- W empik go
Cud-miód, ultramaryna - ebook
Cud-miód, ultramaryna - ebook
Ktoś zabija wybitnych pisarzy. Jedyna osoba, która może mieć na ten temat wiedzę, z nieznanych przyczyn zamiast współpracować jeszcze bardziej komplikuje śledztwo. Mimo to FBI postanawia chronić ją za wszelką cenę: wywozi z USA i ukrywa w malutkiej osadzie w Puszczy Białowieskiej w Polsce. Ksiądz z miejscowej parafii i wiedźma z puszczy, mimo słabej znajomości języków obcych, próbują rozwikłać zagadkę na własną rękę, ale niestety tajemnica pochłania coraz więcej niewinnych ofiar…
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8351-219-8 |
Rozmiar pliku: | 763 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W szkole uczyli głównie gramatyki, która nijak przełożyła się na umiejętność komunikacji. Jeden z przedmiotów szkolnych i kolejna okazja, aby nie zawieść rodziców i nakręcać chory system na ocenianie wszystkiego i wszystkich od rana do wieczora. Ciągłe testy, nieregularne formy z końca podręcznika, biadolenie o A1 i B2. Durnowate czytanki o Elżbiecie II, skupiające się na jej herbatkach i posiadłościach, a milczące na temat tysięcy dzieci pomordowanych za sprawą jej politycznych decyzji w różnych konfliktach. Nadzieja na jakąś odmianę z roku na rok gasła. Przygoda językowa zaczyna się od trzyletnich dzieci, ledwo składających zdania we własnym języku, a na studentach kończy za sprawą ściemniackiego lektoratu wyniesionego poza uczelnie wyższe w formie pseudooutsourcingu. Motywacją do nauki języka obcego powinna być świadomość, że finalnie opanuje się jedną z najcudowniejszych umiejętności, jaką może nabyć człowiek. A moimi motywacjami były strach, satysfakcja rodziców i wizja, że będzie lepiej. Pilnowałem ocen. To, co trzeba — nic więcej. Minimum. Nie miałem w planie odpuszczania wszystkich życiowych przyjemności. Nie to, żebym podważał praktyczność i sens nauki języków obcych, ale skoro nauczyciele sami nie podchodzili do nich poważnie, czemu ja miałbym to robić? Jedni odchodzili, inni przychodzili. Zazwyczaj każdy nieprzygotowany. Z brakami. Zaczynali ciągle od nowa, niczego nie kończyli, a następni niczego nie kontynuowali, tylko znów zaczynali od nowa. Co ciekawe, każdy kolejny był zaskoczony, że poprzedni niczego nikogo nie nauczył. I ostatecznie, aby przypadkiem nie psuć tego schematu, też niczego nie uczyli. Zaczynały się gonitwa, kłopoty i wieczna walka. Choć z jakiejś tam perspektywy radziłem sobie nieźle. Życiowa forma przyszła na studiach, gdy pojawiało się widmo wrześniowych poprawek, czyli mówiąc inaczej — niemożność doprowadzenia wakacyjnych planów do skutku. Wtedy zwykle jedynym ratunkiem były misje specjalne. Projekty, piosenki, teatrzyki, referaty. Szczególnie jedna praca z tych dodatkowych pozostała mi w pamięci. Większość była zabawą w „kopiuj — wklej”, ale ta jako jedna z nielicznych przymusiła mnie do działania.
Miałem przygotować referat o 10 ciekawostkach językowych. Ciekawostki miały być zaskakujące i — co najważniejsze — sam pomysłodawca zadania miał przynamniej jednej z nich nie znać. Mając na uwadze głównie ostatnie z wymagań, ruszyłem do bibliotek, bo internet (zawsze wielką literą, skrótowiec od angielskiego _inter network_, czyli międzysieć) dopiero raczkował w tym czasie. Na kilka trafiłem dość szybko. Na początku, pamiętam, trudno mi było ocenić, czy potrafię być obiektywny w określeniu, co jest ciekawe, a co nie. Zacząłem więc od banałów. Pierwsze, co postanowiłem sprawdzić, to ewentualne ciekawostki związane z najpopularniejszym językiem na świecie, czyli angielskim. Temat najbardziej chwytliwy i najłatwiejszy do zrealizowania. Po kilku minutach już wyłapałem kilka przykładów. Trafiłem na jakieś wyniki badań, z których wynikało, że ponoć dziewięćdziesiąt procent ludzkości kojarzy język angielski głównie z Anglią, a dalsze pozycje jako główne kraje anglojęzyczne są przypisywane Stanom Zjednoczonym, Australii i Kanadzie. I na tym etapie oczywistości zaczynały się powoli kończyć. W dwóch pierwszych krajach angielski nie jest językiem urzędowym. Potem jeszcze wygrzebałem, że jest długa lista krajów, w których żyje więcej anglojęzycznych osób niż w całej Wielkiej Brytanii. Żeby móc przytoczyć źródła, a taki oczywiście był wymóg, musiałem jednak sporo się naszukać. Ostatecznie po pół nocy szukania udało mi się znaleźć kilka sensownych publikacji, z których jasno wynikało, że większa populacja anglojęzyczna od tej z Anglii żyje chociażby w Nigerii, Pakistanie, Filipinach czy — przede wszystkim — w Indiach. Zresztą tylko co setny _native speaker_ języka angielskiego to Anglik. A co do Indii… do 2030 roku będą najważniejszym krajem anglojęzycznym. Przy okazji — w kwietniu 2023 roku staną się ogólnie najludniejszym krajem świata.
Ponadto cały czas przewijały się inne, drobniejsze ciekawostki:
— najpopularniejsze litera w angielskim to „e”,
— najwięcej wyrazów zaczyna się na „s”,
— najniższa liczba, w której w pisowni występuje „a”, to _thousand_.
Zadowolony, zacząłem analizować inne języki. Na samo poszukiwanie zeszło mi kilka dni, które nie przyniosły żadnych konkretów. Trzy wieczory zmarnowałem, by obalić jeden ze stereotypów, że w Ameryce Południowej dominuje hiszpański. Niestety okazało się, że faktycznie minimalnie przeważa nad portugalskim i mój oryginalny pomysł przepadł. Ostatecznie wykorzystałem motyw, że do 2030 portugalski wyprzedzi hiszpański w Ameryce Południowej, bo populacja Brazylii będzie wzrastać szybciej niż w kilku innych krajach z dominującym hiszpańskim. Potem znów szukałem banałów. Wyłowiłem na przykład, że aż 67 krajów nadaje status formalny angielskiemu. Drugie miejsce ma francuski z wynikiem 29 państw, a podium zamyka arabski z 26, przy czym ten ostatni to ponoć zbiór wielu języków w praktyce. Obywatel Maroka nie dogada się z mieszkańcem Omanu, choć wszyscy rzekomo rozumieją wersję z Kairu, która zyskała sławę za sprawą licznych seriali.
Mój kolejny pomysł dotyczył szukania czegoś z historii. Potrzebowałem jakiegoś bardzo starego źródła, czyli np. Biblii. Akurat tutaj materiałów źródłowych mi nie brakowało. Oto na przykład Księga Jubileuszy powiada, że Wieża Babel mierzyła 5433 kubity i 2 palmy (2484 m) wysokości. To pierwsze, co zwróciło moją uwagę — bo nie oznaczałoby to, że wieża ta była kilkakrotnie wyższa od obecnych, a zarazem kiedykolwiek powstałych budowli ludzkich? À propos całej tej wieży — właściwie czemu Bóg miał coś przeciwko istnieniu jednego języka dla wszystkich ludzi? Nie ułatwiłoby to komunikacji? Nie powstrzymało lub chociaż ograniczyłoby wojen, niejasności, konfliktów? Nie pomagało w rozwoju, handlu? Jaka mogła być w tym logika? Ludzie od zawsze marzyli o jednym języku. Jakie mogą być plusy posiadania wielu języków? Ile pieniędzy marnuje się na naukę języków obcych na całym świecie? Ile drzew musiało zostać ściętych, by napisać te wszystkie słowniki? Z drugiej strony różnice językowe to jedna z najbardziej charakterystycznych kwestii dla ludzkości. Motywator i niezbędny element dający jednym przewagę nad innymi w podróżowaniu.
Jednak ani Wieża Babel, ani przyszłość języka angielskiego nigdy mnie nie interesowały. Nie zwracałem nigdy uwagi na liczne hasła reklamowe, że nigdy nie wiadomo, kiedy język może się przydać. Bo kto jako ksiądz w małej parafii na peryferiach może się spodziewać takiej sytuacji? Większość parafian zna jedynie podstawy rosyjskiego lub białoruskiego wskutek bliskości granicy. Młodsi uczą się angielskiego w szkole, jedynej w okolicy, ale ich wiedza zasadniczo nie wybiega poza znajomość kolorów i liczebników. Ale dziś wieczorem miałem się przekonać, jak bardzo się myliłem. Jak człowiek wiele może stracić bez znajomości języka angielskiego. Jak wiele może go minąć i jakie motywacje do nauki języka mogą zadziałać!Spowiedź
Jedną z nielicznych okoliczności, w których uczyłem się języka, była spowiedź, a dokładnie — siedzenie w konfesjonale. Czyli gdy już naprawdę mi się nudziło. Miałem stałe godziny spowiedzi, ale rzadko mnie ktoś odwiedzał. Moja parafia znajdowała się w środku ostatniej prawdziwej puszczy na kontynencie europejskim (Puszcza Białowieska) w północno-wschodniej Polsce, kilka kilometrów od granicy z Białorusią. Podlegało mi generalnie kilka malutkich osad. Oficjalnie zameldowanych było tam około 700 mieszkańców, z czego połowa to młodzi, którzy pracują za granicą. Z tej połowy, co została, większość to prawosławni, którzy bądź nie dojeżdżają w ogóle do żadnej świątyni, bądź jeżdżą do Hajnówki. Z pozostałej grupy spora część chodzi do kościoła nieregularnie. Podsumowując, na mszy (jednej na tydzień w niedzielę) jest zazwyczaj tylko około 70 osób. Frekwencja jest podbijana — a sama parafia na tej podstawie zachowana — przez turystów, którzy licznie zjeżdżają się w okresie letnim i świątecznym, by podziwiać to unikalne miejsce.
Ten szczególny dzień pamiętam wyjątkowo dobrze z prostego powodu — to mój ulubiony dzień roku. Dzień z pierwszym opadem śniegu. Dzień, kiedy ostatni turyści czmychają do cywilizacji lub zamykają się w hotelach odpornych na naturę, rolnicy dumnie zawieszają motyki na narzędziówce, a puszcza wypełniona zostaje przez tę niezbadaną pustkę. Wszystko już pokryło się kilkoma centymetrami świeżego puchu, siedziałem w konfesjonale i miałem okazję do różnych mniej lub bardziej trafnych przemyśleń. Często nawet na temat samego sensu spowiedzi.
Zaznaczę na początek, że nie chciałem jednak iść śladem innych podobnych parafii, które wprowadzały obecnie znaczne innowacje, jak na przykład spowiedź na zamówienie, na telefon, na SMS i tak dalej. Miałem rację? Może i nie. Ale moje sumienie kazało mi przeprowadzać spowiedź w formie tradycyjnej.
Mówią, że każdy ma sumienie. Że można je oszukać, ale ono wciąż tam jest. Cierpliwe, nieugięte. Sprawiedliwe, ale również bezwzględne. Mściwe. Gdy robimy coś złego lub nawet gdy pojawia się tylko zła myśl, coś się w ludziach odzywa. Coś ich męczy. Coś ich karze i rozkazuje im przyjść do mojego konfesjonału, i mówić te różne, straszne rzeczy.
— Nie pozmywałem naczyń… — Pozycja numer jeden w mojej parafii.
— Piję. Co się da. Nawet to, czego się nie da… — Miejsce numer dwa.
— Zbaczam, idąc na mszę. — To stwierdzenie zamyka podium.
Rzadko bywa poważniej. Gwałty, rozboje, kradzieże. Czasem mroczniej. Mój malutki kościółek, jak informowałem wcześniej, leży trochę na uboczu. Choć w dobrą pogodę widać migoczące światełka niektórych domów na skraju wsi, myślę, że nie każdy mógłby tu mieszkać ani tym bardziej spowiadać. Wracając do tego dnia z pierwszym śniegiem, to było właśnie tak, że sobie siedziałem, coś czytałem, aż nagle przyszła ta dziwna postać. Miała kaptur, mówiła ni to męskim, ni to żeńskim głosem. Niewyraźnie, nieskładnie. Gdy doszła do grzechów wspomniała, że zabiła mnóstwo osób. Gdy, przerażony, powiedziałem jej, że nie mogę jej dać rozgrzeszenia za takie uczynki, oznajmiła, że chce się wyspowiadać nie z zabijania, ale tylko z grzechu zaniechania. Mówiła o jakiejś dziewczynce, że musiała ją ocalić. Tak nagle, jak weszła, tak nagle wyszła, zostawiając mnie w tej przerażającej świątyni samego i z nierozwiązaną nigdy zagadką, czy to był tylko sen…?
Wielu moich kolegów łamało przysięgę spowiedzi. Dzwonili na różne służby, wysyłali donosy, a potem udawali Greka (w Grecji mówi się „udawać Niemca”, bo byli poważni i trudni do rozszyfrowania podczas okupacji). Czy ich działania przynosiły efekty? Pewnie niektóre tak. Pewnie większość żadnych. A i może część pogarszała sprawę? Ja starałem się trzymać tajemnicy. Nie z powodu przysięgi, ale po prostu bałem się, że ktoś pewnego dnia przyjdzie z siekierką do mojej drewnianej szopy w środku puszczy i mnie zaciupie. Ot, tajemnica spowiedzi małej, puszczańskiej parafii…
Godziny sakramentu pokuty były stałe. Nigdy wieczorem, nigdy rano. Czyli nigdy, gdy robiło się ciemno. Nie po śniadaniu, bo wtedy wędrowałem po puszczy. Nie po obiedzie, bo wtedy często widywałem się z wiedźmą, która mieszkała kilka kilometrów głębiej w lesie niż ja. Dlatego wypadało późnym popołudniem. Przed kolacją. I tak zwykle nikt nie przychodził. Siedziałem i rozmyślałem. Czytałem książki. No i czasem sięgałem do tych języków…
Lubiłem, jak ktoś przychodził. Choć w okolicznych osadach mieszkali prości ludzie, z prostymi problemami i prostymi potrzebami, lubiłem ich towarzystwo. Traktowali mnie trochę jak psychologa. Trochę jak urzędnika. Trochę jak przyjaciela. Prosili, by pomóc kogoś przeprosić. Pytali, jak wypełniać druki na dofinasowanie na nawóz. Tłumaczyli swoje postępowanie. Przysięgali poprawę. Brali na świadka. A wracając do języka, i z tym były związane śmieszne historie. Kilka razy obcokrajowcy również chcieli się wyspowiadać. Pierwsze takie spowiedzi oczywiście zakończyły się totalną klęską. Na przykład raz z długiej historii Szkota, raptem kilka słów wyciągnąłem, a w ramach pokuty dałem radę tylko powiedzieć:
— Say four times (miało być trzy, ale nie potrafiłem wypowiedzieć poprawnie tego liczebnika) your favourite (mocno wałkowany wyraz w szkołach) pray…
Kolejnym razem oczywiście byłem już przygotowany. Sprawdziłem, że „spowiadać” to „confess”, „Ojcze nasz” to „Lord’s prayer”, „Zdrowaś Mario” to „Hail Mary” i kilka innych zwrotów, które w końcu zaowocowały zrobieniem małej ściągi, którą wcisnąłem między dwie deski w konfesjonale, by zawsze być przygotowanym na niespodziewane wizyty wymagające popisania się umiejętnościami językowymi.
Ściąga miała następującą postać:
Kilka sakramentów pokuty w języku angielskim wyszło mi całkiem dobrze, niemniej generalnie mogę powiedzieć, że tajemnica spowiedzi działa bardziej w przypadku, gdy spowiadający się nie mówi po polsku. Przechodząc do sedna, właśnie od jednej ze spowiedzi w zasadzie rozpoczyna się ta historia.
— W imię Ojca — nagle ktoś szepnął po drugiej stronie okratowanej ścianki konfesjonału — w imię Syna i Ducha Świętego.
— Amen — rzuciłem, zdezorientowany swoim zdezorientowaniem.
— Obraziłem Boga następującymi grzechami… — powiedział głęboki i znajomy mi głos. — Odciąłem się od rodziny. Popełniałem wiele grzechów. Teraz wracam po latach, bo mam prośbę. Tylko dlatego. Do własnego brata…Brat
— Szczęść Boże — rzuciłem trochę oschlej, niż zamierzałem.
Faktycznie. Stał przede mną mój przyrodni brat, którego nie widziałem co najmniej cztery lata. Nie był sam.
— Cześć, świętoszku — rzucił w języku ojczystym, ale zmienionym względem naszej ostatniej rozmowy. Przesiąkniętym amerykańskim akcentem.
— Cześć. Cieszę się, że żyjesz, masz się dobrze i postanowiłeś zjechać na emeryturę w rodzinne strony, by cieszyć się sposobnością przebywania z bratem — oznajmiłem, starając się nie parsknąć śmiechem.
— Emerytura, jeśli w ogóle będzie, jeszcze nie teraz. Ale zabrzmiało to tak miło i realnie. Przyznaję — dorzucił.
— Tak miało zabrzmieć. Ale nadzieja gaśnie jak tak na ciebie patrzę… — Zwróciłem uwagę, może trochę niegrzecznie, na jego image. — Coś się stało? Chcesz porozmawiać tutaj, chcecie…
— Już wyjaśniamy — przerwał, widząc swoje _faux pas_. — …I would like to introduce you my workmate. Jerry. He is a FBI agent.
O nie, zaczęło się. Oczywiście zrozumiałem, że przedstawił mi gościa o imieniu Jerry, że pracują razem, że „mate” to jakiś kumpel bynajmniej, ale… połowa mózgu mi się prawie przegrzała od takiego wysiłku. Ale nie, nie będę się tłumaczył. Tu jest Polska! I to w pełnym tego słowa znaczeniu.
— FBI, bez jaj? — ciągnąłem po polsku jak gdyby nigdy nic. Oczywiście chwalę sobie naukę języków, ale czemu to zawsze działa w jedną stronę? Czemu Amerykanie nie uczą się innych języków? Czemu Niemcy nie mają w programie języka polskiego jako obowiązkowy? Może w tym rejonie warto by było postawić na rosyjski lub białoruski? Z angielskim tutaj? Na tym zadupiu? Amerykańscy agenci? Największe afery tutaj to kradzież choinek bożonarodzeniowych.
Wymienili się głupimi spojrzeniami, widząc, że ich rozmówca gada sam ze sobą.
— Bruno jestem. — W końcu się ogarnąłem.
— Jerry nie zna polskiego.
To niech się nauczy, nieuk jeden! — pomyślałem i ustąpiłem… — I am Bruno — poprawiłem się. — My name is Bruno. Nice to meet you — rzuciłem klasyką z podręczników.
— What’s up father? — rzucił radośnie drągal i podał mi potężną dłoń.
— Hi. Hi. Pociesz go, że ja nie znam za dobrze angielskiego, więc albo używamy polskiego, albo prostego angielskiego.
— Tak Amerykanie się witają. „What’s up” to taki slang. Coś jak nasze „siema”.
— No założenia zrozumiałem. Fajnie. Szybki kurs mi się przyda. Pamiętam do dziś ze szkoły, że jak się z kimś wita pierwszy raz, to najlepiej mówić „How do you do” zamiast (instead) „how are you”…?
— Zgadza się. Drugie jak już kogoś znasz.
— OK.
Uśmiechnęli się obaj.
— Szybko się uczysz.
— Ale ty pewnie znasz dobrze wiele języków — zapytałem retorycznie. — Wierz mi, tutaj nie są potrzebne. Swoją drogą nawet nie wiem, gdzie teraz mieszkasz. Też jesteś agentem? Masz rodzinę? W Stanach mam rozumieć?
— Nie do końca. — Kiwnął przecząco. — Ani rodziny, ani agentem. To skomplikowane. Powiedzmy w skrócie, że od naszej ostatniej rozmowy trochę awansowałem i sporo podróżuję. Jak widzisz, nawet w rodzinne strony mnie przywiało.
— No to chyba dobrze?! Więc chcecie porozmawiać. Wstąpicie na herbatę? Mieszkam z tyłu. O tam! — Pokazałem na małe, boczne drzwi, które prowadziły do mojej trzypokojowej izby. — Może zacznę szykować posłanie — zaproponowałem, nie biorąc nawet takiej opcji pod uwagę.
— Niekoniecznie… — Już po tonie głosu wiedziałem, że nici z gości. — Powiem wprost. Przepraszam, że się nie odzywałem. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale to dla twojego dobra i reszty rodziny, i takie tam… pierdu, pierdu. Nie bardzo mam czas teraz cokolwiek wyjaśniać. Są ważniejsze sprawy do ogarnięcia. Musisz mi uwierzyć, że mówię prawdę. Bo…
— Powiedzmy, że moja wiara w taką wersję jest porównywalna z tą w Boga — rzuciłem.
— Tylko ja nie wiem, czy to dobrze, czy źle — zapytał całkiem serio.
— Mów, Vincent, co się dzieje. Bo już mnie to zaczyna niepokoić. Masz jakieś kłopoty?
— Tak bym tego nie określił. Ale nie wstąpimy z kolegą na herbatę. Zaraz wracamy do Warszawy i spadamy z Europy.
— Wcale mnie nie uspokajasz.
Spojrzałem na jego kolegę. Tego niby z FBI. Nie byłem pewny w stu procentach, czy faktycznie nie zna polskiego.
— Krótka piłka. — Brat zebrał się w sobie. — Jest sprawa. Mam prośbę. Wielką. Największą. Być może ostatnią. W każdym tego słowa znaczeniu. Zazwyczaj większość rzeczy robimy bez sensu. Ty, ja, każdy. Sztuka dla sztuki. Ale czasem naprawdę można zrobić coś dobrego. I wtedy chyba warto. To właśnie ta sprawa.
Nasze spojrzenia spotkały się na obrazie ukrzyżowanego Jezusa. Trzymaliśmy wysoki poziom poczucia humoru, na szczęście.
— Dobrymi chęciami jest piekło… — zacząłem. — Ale spokojnie. Nie mam urazy. Znasz moją sytuację. Wiesz, że mam luźne życie. Zero odpowiedzialności, zero problemów, zero atrakcji i tak ciągnę ten los do końca i wspominam stare, dobre czasy. — Sam sobie przy okazji przypomniałem swoją pozycję życiową. — Czemu się tak spinasz? Powiedz wprost, o co chodzi. Tylko nie mów, że chcesz pożyczyć kasę — dodałem szybko — bo nawet jak dam wszystko, co mam, to i tak wam nie starczy na PKP do Warszawy.
Zaśmiał się, ale szybko zestaw śmiechowych zmarszczek zniknął z jego twarzy.
— Słuchaj — rzucił, nie ukrywając zakłopotania — pierwsza część prośby jest taka, że nie mogę ci wiele powiedzieć o samej prośbie — wytłumaczył pokrętnie i oparł się o jeden z drewnianych filarów.
— Czyli prośba o cierpliwość? Czy o pokorę?
— Both.
— ? — Głupia mina.
— To i to. Tak jakby. Jeszcze błogosławieni cierpliwi i takie tam.
— Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie…
— Proszę?
— Nic. Wstępnie spełniona. Ta twoja prośba. Chociaż pod warunkiem, że…
— Czekaj — przerwał mi, po czym nerwowo spojrzał na bardzo drogo wyglądający zegarek na lewej ręce — nie mogę, bo sam niewiele wiem. Chcę, abyś kogoś ukrył na tym zadupiu. Na kilka dni, może tygodni. I…
— I nie powiesz mi kogo, dlaczego i przed kim?
Na jego facjacie pojawił się lekki uśmieszek.
— Hehe. Dobre — przyznałem szczerze. — Dobre, w sensie dobry dowcip — sprostowałem, widząc, że on wcale nie żartuje i zaraz ten rozdział się skończy, a moje błogie życie zmieni się od kolejnego rozdziału w niezły bajzel.
— Pamiętasz, jak bawiliśmy się w dzieciństwie z Edytą w pięć pytań i pięć odpowiedzi? — wyskoczył nagle. — To jedyne, co mogę zrobić. Po znajomości. Że mamy jakieś tam podobieństwo krwi.
— Czy nie przesadzasz?
— Jeszcze cztery.
— Poważnie?
— Trzy.
— Jezus, człowieku. Dobra, dobra. Przestań już. Mogę?
— To pytanie?
— Nie! Już daj mi pomyśleć. Dobra, dlaczego tutaj? Dlaczego zwozisz tego kogoś do tej pieprzonej dziury? Nie macie jakiś programów ochrony świadka, operacji plastycznych czy czego tam trzeba jeszcze? Na waszych amerykańskich filmach to wydaje się proste.
Obaj spojrzeli na mnie jak na idiotę.
— No co? Ja czerpię swoją wiedzę głównie z kryminałów i filmów — wytłumaczyłem się. — A że zrobiliście monopol na kino i kreowanie światopoglądu, to macie.
— Już nie udawaj takiego prostaka… — Mój brat ruszył w niebezpiecznym kierunku. — Ale OK, mogę powiedzieć — zmienił ton, widząc moją nietęgą minę. — Bo nie mam lepszego pomysłu. Operacje plastyczne w tym wypadku byłby grzechem. Inne opcje… pomysły. Żadnego w zasadzie. Jeśli moje domysły się sprawdzą, i tu może nie być długo bezpiecznie. To chwilowe rozwiązanie. By coś wymyślić z tej kategorii, o której wspomniałeś. — Z każdym zdaniem jego i tak zbyt poważna facjata przeobrażała się w nienaturalną, zmęczoną, wręcz przerażoną. — Osoba, którą masz ukryć, jest zamieszana w wielką aferę. Nie masz telewizora, prawda?
Kiwnąłem potwierdzająco, bałem się utraty kolejnego pytania. Swoją drogą… o jakich ostatnio aferach mówiono? Papież, łapówki, wojna…
— Nieważne. Udało się to wyciszyć w mediach. Ale… po prostu nikomu nie można ufać. Nie wiem do końca, kto jest po drugiej stronie. Ale ktokolwiek tam jest, przez takie posunięcie nie ułatwiam mu sprawy. Rozumiesz. Czasami trzeba robić nieoczywiste kroki dla zmyłki, żeby zyskać czas. Po za tym… miejsce wcale nie jest takie złe. Oboje wiemy, kim jesteś. Poradzisz sobie. Puszcza, zadupie, ta szopka, wiedźma… ona może pomóc. Swoją drogą ona… Dalej się przyjaźnicie?
— Tak. Żyje. Mamy kontakt.
— To dobrze. Pozdrów ją. No więc… to tyle. Drugie pytanie. Przedostatnie — podkreślił, znów zerkając na zegarek.
— Co to za afera? Pytam, no bo rozumiem, że skoro wyciszona, to nic nigdzie nie wyczytam.
— Bałem się, że zadasz to pytanie, bo najbardziej czasochłonnej odpowiedzi wymaga. W skrócie, OK? Miesiąc temu kilkunastu kandydatów — Jerry w tym momencie chrząknął — nieoficjalnych oczywiście, kilkunastu perspektywicznych kandydatów do literackiej nagrody Nobla zostało zabitych. To znaczy znaleziono ich ciała, zostali powieszeni. Lub utopieni. Lub leżeli na ziemi. W lesie… W skrócie: było wiele trupów, rozumiesz? Godzinę później, dzień później, tydzień później… w każdym przypadku znaleziono ciało. Rodzina, gosposia, kochanka. Panika. Telefony. Brak skojarzeń, że to coś głębszego. Ledwo udało się to poskładać. No i wiele pytań…
— Tak. Wiele. I…
— Nie marnuj pytań — wciął się błyskawicznie. — Wszystko jest megaskomplikowane. Upozorowane samobójstwa. Ci ludzie. Mamy pewność, że ktoś im pomógł, na tyle umiejętnie, by zasiać wątpliwości w osobach niezorientowanych i dać pewność specjalistom. Taka zresztą jest wersja oficjalna, już mamy to podpisane — ciągnął. — Wszystko zostało upozorowane. Dlatego uważamy, że sprawa jest poważna. Jeżeli ktoś w kilkunastu krajach na całym świecie jest w stanie zabić tyle osób w jednym momencie i nigdzie nie zostawić żadnych śladów, raczej mówimy o kimś znacznie potężniejszym niż służby jakiegoś kraju. Najlepsze jest to, że chyba nawet oni się nie znali.
— Kto?
— Trupy, pisarze. Co więcej, być może nie wiedzieli o swoim istnieniu i o tym, że są pod obserwacją komitetu noblowskiego. I rzekomo wszyscy wpadli tego samego wieczora na pomysł, by się powiesić, wyskoczyć przez okno, utopić się…
— Jaja sobie robisz? — wypaliłem wprost. — I co, kogo ty mi tu przywozisz? Trupa? Kogoś niedotopionego lub kogoś, kto zawisł na jodle, jak go wyrzucali przez okno? — Lubiłem wyzwania, ale musiałem określić skalę problemu.
— Jak mówiłem — bajarzył dalej — nie zostawili żadnych śladów. Komputery wyczyszczone, brak nagrań, świadków, odcisków. Nic. Tam, gdzie były monitoringi, nic się nie nagrało. Akurat wszyscy współmieszkańcy byli poza domami. Sprawdzamy teraz tysiące szefów, kochanek, przyjaciół i nie możemy dociec, kto i jak mógł przeprowadzić taką akcję. Zaczęło się ostro. Dziesiątki agentów, wątków. Ale… wszystkie tropy stanęły. Utknęły i, tak między nami, raczej nie… ruszą. Straty stosunkowo nie takie duże. Ale nawet nie wiemy, do czego je przyrównać. Nawet nie wiemy, czy sprawa jest poważna. To chyba pierwsza taka w historii, gdzie nie wiadomo, czy ma znaczenie, czy nie. I… — przerwał myśl — dlatego ta osoba, która tu przyjedzie… jest tak cenna. Jest jedynym tropem.
— O czym ty mówisz? Jakim tropem? — Nie wytrzymałem i w końcu uciąłem tę dziwaczną historię. — Przypomniałem sobie przy okazji, że faktycznie jakiś czas temu mówiono o śmierci jakichś pisarzy, ale zupełnie inaczej sprawa przedstawiała się w mediach. Kurczę. Kim jest mój brat w takim razie?!
— U wszystkich pisarzy, mniej lub bardziej na wierzchu… znaleźliśmy zdjęcie — rzucił konkretami, widząc, że zaraz straci szansę na sukces. — U niektórych koło ciała, u innych na biurku, w szafce, nawet jeden z pisarzy miał ramkę ze zdjęciem…
— No i udało wam się odszukać tego kogoś, i…
— i… twierdzi, że nie wie, o co chodzi, że nie zna tego zdjęcia, choć przyznaje, że to ona. Wiemy, że nigdy nie opuściła swojego kraju, co ją uwiarygodnia. Przynamniej oficjalnie. Że raczej nie znała żadnej ofiary. Ta osoba sama nie jest pisarzem. Wiemy też, że coś jednak ukrywa. Psychologowie nie mogli jej złamać, wyszła z tego kpina i wielkie problemy proceduralne. Miała zwykle dwa razy więcej pytań niż funkcjonariusze. I…
— I?
— I tak czy siak wielkie nic. Dupa. Nie mamy nic nowego, a czas ucieka. Tropów nie ma.
— Brak tropów, wiele trupów — wymsknęło mi się.
— Dokładnie. Ona milczy. Ale nie mamy wyjścia. Jakikolwiek ma udział w tym wszystkim, musimy ją chronić, póki się nie wyjaśni, o co chodzi. A mówiąc szczerze, najgorsze jest to, że nie wiemy, jaki był motyw tej akcji. Po co ktoś zadał sobie tyle trudu, by zabić przeciętnie wpływowe, przeciętnie bogate, przeciętnie ważne osoby w tak wyszukany sposób? Potrafisz oszacować koszty takiej akcji?
Spojrzałem na niego jak na ducha. Nie wiedziałem, jak skomentować tę dziwaczną historię.
— I to ciągle nie jaja?
— Ostatnie pytanie — skwitował krótko.
— Jako ostatnie pytanie wybieram… — A niech tam, grunt to być przezornym! — Dlaczego nie obstawiacie, że ta osoba to morderca? Mimo wszystko. To jedyne wyjście. To chyba normalne, że jak ludzie giną i znamy osobę, która jako jedyna być może w jakiś sposób znała wszystkich, to staje się ona głównym podejrzanym?!
Vincent zrobił bardzo dziwną minę. Szepnął coś po angielsku Jerry’emu, choć miałem znów wrażenie, że ten drągal nie potrzebował tłumaczenia. Obaj wybuchli śmiechem.
— Wybacz. Jesteś pewien, że to ostatnie pytanie?
— No wiesz, nie ukrywam, że mam ich jeszcze wiele, a moje życie nie jest specjalnie cenne, ale mimo wszystko nie wiem, czy chcę tutaj nocować z potencjalnym mordercą kilkunastu niewinnych ludzi. A jak nawet winnych — przeszło mi przez myśl — jeden kit. Nawet jeśli sam nie umiem pisać, mieszkam na parterze, a strop może by nie wytrzymał, gdyby i mnie wieszano.
— Nie musisz się obawiać. Przynamniej tej osoby — oznajmił, jakby to było naprawdę głupie pytanie. — Jeśli zwróciłeś uwagę na zaimki, którymi operowałem, tą osobą jest kobieta…
— No miałem pytać, czy dobrze rozumiem, ale po pierwsze, no właśnie! Czy ty się słyszysz!? Kobieta… — zareagowałem przesadnie panicznie, jak na księdza reagującego na kobietę przystało — ...to tutaj na parafii nic dobrego, a poza tym, może masz większe doświadczenie z mordercami, ale… tak, wiem, to jakieś pocieszenie. Ale niewielkie… — wydusiłem z siebie wreszcie. — Kobieta nie może być mordercą? Może mieć nóż. Może mieć ostre tipsy albo zabójcze perfumy, albo…
— Dziewczyna! — Świątynię wypełnił krzyk, który po chwili zmienił się w szept… –Dziewczynka.
— Słucham?
— Wszystkie ofiary miały zdjęcie dziewczynki. Amerykanki. Czternastolatki. Ważącej pięćdziesiąt jeden kilogramów, drobnej brunetki. Nadążasz?
— Jeszcze przed chwilą myślałem, że tak. Ale…
— Dziewczynki — powtórzył jak do głupiego lub głuchego. — Jak mówiłem, okazało się, że w każdym z tych miejsc jest zdjęcie dziewczynki. Amerykanki, która, jak mówiłem, nigdy nie opuściła Stanów Zjednoczonych.
— Poczekaj. Hola, hola. W co ty mnie wkręcasz? Przecież to nie ma sensu. Nic nie ma sensu z tego, co do mnie mówisz. Może to nie ona… Może to jednak zbieg okoliczności. Po prostu… — Chciałem szybko przekazać jasny komunikat, że panowie agenci mają coś nie tak z głową.
— Nie tylko ty tak uważasz. Uwierz mi, że wszystko zostało sprawdzone. Nic nie mamy. Nic. Odcisków, monitoringów, świadków. Jesteśmy w dupie! — Znów zapomniał się, jeśli chodzi o ton i o poziom głośności. — Zresztą, się okaże. Tak na marginesie, jestem ciekaw twojej opinii. Poznasz dziewczynę, to zmienisz zdanie. Nie wiem co, ale coś w niej jest dziwnego. Nie wiem, jaki ma związek, ale… zresztą, jak coś wyjaśnisz, daj znać — dodał z uśmiechem.
— Naprawdę skończyły mi się pytania?
— Na to wygląda.
— Ale ja mam wciąż wiele… pytań technicznych. Jak się z nią dogadam, kiedy przyjedzie, co ona je i milion innych…
— Za trzy dni. Dwunasta dwadzieścia cztery, pociągiem z Białegostoku. UCZ SIĘ ANGIELSKIEGO!!! To Amerykanka, jak mówiłem. Musimy lecieć.
Stałem jak wryty i nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Zdążyłem jeszcze tylko krzyknąć za nimi:
— A czy jest jeszcze jakieś pytanie, które powinienem zadać według was?
Zamiast mi odpowiedzieć, Vincent znów szepnął coś do kumpla.
— Jerry mówi, że szkoda, że nie spytałeś, jak ona wygląda…Wiedźma
Czy byłem zły? Czy się tym przejmowałem? Zrobiło to na mnie mniej więcej takie wrażenie jakbym został poinformowany przez Watykan, że zamieszka u mnie różowy słoń. Niby fajnie, niby jakaś odmiana, ale w gruncie rzeczy czy to coś zmienia? Na pewno sporo zamieszania, na pewno trochę kłopotów. Wiele niejasnych kwestii.
Co z finansami? Pozbywałem się pieniędzy na bieżąco, a sam miałem skromne wydatki. Pozbywanie się pieniędzy było moją drogą do wolności. Zazwyczaj wszyscy analizują, co by było, gdyby mieli wiele pieniędzy, a nie potrafią wyobrazić sobie ogromu zalet nieposiadania ich w ogóle.
— Nastolatka? Amerykanka? Czy da radę jeść na okrągło ziemniaki, miód czy chleb ze smalcem? Idzie zima. Czy wytrzyma dziesięć stopni w nocy w pomieszczeniu? Ja wkładam sweter i przykrywam się trzema kocami. Drewna mało… chociaż tu akurat można by coś załatwić z leśniczym. Ale język… Mój angielski nie jest zły, ale dobry też nie. Nikt w wiosce praktycznie go nie zna. Starsi — tylko rosyjski. Będzie musiała iść do sklepu. Co mówić turystom… — głośno myślałem, przemierzając stary dukt w puszczy. — O Jezu! Teraz tyle tych afer z Kościołem, a ja będę mieszkał z czternastolatką! Łatwiej będzie znaleźć coś, za co mnie można oskarżyć, niż coś, za co nie można. A tyle lat uważałem z pokusami!
Za wielkim, pochylonym dębem, w którym od zawsze mieszkał puchacz, skręciłem w kruszynę. Tradycyjnie spod moich nóg uciekały gryzonie, a w oddali słyszałem bobry chowające się do wody. Teraz, w czasie zimy, w świecie niedostępnym dla innych, pod lodem, były skupione na miłosnych igraszkach.
— Niesamowite miejsce — rzuciłem jak zawsze gdzieś na tym fragmencie, choć nie szło dziś usłyszeć wycia wilków.
W końcu zza krzaków wyłoniła się mała, zamszona chatka. Z kominka unosił się delikatny dym.
— Wiedźmo! — krzyknąłem na tyle głośno, by można było mnie usłyszeć w domku, ale na tyle cicho, aby być niesłyszalnym na najbliższej drodze.
— Wiedźmo!
— W pasiece, księżulku! — Usłyszałem w odpowiedzi po kilku próbach.
Faktycznie za domkiem, między niebieskimi, żółtymi, białymi i czarnymi ulami, a więc pomalowanymi w kolorach widocznych dla pszczół, stała przygarbiona, zakapturzona postać.
— Nabrać ci miodu, księżulku?
— Troszkę, jeden litr.
— Więcej i tak nie dam — rzuciła oschle — idzie ostra zima. Muszę im zostawić sporo miodu tym razem. Żeby chociaż kilka silnych rodzin mi przetrwało, aby było z czego odkłady zrobić w maju.
— Wiesz, że nie mam telewizji, ale w gazetach czytałem, że ma być łagodna.
— Nie wiem, co mówią, ale już kilka razy widziałam myszołowa włochatego i sowę śnieżną. To rzadkość o tej porze. Kopce mrówek są wielkie jak nigdy, a mój jeż pierwszy raz od wielu lat nie dał nowego potomstwa na jesień. Szyszki, jarzębina, wszystkiego pełno. Wygląda to dość niepokojąco i jednoznacznie.
— Może trzeba polubić zimę?
— Jak mi obiecasz, że przy minus czterdziestu załatwisz mi inną bazę — syknęła przez brakujące uzębienie.
— Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć. Za resztę nie ręczę.
— Poczekaj chwilę, pójdę po słoik — wyjaśniła nagle i weszła do domku. — Jak chcesz, możesz iść ze mną — dodała niepewnie po chwili.
Poszedłem. Zawsze czułem się wyróżniony tymi zaproszeniami. Wiem, że niewiele osób przekroczyło ten próg. Być może w ostatnich latach stałem się jedynym gościem. A domek w środku okazywał się znacznie bardziej przytulny i przyjazny niż na zewnątrz. Choć można było wyczuć wysoką wilgotność, zapach starego drewna i stęchlizny, w mojej ocenie domek był, o dziwo, zadbany. Nie wiem, czy jego sprzątanie polegało na rzucaniu czarów, czy zamiataniu latającą miotłą, ale podłogi i półki zawsze były pozbawione kurzu. Futra, choć sprawiały wrażenie, że mają co najmniej tyle samo lat, co wiedźma, pozostawały czyste, niezakurzone, jakby wyprane w perwollu. Szyby okien może nie wydawały się idealne, ale i tak w lepszym stanie niż u większości gospodyń na wiosce. Naczynia — czyste, wszystko — poukładane. W zasadzie gdyby nie wspomniane zapachy i plączące się wszędzie różne zwierzęta, mógłby uchodzić za zwykły domek.
— Przyszedłem porozmawiać — wypaliłem nagle. — Chodzi o…
— Brata — przerwała.
— Czasami mnie zaskakujesz — odpowiedziałem, pełen podziwu dla jej mocy.
— Siebie też — stwierdziła, po czym pośpiesznie wyjaśniła: — Widziałam go. Nie, nie w żadnej kuli — wyjaśniła pośpiesznie — kawie ani dupie, po prostu na drodze. Zbierałam zioła w rowie melioracyjnym przy krajówce. Jechał ciemnym autem z jakimś gościem.
— Jest jakimś wysoko postawionym funkcjonariuszem w służbach amerykańskich — potwierdziłem.
— Wiesz, że dla mnie może być nawet pierwszym sekretarzem. To nie mój świat. Powiedz lepiej, czego chciał tutaj, w puszczy?
— Dlatego przychodzę. Poprosił mnie — poprawiłem się — postawił mnie przez faktem dokonanym w pewnej sprawie. Przybędzie tu dziewczynka, która, powiedzmy w dużym uproszczeniu, jest świadkiem koronnym.
— Po co być świadkiem korony?
— Tak się mówi o… „crown witness” oni to nazwali.
— Żartuję przecież. Ale pamiętaj, że jestem prostą kobietą. Hamuj się w dziwnych słowach.
Kiedyś ktoś zapytany przeze mnie o największe marzenie odpowiedział, że chciałby mieć kogoś, przy kim może głośno myśleć. Dla mnie taką osobą była wiedźma. Nie twierdzę, że była przyjaciółką ani że zawsze chciała mojego dobra. Ale okazała się tak inna od tego materialistycznego świata…
— ...na tyle istotnym — kontynuowałem myśl — że obawiam się, że pewnego dnia może będę musiał ją wysłać do ciebie…
Wyjaśniłem, co mi na sercu leżało, i poczułem dziwną ulgę, jakbym rozwiązał wszystkie problemy tego świata.
— A jak stara baba jak ja ma ją chronić? Mam więcej owsików w dupie niż żyje tu komarów. Kuleję, mam skoliozę i jeszcze nie umarłam chyba tylko dlatego, że nigdy na oczy nie widziałam lekarza.
— Być może masz inne zdolności — rzuciłem dyplomatycznie. Nie chciałem ciągnąć tematu, ale zawsze byłem przekonany, że wiedźma musiała mieć wiedzę o licznych zaginięciach i wypadkach w lesie, szczególnie jeśli chodziło o myśliwych, leśników i ich rodziny, więc potencjalnych wrogów puszczy. Naprawdę dopuszczałem myśl, że legendy krążące po okolicznych osadach mogę mieć bezpośredni związek z moją przyjaciółką.
— A jest czego się bać?
— Powiem, co wiem. Czyli niewiele. Znaleziono w różnych miejscach na świecie kilkanaście ofiar. Wszyscy byli pisarzami. Wszyscy mieli jej zdjęcie. Wiem. Wszystko brzmi podejrzanie. Brat, choć zgrywał luzaka, wydawał się zdesperowany. Pierwszy raz był taki… taki przerażony, bezradny. To musi być jakaś ważna sprawa. Na razie dziewczyna niech będzie u mnie, ale wyjaśnię jej w razie czego, gdzie ma uciekać. Dobrze? — powtórzyłem dla jasności mój plan.
— Upewnij się najpierw, że ma jakieś inne buty niż obcasy, by tu doszła.
— Dojść pewnie dojdzie. Pytanie, co dalej?
— A co ma być? Zostanie tutaj, nauczę ją latać na miotle, gotować szczury i takie tam, he, he. — Wybuchła śmiechem, ukazując ostatnie zęby.
Czyli plan B jest w budowie.
— A coś widzisz? Masz jakieś przeczucie? — Próbowałem wykorzystać sytuację. — Nie miałaś nigdy wizji z żadną dziewczyną?
— Musiałabym ją zobaczyć. Wiesz, jak wygląda?
— No, myślałem, że właśnie ty mi powiesz. Ci agenci żartowali z tego powodu.
— Jak faceci żartują z wyglądu kobiety, to albo jest bardzo brzydka, albo bardzo ładna.
— Może i tak…
— A jaką wolisz? Taka brzydką jak ja czy jakąś modelkę?
— Taką modelkę jak ty.
— Bardzo śmieszne. He, he. Ja nic nie widzę, nie widziałam — wróciła do pytania, o którym sam zapomniałem. — W jakim mówi języku?
— No właśnie. To jeden z wielu problemów. To Amerykanka. Znasz, wiedźmo, jakiś język?
— He, he! — Znów zarechotała. — Skończyłam edukację na trzeciej klasie szkoły podstawowej. Ledwo polski znam. Matka mnie zabrała, bo twierdziła, że niczego się tam nie nauczę. Gdy inny wkuwali tabliczkę mnożenia, ja zbierałam zioła i robiłam wywary.
— Może miała rację. Choć języka akurat warto.
— Wszyscy tak mówią, póki sami nie muszą się uczyć.
— Fakt.
— Pamiętaj, dzieci nie słuchają rodziców, tylko ich naśladują…
— Czyli nie znasz…
— Chyba zwierząt w moim wypadku — zaszydziła. — Ale nie martw się. Damy sobie radę w razie czego. Może nic złego się nie stanie. Nawet jeśli ktoś będzie chciał jej krzywdy i odkryje, gdzie jest, to może nie będzie ryzykował?
— Ten ktoś zabił już kilkanaście osób. Wątpię, by martwił się tobą czy mną.
— To tylko lepiej. Zapraszam.
— Czemu?
— Spójrz na to w ten sposób. Ona wciąż żyje — odpowiedziała wymijająco. — Pewnie jakby chciał, to też by ją zabił. Może to jakiś inny…
— Słucham?
— Jego problem. Powodzenia mu życzę.
— Komu?
— Zabójcy.
— Czemu mówisz mu?
— A co mam mówić?
— Im.
Nim wyjaśniłem, co mam na myśli, uciekła wzrokiem w górę. Wiedziałem, co to oznacza.
— Wiesz coś?
— Nie o to chodzi — zakręciła oczami.
— Powiedz.
— No dobrze — syknęła. — Pytałeś, czy kiedyś miałam wizję jakiejś dziewczynki.
— Miałaś? — Nie wytrzymałem, zdezorientowany, ale znów pełen nadziei.
— Nie. Ale miałam wizję… albo bardziej sen. Nie raz, nie dwa… Kogoś, kto szukał jakiejś dziewczynki.
— Kto to był?! Ja? — zapytałem, lekko zaskoczony taką możliwością.
— Nie. Nie ty. To była wizja… Czuwasza, który był obok mojego domu. W mojej chacie, tu, w puszczy. Była mgła. Był dobrze ubrany. Wiele krwi było wszędzie.
— A kto to taki ten cały Czuwasza? To może mieć jakiś związek?
— Czuwasz to ktoś, kto zamieszkuję Republikę Czuwaszji. Nacja w Rosji. Pod Uralem.
— A skąd…
— Bądź czujny. To potężny człowiek. Nieobliczalny. Nie wiem, czy dam sobie z nim radę. Po prostu bądź czujny… — ostrzegła mnie i zaraz potem poprosiła o odejście w niezbyt wyszukany sposób.
— Odejdź…Zabójca esperanto
Esperanto — najbardziej rozpowszechniony na świecie międzynarodowy język pomocniczy, którego twórca często odwiedzał naszą wioskę. Ludwik Zamenhof, botanik z zamiłowania, okulista z wykształcenia, zodiakalny Strzelec. Dobrze chciał i marzył o jednej religii na świecie i o jednym języku. Wizji Jezusa nie przebił, a sztuczny, wymyślony język, z pełnym szacunkiem dla genialności autora, ostatecznie też przepadł. Okazało się, że sztucznie stworzone esperanto jest niewiele mniej skomplikowane niż będący w użyciu angielski (na poziomie komunikacyjnym B2) i popularność tego języka tak szybko się skończyła, jak zaczęła. Dziś żadne państwo nie uznaje esperanto za swój język urzędowy, jest ono używane przez międzynarodową wspólnotę, której wielkość, według różnych źródeł, szacowana jest na sto tysięcy do dwóch milionów użytkowników. Co ciekawe, istnieje rzekomo grupa ludzi, około tysiąca, dla której jest to pierwszy język, ale jak popatrzeć na to z boku, pachnie na odległość jakimiś eksperymentami zakompleksionych rodziców. Tak czy owak, jest to tyle samo co język śpiewano-dmuchany ludu Zulundu — Bombulundu zamieszkującego wyspę Zadupie na środku Pacyfiku.
Tak więc moje trzy lekcje esperanto mi wystarczyły i zabrałem się za to, co naprawdę mogło być użyteczne. Dziś zamierzałem odszukać jedną z pamiątek z tej dobrej decyzji…
Na strychu tradycyjnie przestraszyliśmy się nawzajem z mamą płomykówką. Zahuczała złowieszczo i odleciała w przeciwną stronę do przepełnionej o tej porze roku części nietoperzowej. Szybko odnalazłem to, czego szukałem. Czerwony zeszyt w twardej oprawie formatu B5. Po samej okładce nie można było poznać, czy jego wiek powinien być liczony w miesiącach, czy w latach. Dopiero pożółkłe strony wskazywały prawdę. Kilka pierwszych stron — gęsto zapisanych. Reszta praktycznie pusta.
— Geniusz — rzuciłem pod nosem i szybciutko opuściłem moich małych przyjaciół, po czym wróciłem na parafię. Swoją drogą, przypomniałem sobie wróżbę wiedźmy o ostrej zimie. Faktycznie nietoperzy było trochę więcej niż zawsze — czyli mniej komarów latem i więcej gryzoni. Zimy nie były sprzymierzeńcem gryzoniożernych płomykówek…
Zeszyt czekał cały czas, gdy rąbałem drewno, kąpałem się, czytałem gazetę lokalną i spożywałem kolację. Przebrany, najedzony, pachnący, zagrzany wskoczyłem do zimnego łóżka. Po krótkiej chwili spod kołdry wysunęła się moja ręka i chwyciła stare notatki. Muszę najbliższe dni przycisnąć ten angielski — nie przestawałem powtarzać sobie swojej motywacji. Intensywny tydzień jest więcej warty niż rok nauki raz w tygodniu po godzinie.
— Genialne — nieświadomie powtórzyłem to samo, co kilka godzin wcześniej na strychu.
Były to notatki sporządzone na kursie języka angielskiego wiele lat temu z pewnym genialnym nauczycielem. Już po seminarium. Krótki, przypadkowo znaleziony kurs. To był angielski prawdziwy, a nie taka ściema jak na studiach. Setki chaotycznych informacji skrócił do kilku stron, pozwalając zaoszczędzić mnóstwo czasu przeciętnemu śmiertelnikowi. Jak przekonywał, bazował w swoim oryginalnym zamyśle na ideach Charlsa Keya Ogdena. Brytyjczyk żyjący na przełomie wieków propagował ideę uczynienia języka angielskiego — w dobie rosnącej globalizacji — światowym _lingua franca_. Zauważył, że stosując liczne uproszczenia, można właśnie z angielskiego uczynić niewielkim nakładem czasu i wysiłku język prosty i uniwersalny. Mój były nauczyciel w ciągu jednej godziny omówił całą gramatyką angielskiego. Potem dodał, że brakuje nam jeszcze 6 000 słów i możemy płynnie mówić. Pamiętam, że kilka miesięcy później wyjechałem pierwszy raz do Stanów Zjednoczonych. Był moment, że osiągnąłem nawet jakiś poziom, ale niestety język nieużywany zamiera…
Moje notatki składały się z kilku zasad.
ZASADA 1 — LICZEBNIK
Już na tym etapie zostaje ukazana magia języka angielskiego. Co by było, gdybyśmy wszystkie te wyrazy: dwa, dwaj, dwie, dwóch, dwoje, dwoma, dwiema, dwojga, drugi, druga, drugie, drudzy, drugich, drugiego, drugiej, drugą, drugiemu, drugim itd. mogli zastąpić dwoma wyrazami: two i second? No właśnie… W języku angielskim wystarczy umieć liczyć do 20 i wiedzieć, że pierwszy to _first_ (1st), drugi — _second_ (2nd), a trzeci _third_ (3rd) i znać regułę, że do wszystkich następnych dodajemy _th_ (poza kilkoma wyjątkami) — cała tajemna wiedza się tu kończy…
np. four — cztery
…abrakadabra …
fourth (4th) — wymowa 4 + prawie polskie „f” (zaawansowani odesłani zostają do ćwiczeń z pluciem przed lustrem!)
ZASADA 2 — PRZYSŁÓWEK
Tu wciąż jest spektakularnie. Przysłówek w języku angielskim w przeciwieństwie do innych języków tworzy się prawie zawsze tak samo, a więc dodając do przymiotnika końcówkę _-ly_.
Na przykład przymiotnik _slow_ utworzy przysłówek _slowly_. Wolny– Wolno.
Pojawiło się też kilka dopisków z gwiazdką.
Wyjątki. Przymiotniki zakończone na -ic, -le, -ly i jeden nieregularny.
*dramatic — dramatically
* horrible — horribly
* friendly — in friendly way
* good — well
* hot, fast, high, hard, cold, early, nearly i kilka innych są i przymiotnikiem, i przysłówkiem jednocześnie.
Super…
ZASADA 3 — LICZBA MNOGA
Prawie zawsze dodajemy -s, a jak rzeczownik kończy się na -x, -ch, -sh, -o, -s, to dodajemy -es.
Wyjątki:
Rzeczowniki kończące się na -y:
Country — countries, czyli też -es, ale -y przechodzi w -ies,
Na marginesie innym kolorem dopisana w tym miejscu uwaga, że jeżeli przedostatnią literką jest samogłoska, do dodajemy tylko „s”, a „y” zostaje. Np. day — days; key — keys.
Rzeczowniki kończące się na -f lub -fe też są wyjątkami… Podobnie jak wyżej, ale „f” przechodzi w „v”:
Life — lives, wife — wives, wolf — wolves.
Było też kilka przykładów nieregularnej odmiany:
Man — men, woman — women, child — children, person — people, foot — feet, tooth — teeth, fish — fish.
Uświadomiłem sobie, że dosyć sporo pamiętam. Może jednak nie będzie tak źle z tą komunikacją.
I krótka, niezbyt czytelna notatka o rzeczownikach niepoliczalnych, czyli takich, co nie mają z definicji liczby mnogiej. Ciecze, materiały sypkie i moja pięta Achillesa: rzeczowniki abstrakcyjne. W tym miejscu mojego notatnika była pewna kosmiczna tabeleczka, z której do dziś pamiętam kartkówki…
Tak swoją drogą, czemu _plotka_ i _myśl_ nie mogą mieć liczby mnogiej?!
ZASADA 4 — STOPNIOWANIE PRZYMIOTNIKÓW:
Ten fragment zaczynał się stwierdzeniem, że „genialność języka angielskiego jest najlepiej widoczna w przymiotniku, gdy uświadamiamy sobie, że to jedyny język, gdzie brak liczby mnogiej, płci i odmiany przez przypadki”. Coś w tym jest, choć chyba nie do końca to prawda, że to jedyny taki język. Choć ja nie znam faktycznie innego takiego przypadku.
Z moich notatek wynikało, że mamy dwie opcje.
Krótkie przymiotniki tworzone przez dodanie końcówek:
Slow– slowER — the slowEST, czyli wolny, wolniejszy, najwolniejszy.
Dłuższe przymiotniki tworzone opisowo:
Beautiful — MORE beautiful — THE MOST beautiful.
Trzy nieregularne:
Good — better — the best
Bad — worse — the worst
Far — further — the furthest
Spojrzałem na zegarek. Było już po północy. Za oknem usłyszałem huczenie mojej przyjaciółki ze strychu. Płomykówka charakterystycznym dla siebie odgłosem małego dziecka poinformowała świat, że nocni drapieżcy ruszyli na łowy… a reszta idzie spać. Uzmysłowiłem sobie, że chyba na tym etapie kończy się moja nauka. Od kilkunastu minut wpatruję się w stopniowanie przymiotników.
— Dobranoc — rzuciłem do całego świata i wyciągnąłem z kontaktu wtyczkę od lampki.
Tired — more tired — the most tired — asleep!!!Przygotowania i powtórki
Pamiętam, że mój znajomy poliglota powiadał, że z nauką języka jest jak z pierwszym dzieckiem. Że nigdy nie ma idealnego momentu na nie, ale zawsze warto. Dziś, gdy od samego rana wziąłem się za ogarnianie izby i przygotowanie do przyjęcia niezwykłego gościa, myśl ta towarzyszyła mi nieustannie. I w ten oto sposób dokonałem małej powtórki przy śniadaniu, konsumując jajka od sołtysowej. Postanowiłem nie zagłębiać się póki co w wyjątki, ale skupić się na ogólnikach. Czyli że przysłówki w języku angielskim zazwyczaj tworzymy przez dodanie do przymiotnika końcówki „-ly”. Nabrałem wody w studni za kościołem i wróciłem do stopniowania przymiotników. Krótkie — końcówki, długie — opisowo. Wtedy pierwszy raz zaświtała mi wątpliwość, jak rozstrzygnąć, które są krótkie, a które długie. Tutaj z pomocą przyszła toaleta godzinę później. To w niej podczas posiedzenia doczytałem w posiadanych źródłach, że krótkie to jednosylabowe, długie to trzysylabowe, a stopniowanie dwusylabowych zależy od ich końcówki. Zakończone na „-y” jak „pretty” dostają końcówkę.
Pretty — prettier — the prettiest