka informacyjnego Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji, uważa, że na ten dochodowy biznes nastawiły się rosyjskie mafie. „Importują” do Rosji niewolników z krajów Azji Środkowej, a „eksportują” obywateli Rosji, przede wszystkim kobiety i dzieci, na zagraniczne rynki, gdzie handluje się żywym towarem.
26.11.2012