- W empik go
Cuda są naturalne, niebo jest w nas. Opowieść o odkrywaniu mistrzostwa w sobie - ebook
Cuda są naturalne, niebo jest w nas. Opowieść o odkrywaniu mistrzostwa w sobie - ebook
Kolejna książka Małgorzaty Przygońskiej, autorki pięknej historii o miłości i poszukiwaniu siebie Dotyk serca – droga do poznania siebie.
W swojej najnowszej książce autorka inspiruje do rozwoju duchowego, odkrywania i pokochania siebie. Dzieli się z czytelnikami odkryciami z pracy niekonwencjonalnego psychoterapeuty i metodami transformacji nazywanymi świadomym uwalnianiem wzorców i świadomym kreowaniem rzeczywistości. Małgorzata Przygońska otwiera przed czytelnikami swoją duszę i serce opowiadając historie, w których z łatwością można odnaleźć samego siebie. Książka przybiera często formę dialogu z wewnętrznym Mistrzem, co w niezwykły sposób inspiruje do własnych refleksji i przemyśleń.
__
Małgosia jest wspaniałą i bardzo inspirującą osobą, która zdecydowała się wyruszyć w najważniejszą podróż życia − w podróż do wnętrza samej siebie. W tej książce dzieli się swoimi doświadczeniami i odkryciami, które dla wielu osób z pewnością staną się bezcennym drogowskazem. Niech ta książka prowadzi was do odkrywania swoich osobistych cudów!
– Agnieszka Maciąg
Ludzie na całym świecie szukają dowodu na CUD. Wy już nie musicie − trzymacie go w ręce. Książka pisana sercem. CUDowna kobieta, która codziennie zagląda w ludzkie CUDze serca, z miłością je uzdrawiając. Odkrywa też przed nami swoje − najbardziej wzruszające, najszczersze, CUDne.
– Paweł Burczyk
__
O autorze:
Małgorzata Przygońska – uzdrowicielka relacji partnerskich, rodowych, rodzicielskich i zawodowych. Prowadzi klientów do realizacji celów życiowych i spełnienia w miłości, obfitości i zdrowiu. Z czytelnikami dzieli się doświadczeniem niekonwencjonalnego terapeuty, inspirując i motywując ludzi do osobistej przemiany.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65601-81-0 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drogi Czytelniku,
Jestem wdzięczna i wzruszona tym, że za pośrednictwem tej książki mogę ponownie zwracać się do Ciebie i w ten sposób z Tobą obcować. Móc przemawiać tak szczerze i prawdziwie, jak tylko potrafię, to dla mnie zaszczyt. Teraz, kiedy po kilkunastu latach porządkuję zapiski tworzone na bieżąco pod wpływem nastroju lub przeżyć z podróży, uzyskuję wgląd, który uczy mnie i otwiera na nowe przestrzenie i przynosi kolejne możliwości.
Pisanie poprzedniej książki Dotyk Serca – droga do poznania siebie było dla mnie wspaniałym narzędziem w procesie osobistej transformacji. Okazało się, że dla wielu czytelników stała się ona inspiracją do rozwoju, pokochania siebie i dokonania w sobie niezbędnych odkryć, co przyniosło korzystne rezultaty dla nich samych, w ich otoczeniu i relacjach z innymi. Wielu osobom dodała odwagi i pokazała, że można żyć inaczej, bardziej kochać i szanować siebie, co zachęciło do zmiany wiele innych osób. Z niejednym czytelnikiem spotkałam się osobiście na warsztatach, sesjach indywidualnych oraz przez Skype’a. Okazało się, że mogę dzielić się moimi doświadczeniami i pracować na odległość, gdyż energia nie ma ograniczeń.
Od pierwszego wydania mojej poprzedniej książki minęło 10 lat. Natychmiast po jej ukończeniu pojawiły się we mnie tytuły do dwóch następnych. Żyły sobie własnym życiem i mogło się wydawać, że nic się nie dzieje, a jednak jedną z nich trzymasz w rękach, a następną, być może, opublikuję za kolejnych 10 lat, jeśli tempo mojego rozwoju będzie takie samo jak obecnie. Od tamtego czasu przeszłam kawał drogi życiowej, odbyłam wiele wypraw w głąb siebie – równie odkrywczych i ciekawych, jak poprzednio, ale już nie tak dramatycznych. Moje życie zmieniło się i zmienia nieustannie – wprost proporcjonalnie do moich wewnętrznych przemian. Obecnie jestem bardziej stabilna i uporządkowana, co zawdzięczam również mojemu partnerowi, którego energie utrzymują mnie bliżej ziemi, dzięki czemu pozostaję w większej równowadze, choć otwartość mojego serca i duszy unosi mnie ciągle w nieznane rejony. Kiedy odkrywam, poznaję, doświadczam – czuję, że żyję w pełni, a moja świadomość nieustannie się poszerza. Dzięki zaakceptowaniu przeszłości oraz tego, co jest i że jest takie, jakie jest, doświadczam, że Niebo jest we mnie – i że najlepiej jest tak, jak jest.
Podzielę się tu z Tobą również odkryciami z pracy niekonwencjonalnego psychoterapeuty i metodami transformacji nazwanymi przeze mnie „Świadomym uwalnianiem wzorców” i „Świadomym kreowaniem rzeczywistości”. Otwieram przed Tobą swoją duszę i serce, opowiadając historie, w których być może odnajdziesz Siebie.
Dziś wiem, że aby poznać prawdę, nie zawsze trzeba wyjeżdżać na kraniec świata, sięgać dna rozpaczy ani doświadczać wzlotów i upadków. Wystarczy być Obecnym i Uważnym. Wszak jesteśmy dla siebie zwierciadlanymi odbiciami i skoro trzymasz tę książkę w rękach, to nie jest przypadkiem fakt, iż właśnie teraz jest w Tobie gotowość na głęboki proces poszerzania własnej świadomości – i po to się spotykamy.
Z miłością,
Małgosia
Rozmowa z duszą
Mistrzu, co jest moją
indywidualną drogą rozwoju?
„Posłuchaj swojej duszy,
a będziesz wiedziała”.
Dziękuję, Mistrzu.
Nie wiem, czy dobrze rozpoznaję znaki i sygnały, które do mnie docierają, czy właściwie odczytuję wskazówki odnośnie do drogi, którą mam iść. Chcę poznać tę najprostszą. Na czym mam się skupiać i w jakiej kolejności? Od czego zacząć? Tyle jest we mnie zamieszania, tyle opcji do wyboru.
Proszę, pomóż mi właściwie wybierać – kieruję tę prośbę głośno w przestrzeń i nagle słyszę odpowiedź.
Jak zwykle twoje cele są wielkie i cenne, a ty potrzebujesz zacząć od czegoś, co ma dla ciebie fundamentalne znaczenie – od słuchania swojej Duszy. Ona ciągle ci mówi, że chce się bawić i cieszyć życiem, więc pierwsze, co potrzebujesz zrobić, to właśnie tym się zająć. Wiem, że tego nie potrafisz i dlatego jest to twój pierwszy ważny krok. Nie myśl o tym, że nie wypada, że nie należy, że są głodni, chorzy i nieszczęśliwi. Oni mają własną drogę i muszą ją sami przejść. Na pewnym etapie rozwoju będą musieli powtórzyć i twoją drogę, żeby mogli się wznieść. Tak już jest.
Musisz się wreszcie nauczyć, że zmiany należy zaczynać od siebie: uzdrawianie, docenianie, pokorę oraz akceptację siebie i tego, co jest, bez warunkowania i bez zastrzeżeń.
Dlatego potrzebujesz zacząć od potrzeb swej duszy. Słuchać jej i za nią podążać, by móc realizować to, co najważniejsze dla twojego rozwoju. Dusza to wie – również w kontekście twojego połączenia z innymi osobami.
Ojej, to wydaje mi się takie proste dla innych, ale dla mnie jest to trudne do wykonania, nie wiem, od czego zacząć.
Choćby od tańca. Już dwa tygodnie mówisz o tym, że chcesz iść na zajęcia „Taniec dla dorosłych”, ale widzę, że zarzuciłaś ten pomysł. Zrezygnowałaś, bo Jacek nie zapalił się na ten pomysł, a sama się wstydzisz – a to błąd. Myślisz, że skoro skończyłaś pięćdziesiąt lat, to nie możesz sprawiać sobie radości? Idź. Albo do ciebie dołączy, albo będziesz się cieszyła i bawiła z innymi.
Mówisz tak, jakby zabawa była moją indywidualną drogą rozwoju duchowego.
A nie jest? Nie zalecam ci cierpienia, bo już cierpiałaś i umiesz to robić doskonale; nie zalecam smutku, bo ten etap też już przerobiłaś. Zalecam ci kategorycznie zabawę i radość, bo musisz jej doświadczyć, poczuć jej smak i zrealizować potrzebę swej duszy, która tych wysokich wibracji potrzebuje do wzrastania. Inaczej nigdy nie zaznasz spokoju i ciągle będziesz czuła niedosyt, nawet w stanie pełnej obfitości.
Mam się więc zmienić w lekkoducha?
Dokładnie tak. A kto ci powiedział, że dusza ma być ciężka, osowiała i nieszczęśliwa? Ona chce żyć w twoim ciele pełnią życia, poznać to, czego jeszcze nie doświadczyła i cieszyć się, cieszyć każdego dnia z tego, że jest radosna, szczęśliwa i zadowolona.
Dziękuję, Mistrzu, dziękuję.
Kłaniam się nisko i z wdzięcznością.
Pytanie
Słucham Cię, Mistrzu.
Cisza.
Nic nie mówisz.
„O nic nie pytasz”.
Dobrze – więc pytam: Co mam zrobić z karą, żeby już nie pojawiała się w moim życiu i żebym z tego powodu więcej nie cierpiała?
To naprawdę zdumiewające, że kolejny raz pytasz o to samo. Oczekujesz ode mnie rozgrzeszenia, czy co? Przecież wiesz, że ja ci go nie udzielę i znikąd go nie otrzymasz. Chcesz się z tym problemem bujać jeszcze przez kolejne dziesięciolecia, a może i wcielenia? Sądziłem, że już się rozgrzeszyłaś – bez konfesjonału.
Też tak myślałam.
Ujrzyj więc stojące po przeciwnych stronach winę i karę i zauważ, że są one nieodłączne. Istnieją tylko dzięki wzajemnemu zasilaniu. Są na tym samym poziomie, ale na przeciwnych biegunach. Zależne, powiązane przekonaniami, wierzeniami, wstydem – bez siebie nie egzystują. Pomiędzy nimi jest moc akceptacji, która je transformuje i uwalnia od siebie, ale ty jej nie widzisz.
Nie widzę? Wiem, że kiedy pojawia się wina, jest i kara.
Więc jeśli chcesz wyeliminować karę, weź odpowiedzialność za to, co wykreowałaś swoimi myślami i przekonaniami, i ucz się, wyciągaj wnioski i akceptuj to, co było, i to, co jest. Musisz wreszcie zdać sobie sprawę z tego, że tak wygląda proces transformacji. Tylko uwolnienie poprzez akceptację, przebaczenie i odpuszczenie sobie wszelkich win sprawi, że poczujesz się wolna, połączysz się z własną mocą i przestaniesz się karać.
Rozumiem, przecież już od dawna tego nie robię.
Naprawdę? Ten nawyk działa w tobie jak automat, jak uzależnienie. Nawet tego nie rejestrujesz w umyśle, a słowa i myśli płyną starym korytem.
Jeśli nie będziesz uważna, bardzo uważna, to miną kolejne lata, zanim zaczniesz mówić tylko o tym, co chcesz w życiu mieć, zamiast o tym, czego nie akceptujesz i na co nie wyrażasz dziś zgody. Dzięki takiej postawie wyjdziesz z koła przyczyny i skutku i zrobisz kolejny krok ku wyzwoleniu z jarzma sumienia, które chwyciło cię za gardło, dławi i nie pozwala zrobić kroku ku Wyższej Świadomości. W pamięci twojej podświadomości jest zapisane absolutnie wszystko, co wydarzyło się w twoim życiu, każda myśl, każde wypowiedziane zdanie i każda emocja. Nawet jeśli na poziomie świadomym zapomniałaś o tym, wymazałaś gumką myszką, czy zaprzeczyłaś, że kiedykolwiek zaistniało, to i tak wspomnienia te są w tobie i działają. Nie zgodziłaś się na to, co było, na siebie, na zdarzenia, które sama wykreowałaś, nie zaakceptowałaś tego – to znaczy, że w dalszym ciągu pracuje w tobie poczucie winy; tyle że nie na twoją korzyść.
Bolą cię ręce? I będą cię bolały tak długo, dopóki nie zmądrzejesz, i zamiast osądzać się i czynić sobie wyrzuty z powodu tego, co według ciebie „źle zrobiłaś” albo czego „nie zrobiłaś dla siebie”, odpuścisz te osądy na swój i innych temat. W ten sposób twoje ego, nie mając pożywki z tych niskich energii, przestanie się rozrastać w „szlachetnym bólu i unicestwianiu”, a ty zajmiesz się zbieraniem radosnych doświadczeń.
Rozumiem…
Rozumieć to za mało. Takiego życia, bez obwiniania i osądzania, musisz się nauczyć. Poprzez serce skontaktować się z radosnym istnieniem i zgodnie z tymi wibracjami żyć i postępować.
A co mam zrobić z tym, co we mnie gdzieś głęboko zaległo?
Wydobyć na powierzchnię, uświadomić sobie, zaakceptować, docenić i zobaczyć, jak zbawienną i ważną rolę odpowiedzialna za twoje przeżycie podświadomość odgrywała dla ciebie; i szczerze jej podziękować. Być wdzięczną, pokochać ją i przytulić do serca jak małe dziecko, bo napracowała się dla ciebie i twojego rozwoju.
Znów mam spisywać wszystko to, co chcę sobie wybaczyć?
Nie, tym razem zrób dokładną retrospekcję całego swojego życia, dzień po dniu, rok po roku, wymień wszystkie swoje zachowania, których do tej pory nie zaakceptowałaś, wypisz wszystkich ludzi, z którymi postąpiłaś nie tak jak chciałaś, przypomnij sobie zdarzenia, podczas których czułaś się skrzywdzona lub skrzywdziłaś innych, oraz przywołaj te osoby, które, jak myślałaś, „skrzywdziły cię”. Wpisz je na swoją listę krzywd i win i pamiętaj o sobie. A potem napisz tłustym drukiem i głośno wypowiedz: „Zgadzam się, zgadzam się, zgadzam się”. Poczuj, jak to jest, i zostaw przy nich to, co do nich należy, weź odpowiedzialność za swoją część, bez rozpamiętywania i rozdzierania szat, bez konieczności rozumienia; uszanuj rzeczy takimi, jakimi są, i je ZOSTAW. Idź do przodu.
Mistrz odpowiedział na niezadane pytanie.
Zgadzam się.
Dar życia
Dziękuję, Mistrzu, za Twoją obecność i uwagę.
Dziękuję za życzliwość i miłość.
Dziękuję za inspirację, mądrość i radość,
Które ubogacają nasze spotkania.
Siadam do komputera i kiedy automatycznie pojawia się data, przyglądam się jej ze zdziwieniem i orientuję się, że właśnie dziś o tej samej porze mijają dwa lata od momentu, kiedy pierwszy raz zobaczyłam Jacka. Tak naprawdę to spotykamy się już szesnasty raz (piętnaście razy w poprzednich wcieleniach, o czym dowiedziałam się przed tygodniem), więc nie dziwię się dziś, że wtedy, gdy go poznałam, czułam się tak, jakbym znała go całe życie. Pojawił się i tak się szczęśliwie stało, że jesteśmy razem. Spoglądam przez okno, które jest naprzeciw mnie i cieszę się, że tak pięknie rozpoczęliśmy nasz rocznicowy dzień, w ogóle nie będąc tego świadomi. Świeci słońce, wiatr delikatnie porusza konarami drzew, na których liście są kolorowe i ciepłe w swojej tonacji, jak o żadnej innej porze roku. To okno jest jak żywy obraz, który pozornie jest ciągle taki sam, a jednak zmienia się, wraz z każdym podmuchem wiatru, światłem, promieniem słońca – tak jak nasze życie.
Budzi to we mnie nostalgię związaną z przemijaniem, która jest chwilowa jak opadanie jesiennych liści, oraz zadumę nad przeszłością i skutkami jej trwania. Zaledwie wczoraj, podczas ustawień rodzinnych metodą Berta Hellingera, przerabiałam uwalnianie od bólu fizycznego, który przed kilkoma miesiącami pojawił się i dotkliwie opanował moje ciało. Wiem, że domagał się uwagi i odnalezienia przyczyny jego powstania. Był tak intensywny, że nie mogłam dać sobie z nim rady. Prosiłam więc wszystkie moje koleżanki szamanki o uwolnienie, chodziłam na masaże, przeprowadziłam dziewięciodniową głodówkę, łykałam zioła na reumatyzm i stawy, zmieniłam dietę, a ból trwał jak gdyby nigdy nic. Wędrował po moim ciele i ograniczał ruchy. Czasami odpuszczał, dając mi nadzieję, że już się zakończył, by powrócić ze zwielokrotnioną siłą tak, że przeszła mi przez głowę destrukcyjna myśl, iż w końcu wyląduję na wózku inwalidzkim. Postanowiłam wtedy, że odejdę od Jacka, pozwalając mu żyć bez takiego ograniczenia, jakim mogłabym się dla niego stać. Decyzja ta uspokoiła mnie na tyle, że tamta myśl o wózku opuściła mnie bezpowrotnie. Niemniej przestałam trenować jogę i używać rąk, żeby ich nie narażać.
Mimo braku zaufania do tradycyjnej medycyny wykonałam wszystkie badania i prześwietlenia i okazało się, że jestem zdrowa. To tylko ugruntowało moje poglądy na temat leczenia konwencjonalnego i raz na zawsze dałam sobie z tym spokój. Przez cały czas nie zażyłam ani jednej tabletki przeciwbólowej, ani jednego medykamentu. Na co dzień nie pokazywałam swoim bliskim, że jest aż tak źle, bo to by tylko psuło każdy dzień, rozmowę i spotkanie. Cały czas szukałam jednak rozwiązania, skłaniając się coraz bardziej ku temu, że niosę cudzy ból, który pojawił się wiele pokoleń przede mną. Nawet wybrałam się z Jackiem po raz drugi do Matki Meery, szukając u niej pomocy, tym bardziej że byłam absolutnie świadoma, że uwolnienie mnie przez nią od części karmy – które odczuwałam jako absolutne błogosławieństwo i dobrodziejstwo – przyniosło ból jako produkt uboczny. Przed kilkoma tygodniami trafiłam do Ewy. Zajmuje się astrologią i uzdrawianiem duchowym. Od razu określiła, że jest to problem karmiczny, a po chwili dalszego sprawdzania ku mojej radości powiedziała: „Kości i stawy masz zdrowe, nie ma żadnych uszkodzeń tkanki – to jest ból psychiczny”. Zgodziłam się z nią natychmiast, bo całą sobą czułam, że ma absolutną rację. „No tak, informacja była cenna, ale co z nią począć?” – zastanawiałam się. Ewa oczyściła mnie, ale mimo zapewnień, że będzie lepiej, odczuwam ulgę głównie na poziomie psychicznym. Zapominałam tymczasowo o bólu, na którym dotychczas całkowicie koncentrowałam uwagę. Choć nie byłam zupełnie uzdrowiona, czułam, że jestem coraz bliżej rozwikłania tej zagadki.
Wpada mi w ręce wideokaseta Hellingera, którą oglądam nadzwyczaj dokładnie, uczestnicząc świadomością w każdym ustawieniu. Po kilku dniach idę na warsztaty hellingerowskie. Wczoraj pracowałam z Elą jego metodą. Stawia przede mną ból. Przyglądam mu się i chce mi się śmiać, jest podobny do mnie, tak samo przechyla głowę, powtarza moje ruchy, złości mnie. Nie czuję z nim specjalnego związku, a jednak jest. Stoi naprzeciw mnie i ma męską postać. Nie chcę go, mówię o tym głośno. Elżbieta stawia naprzeciw mnie moich prawdziwych rodziców (do czasu poprzednich ustawień, ojca, który mnie wychowywał, brałam za biologicznego). Ten układ wiele nie zmienia, choć oboje rodzice są przede mną, a ból stoi za nimi, ja widzę tylko przeogromny ból, który przenika poprzez nich i dociera do mnie, tak jakby nikogo nie było.
Elżbieta odwraca mnie do niego tyłem. Nic to nie zmienia, czuję go na moich plecach i mówię o tym. Znowu zmienia układ i stawia przede mną małą Małgonię. Klękam naprzeciw niej i biorę ją w swoje ramiona. Wtula się we mnie i czuję się doskonale. To jestem ja, gdy mam pięć lat. Usadawiamy się wygodnie. Jest dobrze, chcę, żeby ból sobie poszedł, chcę, żeby wyszedł z tej sali i żeby go już więcej nie było. Powtarzam to tonem małej, nieznoszącej sprzeciwu dziewczynki, która gdy wyrazi swoje życzenie, wie, że tak się stanie. Elżbieta odsuwa go od nas i wskazuje dla niego właściwe miejsce. Nie jestem całkowicie zadowolona, ale skupiam się na tym, jak dobrze czuję się z tą małą. Za naszymi plecami, również w przyklęku, moi rodzice patrzą sobie w oczy i uzdrawiają własne relacje na poziomie duszy. Odwracam głowę i spoglądam na to, co dzieje się za moimi plecami. Słyszę, jak Elżbieta mówi do matki: „Powiedz do mężczyzny: «To, co moje, poniosę ze sobą, dam sobie z tym radę», a do ojca: «To, co moje, zabieram ze sobą, dam sobie z tym radę»”. Po dłuższej chwili, gdy rodzice ciągle patrzą sobie w oczy, zwraca się do matki: „Powiedz mężczyźnie, że go zwalniasz”. Matka powtarza te słowa: „Zwalniam cię”, a ja doświadczam ulgi i czuję, jak ten ciężar mnie opuszcza. Uff, spoglądam na nich i nie widzę bólu, choć mam świadomość, że przygląda mi się z daleka. Nagle matka mówi, że czuje wdzięczność za to, że się urodziłam i byłam w jej życiu.
Po raz pierwszy od chwili, gdy dowiedziałam się o istnieniu mojego prawdziwego ojca, mam wobec niej ciepłe uczucia i pragnę się do niej przytulić. Przytulamy się, bo jest ze mną mała Małgonia. Płaczę, przybliża się do nas ojciec i tulimy się do siebie we czwórkę, długo, czule, serdecznie. Ojciec całuje mnie po rękach. Ot, cała uzdrawiająca historia, prosta, szczera i naturalna.
Dzwoni telefon.
– Jak się czujesz? – pyta Elżbieta.
– Usiadłam właśnie do pisania, żeby podziękować bólowi, który pojawił się w moim życiu dla uzdrowienia relacji miedzy moimi rodzicami a mną. Doceniłam jego rolę w uwolnieniu mnie od historii moich rodziców i braku akceptacji dla ich decyzji o rozstaniu. Zdałam sobie wreszcie sprawę, że ból cały czas pozostawał gdzieś w tle, bo do niedawna byłam pełna pretensji, żalu i obwiniania ich. Ta postawa brała się z braku pokory i wynoszenia się ponad nich. Potrzebuję pogodzić się z tym, co jest i obdarzyć ich pełną akceptacją i miłością.
– Zrób to jak najprędzej.
– A wiesz, że właśnie dzisiaj przypada nasza druga rocznica poznania się z Jackiem? – dodaję.
– Gratuluję – śmieje się.
– Dziękuję, Elżbieto – odkładam słuchawkę i jestem dalej w procesie.
Pochylam nisko głowę, oddając cześć, akceptację i szacunek moim rodzicom. Oddaję szacunek bólowi i doceniam jego uzdrowicielską rolę. Uznaję go za mojego wielkiego przewodnika i partnera w ujawnianiu prawdy. Przesyłam mu miłość i oddaję go rodzicom. Bez jego pojawienia się nie dotarłabym do tego miejsca i niosłabym go w następne pokolenia.
Schylam głowę przed Światłem – Matką Meerą, która jako istota wiedząca uruchomiła ten proces uzdrowienia. Chylę głowę przed Bertem Hellingerem, największym terapeutą i geniuszem naszego pokolenia. Chylę głowę przed moimi Rodzicami, dziękując im za dar życia. Dziękuję. Dziękuję. Dziękuję.
Podnoszę głowę. Za oknem widzę wolno spadające liście.
Dziękuję, Mistrzu – ukłoniłam się przed jego wielkością.
„Dziękuję” – powiedział Mistrz i nisko skłonił się przede mną.
Odrobiłam lekcje
Mistrzu, odrobiłam lekcje
– powiedziałam po dwóch dniach.
„Obserwuj, co dzieje się teraz”
– zwrócił mi uwagę Mistrz.
„Rezultaty będą dokładnie takie,
jak zaangażowanie”.
No widzisz, odpuszczanie, darowywanie, wybaczanie i poddanie się zajęło ci zaledwie dwa dni. Cóż to jest w stosunku do całego życia!
Tak, napisałam, jak mi się wydaje, wszystko i zajęło to aż cztery strony formatu A4. Spaliłam wszystkie kartki z przebaczeniem, transformując wszelkie bóle i urazy w miłość i powierzając Stwórcy do odczynienia moje oceny.
Widziałem, że czynisz to z głębi serca, a to najważniejsze.
Dotarłam również do czegoś, co wydaje mi się prawdopodobne, ale trudno mi w to uwierzyć.
Wiem, zdziwiło cię, kiedy powiedziałaś głośno: „Mimo że kocham Jacka”.
Tak, to by znaczyło, że między nami jest jakieś „ale”, a przecież to nieprawda.
Jest, skoro powiedziałaś, to jest, nawet jeśli tego do końca nie rozumiesz i nie zauważasz. Przez większą część życia utożsamiałaś się z matką, wiele lat chciałaś być tak jak ona: niezwykła i wyjątkowa.
Matka, uwielbiana i podziwiana przeze mnie, odeszła zbyt wcześnie, pozostawiając po sobie teoretyczną wiedzę, że „miłość jest najważniejsza w życiu i że zawsze należy za nią podążać, nawet gdy cały świat jest temu przeciwny”. Opowiedziała mi kiedyś historię swojej pierwszej szkolnej miłości, która przez jej ambicję i dumę oraz obietnicę złożoną przez ojca, mojego dziadka Wojciecha, nie przerodziła się w związek. Wiedziałam, że bez miłości nie potrafiła żyć, bo była przerażająco smutna i nieobecna. Urazy spowodowane zawodami miłosnymi po związkach, które nie miały szansy zaistnieć – pierwszy z powodu konwenansów i pruderii, drugi, wiele lat później z moim ojcem, również z tych samych powodów – spowodowały, że czuła się nieszczęśliwa i opuszczona.
W takim razie może zechcesz zauważyć, że ty już ten wzorzec, który przejęłaś od niej, przerobiłaś bardzo dokładnie i że teraz masz udany i szczęśliwy związek, a karzesz się za jego istnienie bólem rąk?
Myślisz, że tak właśnie jest? Że nie pozwalam sobie na pełne szczęście z powodu jej nieszczęścia?
Dokładnie tak. Zbyt silna symbioza z matką, utożsamianie się przez lata z jej nieszczęściem, łączenie w bólu, powodują, że teraz, kiedy jesteś z każdym dniem szczęśliwsza, wyrzucasz to sobie i karzesz się bólem ciała. Zauważ, że niesiesz jej los, a to wykroczenie przeciwko porządkowi w rodzinie i jako takie objawia się cierpieniem. Los człowieka to jego wybory, których dokonuje w gruncie rzeczy samodzielnie (wszystkie okoliczności, tłumaczenia, że z jakichś powodów czegoś nie można zrobić, to jedynie wymówki) i za nie każdy samodzielnie ponosi pełną osobistą odpowiedzialność. To jest ten cud wolności, którą człowiek otrzymał od Stwórcy, to jest wolna wola, która, jak wszystko inne, ma swoje konsekwencje.
To prawda. Od pierwszej chwili związku z Jackiem zamiast cieszyć się własnym szczęściem, myślę o tym, jak pomóc tym, którzy są sami. Kobiety, w desperacji i potrzebie bliskości i miłości, często pochopnie dokonują wyborów, a potem długo opłakują skutki swoich decyzji. Mężczyźni – ci mniej odważni – tchórzą i uciekają w romanse, seks i powierzchowne związki.
Na swojej drodze spotykam wielu samotnych mężczyzn i kobiet, którzy chcieliby być z kimś bliskim na stałe, ale ciągle „trafiają na niewłaściwe osoby” lub, jeśli już poznają właściwą, nie mają odwagi zaryzykować i uciekają, tracąc bezpowrotnie kolejną szansę zesłaną przez Boga.
Tak jest, ale to nie powód, żebyś ty karała za to siebie i swojego towarzysza życia. To błąd, za który już płacisz bólem. Ból w rękach pojawił się, żebyś zrozumiała, iż chodzi o dawanie i branie, jak w związku. Taka jest ich symbolika, więc zauważ to i zmień.
Czy to, że już wiem, uzdrowi mnie?
Tak, jeśli tak zdecydujesz. Twoja świadomość wzrosła, więc i twoje postrzeganie rzeczywistości ulegnie zmianie tak radykalnej, jak odwrócenie klepsydry. Musisz dać sobie prawo do szczęścia, pozwolić sobie na nie, patrzeć na swój związek jak na błogosławieństwo, które zesłał Ci Bóg, i okazać swoim życiem wdzięczność. Cieszyć się swoim szczęściem i nieść w życie tylko takie energie, które mu sprzyjają.
Zauważyłam, że nie mogę dzielić się szczęściem z innymi, bo patrzą na mnie, jakbym przybyła z kosmosu.
Przyjmuj rzeczy takimi, jakimi są – z akceptacją. Wtedy energia zostanie przy tobie i nie będziesz jej rozpraszała na innych. Masz co robić, a to, co inni robią ze swoim życiem, to jest ich problem, ich wybory, to oni przeżywają swoje życie i podejmują własne decyzje. Widocznie podejmowali takie, z których muszą się czegoś nauczyć lub odrabiają wcześniejsze lekcje. To wszystko powoduje, że mają takie życie, jakie mają, a ty i Jacek oczyściliście własne intencje dotyczące związku i siebie, więc umieliście się po latach odnaleźć. Korzystajcie z otrzymanej szansy.
Dziękuję.
„Dziękuję” to właściwe słowo.
„Na tym etapie twojego życia” – zauważył Mistrz.
Vipassana
Mistrzu, chcę oczyścić umysł i stać się radosna.
Wspaniale, to dobry i świadomy zamiar
– Mistrz wyraził aprobatę.
Ja też bym tak zrobił.
Zapisałam się na medytację Vipassana, gdy tylko dowiedziałam się, że uczy ona uważności i uwalniania umysłu od napięć i uprzedzeń utrudniających nam codzienne życie. Jest skuteczna w przeprogramowywaniu uzależniających zachowań wynikających z silnych emocji, bólu i cierpienia – nawet z okresu dzieciństwa i poprzednich wcieleń. Czekałam więc do zimy. W końcu organizatorzy przysyłają mi e-mail ze szczegółowymi informacjami o terminie, warunkach i miejscu kursu. Uprzedzają, że trzeba być na niego psychicznie przygotowanym i że należy wytrwać do końca, a w trakcie:
- przestrzegać całkowitego milczenia,
- wstrzymać się od zabijania jakichkolwiek istot,
- nie kraść,
- powstrzymać się od wszelkiej aktywności seksualnej,
- nie kłamać,
- nie zażywać środków odurzających.
Nie określają kosztu uczestnictwa. Wyjaśniają jednak szczegółowo, że kurs finansowany jest wyłącznie z dobrowolnych wpłat poprzednich uczestników oraz że w celu zachowania kontynuacji po zakończonym kursie przyjmą od nas dobrowolne wpłaty – na miarę możliwości od każdego z nas. Wyjaśniają, że wszyscy łącznie z nauczycielem i jego asystentem pracują bez wynagrodzenia, a nas – w przyszłości, jako starszych uczniów – zaproszą do współpracy przy organizacji kolejnych kursów.
Ponieważ uwielbiam wyzwania, zgadzam się natychmiast. Znajomi pytają mnie, czy dobrze się zastanowiłam i czy wytrzymam bez mówienia i męskiego towarzystwa, bo oprócz milczenia będzie jeszcze obowiązywała separacja płci. Pobudka o 4:00 rano, a potem dziesięć godzin siedzenia w kucki. O 21:30 gaszenie świateł. Aha, i najważniejsze: z kursu nie można zrezygnować przed terminem. Informują o tym dwukrotnie w ankiecie, którą muszę wypełnić, żeby zostać zakwalifikowana.
Myślę sobie: „Skoro inni wytrzymali, to i ja potrafię”.
Wreszcie zbliża się dzień wyjazdu. Jest luty 2006 roku. Mróz, wszędzie pełno śniegu. Zastanawiam się czy dojedziemy, bo medytacje odbywają się w miejscu, którego nie ma na mapie, na końcu wsi, w pałacu w Grzegorzewicach. Z pałacami mam różne doświadczenia, bo kiedyś bardzo zmarzłam w takim przybytku, więc pakuję wiele ciepłych rzeczy: śpiwór, dużą chustę do okrywania się, koc i specjalną poduszkę do siedzenia. Zgodnie z sugestiami organizatorów, zapominam o kolorowych ubraniach, perfumach, kosmetykach, książkach i długopisie. Wszystko zostawiam w domu, bo i tak musiałabym zdać do depozytu. Telefon komórkowy zostawiam Jackowi, który odwozi mnie na miejsce, a sam wraca do swoich obowiązków. Gdyby się coś stało, jest vipassanowy numer, którego automatyczna sekretarka będzie raz na dobę odsłuchiwana. Bardzo optymistyczne, prawda? Po drodze w ramach wzajemnej pomocy zabieramy Ewę, którą poznaję dopiero w samochodzie. Też jedzie pierwszy raz. Bez większych problemów docieramy na miejsce przed czasem.
Ruch. Kręci się wielu młodych ludzi, każdy zajęty jakąś czynnością. Wita mnie asystentka nauczyciela. Programowo rozdziela mnie z Ewą i każda z nas ląduje na innym piętrze. Otrzymuję łóżko nr 1. Dziwi mnie ta dokładność, ale kiedy wchodzę do pokoju, widzę porozkładane numerki. Żegnam się z Jackiem i zostaję sama ze sobą. Warunki raczej spartańskie. Łazienki na korytarzach, w pokoju umywalka z zimną wodą i metalowe łóżka bez pościeli. Nie ma krzesła, na którym mogłabym usiąść, nie ma telewizora, radia, które mogłabym włączyć, nie ma książki ani nawet kawałka papieru, żeby robić notatki.
„Zaczęło się” – uświadamiam sobie.
Po jakimś czasie zjawia się moja współlokatorka. Przedstawiamy się sobie.
– Poczułam się jak w więzieniu – wybucha nerwowym śmiechem, kiedy opowiada, jak odbierano jej portfel, telefon i długopis. Rozumiem ją doskonale.
– Właśnie zdałam sobie sprawę – mówię – że nie mam kalendarza i nie pamiętam żadnego numeru telefonu, bo dla ułatwienia wszystkie umieściłam w komórce. Śmiejemy się. Mamy z Krystyną nieco speszone miny, bo żadna z nas nie wie, co się wydarzy – gdy zjawia się Jola, młoda, sympatyczna dziewczyna z ogromnym plecakiem. Rozpakowuje się. Wszystkie czekamy w napięciu. To ostatnie chwile, kiedy można rozmawiać. Jola pracuje z dziećmi upośledzonymi w stopniu znacznym. Z zaangażowaniem opowiada o tym, co robi. „Potrzebuje tych medytacji” – myślę sobie, bo taka praca bardzo wyczerpuje.
– Wzięłam dużo chusteczek higienicznych, gdybyś potrzebowała – życzliwie proponuje.
– Dziękuję. Ja mam całą zgrzewkę niegazowanej wody – podaję jej jedną butelkę, bo przecież niedługo już zamilkniemy.
Rozlega się gong. To dźwięk, który od tego momentu będziemy słyszeli najczęściej. Schodzimy do jadalni. Proszą nas, żeby kobiety usiadły po jednej stronie sali, mężczyźni po drugiej. Podśmiewamy się, robimy znaczące miny, nie wiedząc, czego się spodziewać, a Małgosia, asystentka nauczyciela, informuje o wszystkich zakazach i nakazach. Każdy musi potwierdzić jeszcze raz, że zostanie do końca, że zachowa milczenie i zaniecha wszelkich prób komunikowania się w jakikolwiek inny sposób.
To wszystko po to, żeby utrzymać umysł w spokoju i dotrzeć do jego wnętrza, gdzie zgromadziły się nasze – delikatnie mówiąc egoistyczne – pragnienia, niechęci i iluzje. Później dowiemy się, że kiedy w umyśle pojawia się jakaś myśl lub wyobrażenie, to w ciele pojawiają się związane z nimi odpowiedniki – doznania. Owo przelotne lubienie rozwija się w silne pragnienie, a przelotne nielubienie urasta do silnej niechęci. W ten sposób zaczynamy zaplątywać węzły w środku. Każdy z nas ma ich niewyobrażalne ilości, a ci, którzy tutaj przyjechali, będą poprzez praktykę medytacji oczyszczali umysł i ciało, by wyeliminować ze swego życia ból i cierpienie i nauczyć się żyć świadomie, doznając coraz większego szczęścia.
W końcu dają nam kolację. Zza kuchennych drzwi wyłania się Agnieszka, moja nauczycielka jogi. To jedyna osoba, którą znam, a jest nas tu nowych 35 kobiet i 20 mężczyzn. Pozostała dwudziestka to starsi uczniowie. Są na medytacji kolejny raz lub pełnią obowiązki serwerów – tak jak Agnieszka.
– Będę was obsługiwała, to znaczy, gotowała, sprzątała, robiła wszystko co trzeba i kilka godzin dziennie będziemy wspólnie medytowali.
– Powiedz, co się będzie działo – pytam zaciekawiona.
– Nie będę cię straszyła, ale dla mnie to było trudne doświadczenie, które przeżyłam latem ubiegłego roku. Dzięki niemu jednak radzę sobie lepiej w codziennym życiu, a i teraz, kiedy jestem w trudnej osobistej sytuacji, też łatwiej wszystko znoszę – mówi, skupiona jak zwykle.
– Cieszę się, że jesteś – jakby na pocieszenie uśmiechamy się do siebie. – To do pogadania w ostatnim dniu, kiedy już cisza się zakończy – żegnamy się. Pojawiła się jak gwarancja. Świadczy o tym, że trafiłam w dobre miejsce.
Jest 18:00, rozbrzmiewa gong, który wzywa wszystkich do sali medytacyjnej. Wchodzimy tam pierwszy raz. Wyczytują nasze nazwiska i kolejno zajmujemy wskazane miejsca. Kobiety po prawej stronie sali, mężczyźni po lewej. Będzie to nasze stałe miejsce na najbliższe 100 godzin, bo tyle wynosi łączny czas medytacji. Tylko niektórzy z nas z łatwością siadają w pozycji lotosu, pozostali w siadzie skrzyżnym lub tak zwanym japońskim, na poduszce między nogami. Jeszcze nie wiem, jak ważne jest zachowanie prostego kręgosłupa i wygodne ułożenie nóg, ale przekonam się o tym bardzo szybko. Na sali jest zimno. Szeroko otwarte okna balkonowe przed naszym wejściem uczyniły swoje. Każdy opatulony, niektórzy zakładają kaptury od dresów. Dodatkowo otulamy się kocami, biorąc przykład ze starszych uczniów. Ja mam miejsce z tyłu, więc widzę przed sobą plecy siedemdziesięciu osób.
Na środku sali specjalnie przygotowane miejsce dla nauczyciela, który zjawia się po cichutku i zajmuje miejsce na podwyższeniu. Otwieram oczy i zerkam z ciekawością na przystojnego, smukłego, niezwykle wyprostowanego mężczyznę, który z godnością zajmuje swoje miejsce. Obok niego magnetofon. Włącza płytę i rozlega się śpiew, a potem głos Goenki – nauczyciela i twórcy i Vipassany. Śpiewy bez instrumentów, jedynie w niskiej tonacji jego głosu, będą nam towarzyszyły codziennie. Śpiewa najczęściej w języku starohinduskim, a czasami przyśpiewki intonuje po angielsku.
Kurs ten wszędzie na świecie prowadzony jest przez założyciela, S. N. Goenkę, jednakowo. Goenka przemawia do uczestników w języku angielskim z kasety. Każdy tekst jest bezpośrednio tłumaczony na język polski lub inny narodowy język kraju, w którym się odbywa. To, że jest jeden wspólny język i zasady są identyczne, umożliwia uczestnictwo obywatelom różnych krajów w Vipassanie, w każdym miejscu naszego globu. Dowiaduję się, że dziesięć dni to najkrótszy czas medytacji, a w miarę zawansowania czas jej trwania wydłuża się do sześćdziesięciu dni. Już po pierwszych dwudziestu minutach robi mi się niewygodnie. Inni też zaczynają się wiercić, kręcić, zmieniać pozycje. Na sali jest cicho, a wokół nas kompletne odludzie, więc słychać każde westchnienie, burczenie w brzuchu sąsiada, wiercenie się i przekładanie poduszki wypełnionej gorczycą, gdy wewnątrz niej przesypują się ziarenka. Część ludzi oczyszcza się poprzez katar, kichanie i kaszel, więc wokół ciągle słychać takie odgłosy. Myślę sobie, że to chyba niemożliwe, żeby wszyscy kiedykolwiek uciszyli się jednocześnie.
Mimo że zgodnie z instrukcją nie robię nic oprócz słuchania słów Goenki i śledzenia własnego oddechu, wszystko zaczyna mnie boleć. Czuję ucisk w ramionach, klatce piersiowej i na plecach. Na pierwszej 10 - minutowej przerwie zdejmuję biustonosz, ponieważ mnie uwiera. Założę go ponownie dopiero w dniu wyjazdu. Mój odbiór własnego wnętrza tak się uwrażliwia, że doznania ogarniają kolejno wszystkie części mojego ciała. Ból, który pojawił się w szyi i górnej części pleców, informuje mnie o tym, ile tam zmagazynowałam napięć i jak bolesne jest ich usuwanie. Mam wrażenie, że kręgosłup za chwilę nie wytrzyma obciążenia moją głową i ona po prostu odpadnie. Czuję się jak po intensywnym treningu jogi, kiedy całe ciało boli od zakwasów pojawiających się w zastygłych mięśniach – a tu spędziłam zaledwie kilka godzin, wydawałoby się na bezczynnym siedzeniu.
Moje koleżanki chyba mają podobne odczucia, bo wszystkie mamy skwaszone miny, a bez dotychczasowych radosnych masek i makijażu na twarzach powiedziałabym, że wyglądamy raczej przeciętnie. Jesteśmy zmęczone. W trakcie dziesięciominutowej przerwy potrafimy zasnąć.
Oby wszystkie istoty były szczęśliwe!
Tak kończy swój pierwszy wykład wieczorny Goenka. To przesłanie będziemy słyszeli każdego dnia.
Drugiego dnia nauczyciel prosi mnie na rozmowę. W niezbędnych sprawach można zamienić słówko jedynie z nim i jego asystentką. Pyta, jak się czuję z bólem rąk i stawów, o którym napisałam w formularzu zgłoszeniowym. Jestem zaskoczona, że tak dokładnie zapoznali się z naszymi ankietami. Po mnie przyjmie jeszcze kilka innych osób. Mówi, że ból może się nasilić, a ja odpowiadam, że wiem, ponieważ to właśnie nastąpiło. Jestem pełna obaw, czy wytrzymam, gdy będzie narastał. Pytam, kiedy się skończy, a nauczyciel z powagą odpowiada: „Nie wiem. Może za godzinę, kilka dni, lat lub wcieleń przeminie. Tak jak wszystko, co przyszło – odejdzie”. Ot, ciekawa filozofia. Proponuje mi siedzenie na krześle z tyłu, jeśli mi to w czymś pomoże. Dziękuję i odmawiam – dam radę.
Po kolejnych godzinach medytacji przypominam sobie jednak szczęśliwie, że już nie muszę ani sobie, ani nikomu niczego udowadniać i być tak ambitna, jak jestem, więc zmieniam miejsce na krzesło, bo w medytacji przede wszystkim mam być dla siebie łagodna. Tak czy siak wszystko mnie boli. Bez ruchu trudno mi wytrwać nawet na krześle. Jestem zdziwiona tym, jak mój umysł żyje własnym życiem i ciągle gada do mnie, kiedy ja pragnę go wyciszyć i uspokoić. Wreszcie nadchodzi pora pierwszej kolacji. Schodzę w nadziei na coś smacznego, a tu zaskoczenie. Napis głosi, że młodsi uczniowie mogą zjeść po jednym owocu, czyli pół banana, lub małe jabłko i napić się ziół, herbaty owocowej lub zwykłej, a starsi uczniowie, to znaczy ci, którzy przynajmniej raz byli na kursie, mają do dyspozycji tylko gorącą wodę imbirową lub ziołową herbatę. Mężczyźni wszystkie posiłki jedzą oczywiście w oddzielnej jadalni. Wybieram ze wspólnej miski połówkę banana i nalewam sobie owocową herbatkę. Mam całe pół godziny na zjedzenie tego cudu. Jeszcze nigdy w takim skupieniu nie jadłam kolacji i nigdy tak dokładnie nie przeżuwałam pożywienia.
Oby wszystkie istoty były szczęśliwe!
Przez pierwsze trzy dni mamy tylko obserwować oddech i niczego nie zmieniać. Drugiego dnia obserwować doznania na małym obszarze wokół nosa, a trzeciego skupić uwagę na odczuwaniu wdechu i wydechu. 10 godzin zegarowych każdego dnia. Godzina medytacji, a potem dziesięć minut przerwy. Umysł szaleje, nie wie, co z tą ciszą i bezruchem zrobić, i jak to wytrzymać. Część osób ma trochę zajęć przy wycieraniu nosów i kasłaniu. Ja ciągle zmieniam miejsca. Jak wytrzymam jedną godzinę na krześle, to na następną schodzę na poduszkę. Tak uprzywilejowany jest jeszcze jeden mężczyzna, ale pozostali? Podziwiam siebie i innych, że tu jesteśmy, że szukamy nowej drogi do oczyszczenia umysłu, podziwiam naszą determinację do osiągania coraz większego szczęścia w życiu. Ot, znów zauważam, że myślę, a tego tu właśnie nie należy robić. Ciągle mam nadzieję, że w końcu się uda, choć już zdążyły mi się przypomnieć takie fragmenty mojego życia, o których dawno zapomniałam. Okazało się, że mój „nieświadomy” umysł pamiętał, choć myślałam, że zostało to dawno zapomniane.
Oby wszystkie istoty były szczęśliwe!
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej