Cudowne Boże Narodzenie i inne świąteczne opowieści - ebook
Cudowne Boże Narodzenie i inne świąteczne opowieści - ebook
Świąteczne opowieści o przyjemności czynienia dobra.
Pełne ciepła i miłości świąteczne opowiadania amerykańskiej pisarki Louisy May Alcott – pionierki literatury kobieciej i powieści dla dziewcząt – to zabawne i poruszające historie, które urzekają swoją prostotą i uczą ponadczasowych wartości.
Losy biednej rodziny, samotnej babci czy dziewczyny z sierocińca pokazują, że prawdziwy duch świąt Bożego Narodzenia objawia się w postaci dobroczynności, a niesienie pomocy tym, którzy jej potrzebują, jest najcudowniejszym przeżyciem na świecie.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-554-9 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jo obudziła się pierwsza wraz z szarym wschodem bożonarodzeniowego poranka. Na kominku nie wisiały żadne bożonarodzeniowe skarpety i przez chwilę czuła się tak bardzo rozczarowana jak kiedyś, dawno temu, gdy jej mała skarpeta spadła, ponieważ tak była wypchana świątecznymi smakołykami. Potem przypomniała sobie obietnicę mamy i wsunęła rękę pod poduszkę, po czym wyciągnęła niedużą książkę w purpurowej oprawie. Znała ją bardzo dobrze. Była to piękna stara opowieść o najlepiej przeżytym życiu i Jo uważała, że jest to prawdziwy przewodnik dla każdego pielgrzyma ruszającego w drogę. Obudziła Meg życzeniami Wesołych Świąt i poleciła, żeby ta sprawdziła, co ma pod poduszką. Ich oczom ukazała się książka w zielonej oprawie, z tym samym rysunkiem wewnątrz i kilkoma słowami skreślonymi przez ich mamę, co czyniło każdy z prezentów wyjątkowo cennym dla obdarowanych. Po chwili obudziły się Beth i Amy, które, po krótkim poszukiwaniu, też znalazły swoje małe książeczki — jedną w szarym, drugą w błękitnym kolorze. Wszystkie dziewczynki usiadły i rozmawiały o nich, podczas gdy wschód zaróżowił się obietnicą nadchodzącego dnia.
Pomimo drobnych przejawów próżności Margaret miała słodkie i dobrotliwe usposobienie, które w niewidzialny sposób wpływało na jej siostry. Dotyczyło to szczególnie Jo, która kochała Margaret ogromnie i była jej posłuszna, ponieważ dawała rady w niezwykle delikatny sposób.
— Dziewczęta — powiedziała Meg poważnie, spoglądając znad zmierzwionej głowy obok, w stronę dwóch małych, ubranych w czepki w sąsiednim pokoju. — Mama chce, żebyśmy czytały i kochały, i kierowały się tymi książkami, i musimy zacząć od razu. Kiedyś przestrzegałyśmy tego, ale od kiedy tato wyjechał i wszystkie te wojenne zmartwienia nas przygnębiły, zaniedbałyśmy wiele rzeczy. Możecie zrobić, jak będziecie uważały, ale ja będę trzymała swoją książkę tutaj, na stoliku, i będę czytała ją po kawałku codziennie rano, jak tylko się obudzę, bo wiem, że wyjdzie mi to na dobre i pomoże przeżyć cały dzień.
Potem otworzyła swoją nową książkę i zaczęła czytać. Jo otoczyła ją ramieniem i przytulając swój policzek do policzka siostry, również zaczęła czytać, z wyrazem spokoju, tak rzadko goszczącym na jej żywym obliczu.
— Jaka dobra jest Meg! Chodź, Amy, zróbmy to samo, co one. Pomogę ci z trudnymi słowami, a one wytłumaczą nam to, czego nie będziemy rozumieć — szepnęła Beth, będąc pod ogromnym wrażeniem pięknych książek i przykładu sióstr.
— Cieszę się, że moja jest błękitna — oświadczyła Amy.
Potem w pokojach zapadła głęboka cisza, towarzysząca delikatnemu przewracaniu stron, aż do środka wdarły się promienie zimowego słońca i dotknęły jasnych głów i poważnych twarzy, w geście bożonarodzeniowego powitania.
— Gdzie jest mama? — zapytała Meg.
Razem z Jo zbiegła pół godziny później na dół, żeby podziękować mamie za prezenty.
— Bóg jeden wie. Jakaś bidula przyszła po prośbie i wasza mama poszła w te pędy sprawdzić, czego potrzeba. Ta kobieta jest pierwsza do rozdawania jadła, picia, ubrań i opału — odpowiedziała Hannah.
Mieszkała ona z rodziną od czasu narodzin Meg i była traktowana przez wszystkich bardziej jako przyjaciel, niż jako służąca.
— Wróci niedługo, przypuszczam, więc przygotujcie swoje placki i całą resztę — poleciła Meg.
Przeglądała prezenty zebrane w koszyku i ukryte pod sofą, gotowe do wręczenia we właściwym momencie.
— A co się stało z butelką wody kolońskiej od Amy? — dodała, nie widząc małej buteleczki.
— Zabrała ją minutę temu i poszła zawiązać na niej wstążkę, czy coś takiego — odparła Jo, tańcząc wkoło po pokoju, żeby rozchodzić trochę nowe pantofle.
— Jak ładnie wyglądają moje chusteczki, prawda? Hannah wyprała i wyprasowała je dla mnie, a ja wszystkie je oznaczyłam — oświadczyła Beth, spoglądając z dumą na odrobinę nierówne litery, które kosztowały ją tyle pracy.
— Jakie to słodkie, dziecina wyhaftowała na wszystkich „Mama”, zamiast „M. March”, to ci dopiero! — zawołała Jo, biorąc jedną do ręki.
— To niedobrze? Pomyślałam, że tak będzie lepiej, bo inicjały Meg to M.M., a nie chcę żeby używał ich ktokolwiek inny oprócz Marmee — wyjaśniła Beth, która wyglądała teraz na zmartwioną.
— Wszystko w porządku, kochanie, to bardzo ładny pomysł, całkiem rozsądny również, bo nikt się już teraz nie pomyli. Spodobają się jej bardzo, jestem pewna — wtrąciła Meg, spoglądając surowo na Jo i uśmiechając się do Beth.
— Jest i mama, schowajcie koszyk, szybko! — zawołała Jo, gdy dało się słyszeć trzaśnięcie drzwi, a potem kroki w holu.
Amy weszła pośpiesznie do pokoju i wyglądała na zawstydzoną, gdy ujrzała wszystkie swoje siostry czekające już tylko na nią.
— Gdzie byłaś i co za sobą chowasz? — zapytała zaskoczona Meg.
Widziała po kapturze i pelerynie, że leniwa Amy wyszła z domu, mimo że było jeszcze całkiem wcześnie.
— Nie śmiej się ze mnie, Jo. Nie chciałam, żeby ktokolwiek wiedział, zanim nadejdzie pora. Chciałam jedynie wymienić małą butelkę na dużą i wydałam wszystkie swoje pieniądze, żeby ją kupić i naprawdę staram się nie być już samolubna.
Mówiąc te słowa, Amy pokazała imponującą butelkę, która zastąpiła poprzednią, małą i tanią. Wyglądała przy tym tak żarliwie i pokornie w swoich wysiłkach, by zapomnieć o sobie, że Meg z miejsca ją przytuliła, a Jo obwieściła, iż jest „wzorem”, podczas gdy Beth podbiegła do okna i zerwała swoją najpiękniejszą różę, żeby ozdobić dostojną butelkę.
— Widzicie, wstydziłam się swojego prezentu, po tym jak przeczytałyśmy i mówiłyśmy o byciu dobrym dzisiaj rano, więc pobiegałam do sklepu za rogiem i wymieniłam ją, jak tylko wstałam i tak się cieszę, bo mój prezent jest teraz najwspanialszy.
Kolejne trzaśnięcie drzwi sprawiło, że koszyk powędrował pod sofę, a dziewczęta usiadły przy stole, w oczekiwaniu na śniadanie.
— Wesołych Świąt, Marmee! I wielu kolejnych! Dziękujemy ci za książki, trochę już przeczytałyśmy i zamierzamy robić to codziennie — zawołały chórem.
— Wesołych Świąt, moje małe córeczki! Cieszę się, że zaczęłyście od razu i mam nadzieję, że nie przestaniecie. Ale, chcę powiedzieć jedno słowo, zanim usiądziemy do stołu. Niedaleko stąd, leży biedna kobieta z nowo narodzonym dzieckiem. Sześcioro dzieci tuli się do siebie w jednym łóżku, żeby nie zamarznąć, bo nie mają czym rozpalić ognia. Nie ma tam nic do jedzenia, a najstarszy chłopiec przyszedł powiedzieć mi, że cierpią z głodu i zimna. Moje dziewczęta, czy oddacie im swoje śniadanie jako prezent bożonarodzeniowy?
Były niezwykle głodne, bo czekały prawie godzinę i przez minutę nikt się nie odzywał; ale tylko przez minutę, ponieważ Jo wykrzyknęła żywiołowo:
— Tak się cieszę, że przyszłaś, zanim zaczęłyśmy!
— Czy mogę pójść i pomóc zanieść te rzeczy biednym małym dzieciom? — zapytała Beth gorliwie.
— Ja wezmę śmietanę i muffinki — dodała Amy, heroicznie rezygnując z produktów, które lubiła najbardziej.
Meg już przykrywała kaszę i układała chleb na jednym dużym talerzu.
— Miałam nadzieję, że tak postąpicie — oświadczyła pani March, uśmiechając się jakby z satysfakcją. — Pójdziecie wszystkie ze mną i pomożecie mi, a gdy wrócimy, zjemy chleb z mlekiem na śniadanie i nadrobimy wszystko podczas obiadu.
Po chwili były gotowe i mogły wyruszyć w drogę. Na szczęście było wcześnie i szły bocznymi uliczkami, więc nie widziało ich zbyt wiele osób i nikt nie śmiał się z zabawnego orszaku.
Był to biedny, pusty i żałosny pokój, z rozbitymi szybami w oknach, bez ognia na palenisku i z podartą pościelą, chorą matką, płaczącym niemowlęciem i grupką bladych, głodnych dzieci, stłoczonych pod jedną kołdrą i próbujących się ogrzać. Jakże przyglądały im się duże oczy i uśmiechały się sine wargi, gdy dziewczęta weszły do środka.
— Och, mein Gott! To dobre anioły przyszły do nas! — zawołała biedna kobieta radośnie.
— Śmieszne anioły w kapturach i rękawiczkach — odparła Jo i sprawiła, że wszyscy się roześmiali.
Po kilku minutach rzeczywiście wydawało się, że to wszystko sprawka dobrych duszków. Hannah, która przyniosła drewno, rozpaliła ogień i zatkała starymi czapkami i własnym szalem rozbite szyby. Pani March podała matce herbatę i kaszę i pocieszyła ją obietnicą pomocy, ubierając niemowlę z taką czułością, jakby było jej własnym dzieckiem. Dziewczęta tymczasem nakryły do stołu, posadziły dzieci dookoła paleniska i zaczęły je karmić jak stadko wygłodzonych piskląt, śmiejąc się, rozmawiając i usiłując zrozumieć ich zabawny łamany angielski.
— Das ist gute! Der angel-kinder! — wołały biedactwa, jedząc i ogrzewając czerwone dłonie przy przyjemnym cieple płomienia.
Nikt wcześniej nie nazywał dziewcząt dziećmi-aniołami i bardzo im się to podobało, szczególnie Jo, która od urodzenia uchodziła za „Sancha”. To było bardzo radosne śniadanie, mimo że dziewczęta nic nie zjadły, a potem pożegnały się i wyszły, zostawiając po sobie dostatek. Myślę, że w całym mieście nie było czterech weselszych osób niż te głodne małe dziewczynki, które oddały swoje śniadanie, a same zadowoliły się chlebem z mlekiem w bożonarodzeniowy poranek.
— To właśnie jest kochanie bliźniego swego jak siebie samego i to mi się podoba — stwierdziła Meg.
Mówiąc to, wyłożyła swoje prezenty, podczas gdy ich mama była na górze i przygotowywała ubrania dla biednych Hummelów.
Nie było to jakieś szczególnie spektakularne widowisko, ale w przygotowanie tych kilku małych zawiniątek włożono dużo serca, a wysoki flakon czerwonych róż, białych chryzantem i pnączy winorośli, który stał na środku, sprawiał, że stół wyglądał całkiem elegancko.
— Nadchodzi! Zaczynaj, Beth, otwórz drzwi, Amy. Trzy razy hurra dla Marmee! — zawołała Jo, podskakując, podczas gdy Meg ruszyła, żeby zaprowadzić mamę na honorowe miejsce.
Beth zagrała swój najweselszy marsz, Amy otworzyła szeroko drzwi, a Meg czyniła honory eskorty z niezwykłym dostojeństwem. Pani March była jednocześnie zaskoczona i poruszona, i uśmiechała się ze łzami w oczach, oglądając swoje prezenty i czytając liściki, które im towarzyszyły. Pantofle natychmiast znalazły się na stopach, nowa chusteczka, suto skropiona wodą kolońską Amy, powędrowała do kieszeni, róża ozdobiła jej dekolt, a ładne rękawiczki zostały uznane za „idealnie pasujące”.
Wszystkiemu towarzyszyło mnóstwo śmiechu, całowania i paplaniny — w atmosferze prostoty i czułości, która sprawia, że rodzinne uroczystości są tak miłe, gdy trwają, i pozostają słodkim wspomnieniem na wiele lat — a potem wszyscy zabrali się do pracy.
Poranne dobre uczynki i świętowanie zajęły tak dużo czasu, że reszta dnia upłynęła na przygotowaniach do wieczornych uroczystości. Ponieważ dziewczęta były jeszcze zbyt młode, żeby często bywać w teatrze i nie dość bogate, by pozwolić sobie na przeznaczenie dużych funduszy na prywatne przedstawienia, wykazały się sprytem i zgodnie z zasadą, że potrzeba jest matką wynalazków, same przygotowały wszystkie potrzebne rzeczy. Niektóre z ich wytworów były bardzo pomysłowe: kartonowe gitary, antyczne lampy wykonane ze staromodnych sosjerek obłożonych srebrnym papierem, wspaniałe szaty ze starej bawełny mieniące się blaszanymi skrawkami z fabryki pikli, zbroja pokryta tymi samymi użytecznymi kawałkami w kształcie rombów, które pozostają w arkuszach po wycięciu z nich przykrywek do blaszanych puszek na marynaty. Meble wykorzystywano do budowania przeróżnych konstrukcji, a duży pokój stawał się świadkiem wielu niewinnych zabaw.
Panowie nie mieli wstępu, więc Jo grała role męskie do woli i czerpała ogromną satysfakcję z pary skórzanych brązowych butów z cholewami, sprezentowanych jej przez przyjaciela, który znał panią, która znała aktora. Te buty, stary floret i bufiasty dublet, kiedyś użyty przez artystę do jakiegoś obrazu, były głównymi skarbami Jo i pojawiały się przy wszelkich okazjach. Trupa była mała, dlatego dwóch głównych aktorów musiało odgrywać za każdym razem kilka ról. Zasługiwali oni na uznanie za ciężką pracę, jaką musieli wykonać, aby nauczyć się trzech czy czterech ról, błyskawicznie nakładać i zrzucać przeróżne kostiumy, a oprócz tego zarządzać sceną. Było to wyśmienite ćwiczenie dla ich pamięci, nieszkodliwa rozrywka i zajęcie na wiele godzin, które w przeciwnym razie byłyby jałowe, spędzone samotnie lub w mniej doborowym towarzystwie.
Wieczorem w dzień Bożego Narodzenia, dwanaście dziewcząt wspięło się na łóżko, które było balkonem pierwszego piętra, i usiadło przed niebiesko-żółtą perkalową kurtyną, w pełnym napięcia i podziwu oczekiwaniu. Zza kurtyny dochodziły szelesty i szepty, docierał też dym z lampy, a od czasu do czasu, również chichot Amy, która z trudem opanowywała emocje w chwilach ekscytacji. Rozległ się dźwięk dzwonka, kurtyna się rozsunęła i rozpoczęła się Opera romantyczna.
Na „posępny las”, jak informował jedyny afisz teatralny, składało się kilka krzewów w donicach, zielone sukno na podłodze i jaskinia w oddali. Jaskinię tworzył służący za dach wieszak do suszenia ubrań i komody stanowiące ściany. Wewnątrz znajdował się mały piecyk, w którym szalał ogień, na nim stał czarny garnek, a nad wszystkim pochylała się postać starej wiedźmy. Na scenie panował mrok i płomień buzujący w piecu robił niesamowite wrażenie, tym bardziej, że z czajnika uniosła się prawdziwa para, gdy czarownica podniosła pokrywę. Dopiero po chwili, przewidzianej na wyciszenie pierwszych emocji, na scenę wkroczył Hugo, czarny charakter, z dzwoniącą u boku szpadą, w kapeluszu ze spuszczonym rondem, czarną brodą, w tajemniczej pelerynie i butach z cholewami. Po zrobieniu kilku kroków tam i z powrotem, w ogromnym poruszeniu, uderzył się w czoło i wybuchnął dzikim śpiewem, zawodząc o swojej nienawiści do Roderigo, miłości do Zary oraz o postanowieniu zabicia tego pierwszego i zdobycia tej drugiej. Szorstkie tony głosu Hugona, okraszone od czasu okrzykiem, gdy górę brały emocje, były niezwykle sugestywne, więc widownia nagrodziła go brawami, gdy tylko przerwał, aby zaczerpnąć tchu. Kłaniając się jak osoba przyzwyczajona do zachwytu publiczności, ruszył do jaskini i rozkazał Hagar, by wyszła na zewnątrz:
— Hej tam! Sługo! Mam do ciebie sprawę!
Z jaskini wyszła Meg. Jej twarz okalały luźno wiszące siwe końskie włosy, ubrana była w czarno-czerwoną szatę, w ręce trzymała laskę, a na jej pelerynie widniały kabalistyczne symbole. Hugo zażądał magicznego napoju, który sprawi, że Zara go pokocha, i eliksiru, który zabije Roderigo. Hagar, w pięknej, emocjonalnej pieśni, obiecała mu i jedno, i drugie, a następnie zaczęła przywoływać ducha, który miał przynieść napój miłosny.
Tutaj, tutaj, prosto z kwater,
Psotny duszku, wzywam cię!
Z róż zrodzony, silny rosą,
Czy magiczny napój masz?
Przynieś tutaj, rączy elfie,
Wonny napar, tak jak chcę,
Daj mu słodycz, szybkość, moc
Duszku, o odpowiedz na mój głos!
Rozbrzmiała słodka melodia, a potem zza jaskini wyszła drobna postać w białym powiewnym stroju, z połyskującymi skrzydłami, złotymi włosami i wiankiem róż na głowie. Poruszając różdżką, zaśpiewała:
Oto przychodzę,
Z niebieskich kwater,
Hen w księżyca blasku.
Weź ten magiczny urok,
A, i mądrze użyj go!
Bo nie potrwa jego moc!
I upuszczając małą złoconą buteleczkę u stóp wiedźmy, duszek zniknął. Kolejna pieśń w wykonaniu Hagar wywołała inną zjawę — niezbyt przyjemną, ponieważ, z łoskotem, pojawił się brzydki, czarny chochlik i udzieliwszy chropowatym głosem odpowiedzi, cisnął w stronę Hugo ciemną butelkę i zniknął, śmiejąc się szyderczo. Wyszczebiotawszy swoje podziękowanie i włożywszy butelki za cholewki butów, Hugo oddalił się. Hagar natomiast poinformowała widownię, że w przeszłości Hugo zabił kilkoro jej przyjaciół, dlatego go przeklęła i zamierza udaremnić jego plany, aby się na nim zemścić. Wtedy opadła kurtyna, a publiczność odpoczywała i jadła cukierki, omawiając jednocześnie walory przedstawienia.
Dało się słyszeć długie stukanie młotkiem, zanim kurtyna znowu poszła w górę, ale gdy stało się oczywiste, jakiego majstersztyku ciesielki dokonano na scenie, nikt nie pisnął ani słowa o opóźnieniu. Widok był rewelacyjny! Wieża sięgała sufitu, w połowie znajdowało się okno, w którym płonęła lampa, a za białą firanką pojawiła się Zara, w ślicznej błękitno-srebrnej sukience, czekając na Roderigo. Ten wkrótce nadszedł — w przepięknym stroju, kapeluszu z piórem, czerwonej pelerynie, z kasztanowymi lokami, gitarą i oczywiście w butach z cholewami. Klęcząc u stóp wieży, zaśpiewał serenadę, która sprawiała, że topniało serce. Zara odpowiedziała i po muzycznym dialogu zgodziła się na ucieczkę. Wtedy przyszedł czas na najbardziej spektakularny efekt sceniczny. Roderigo wyciągnął sznurkową drabinę z pięcioma szczeblami, zarzucił jej jeden koniec na wieżę i zaprosił Zarę, żeby przyszła do niego. Dama zeszła nieśmiało ze swojego okna, oparła dłoń na ramieniu Roderigo i już miała zeskoczyć wdzięcznie na dół, gdy „niestety, niestety dla Zary!”, zapomniała o swoim trenie, który zahaczył o okno, wieża się zachwiała, przechyliła do przodu, przewróciła z hukiem i pogrzebała nieszczęsnych kochanków w swoich ruinach!
Rozległ się zgodny krzyk, gdy brązowe buty z cholewami wymachiwały dziko, wystając z ruin, a potem pojawiła się złota głowa, wykrzykując:
— A nie mówiłam!
Okazując cudowną przytomność umysłu, Don Pedro, okrutny dziedzic, podbiegł, wydobył swoją córkę, rzucając pośpiesznie na boku:
— Nie śmiej się, zachowuj się tak, jakby nic się nie stało!
Rozkazując Roderigo, by ten się podniósł, dziedzic wygnał go z królestwa, pełen gniewu i pogardy. Mimo że zdecydowanie roztrzęsiony po upadku wieży, Roderigo przeciwstawił się starszemu dżentelmenowi i nie zgodził się ruszyć ani na krok. Ta nieustraszona postawa dodała odwagi Zarze. Ona również przeciwstawiła się swojemu ojcu, a on kazał ich zabrać do najgłębszych lochów zamku. Krępy mały sługa nadszedł z łańcuchami i odprowadził nieszczęśników, wyglądając na bardzo przestraszonego i najwyraźniej zapominając mowy, którą powinien był wygłosić.
Akt trzeci rozgrywał się w holu zamkowym i tutaj przybyła Hagar, aby uwolnić kochanków i skończyć z Hugonem. Usłyszawszy, jak ów nadchodzi, Hagar ukryła się i była świadkiem, jak Hugon nalewa eliksir do dwóch kieliszków wina i poleca małemu nieśmiałemu słudze:
— Zanieś je uwięzionym do celi i powiedz im, że wkrótce przyjdę.
Sługa zaprowadził Hugona na bok, żeby mu coś powiedzieć, a Hagar zamieniła kieliszki na dwa inne, które były niegroźne. Ferdinando, sługa, zabrał je ze sobą i Hagar ponownie postawiła kieliszek, w którym była trucizna przeznaczona dla Roderigo. Hugo, spragniony po długim śpiewie, wypił ją, postradał zmysły i po trwających dłuższą chwilę konwulsjach i tupaniu nogami, padł jak długi i umarł, podczas gdy Hagar poinformowała go, co zrobiła, słowami cudownie porywającej i melodyjnej piosenki.
To była prawdziwie przejmująca scena, chociaż niektórzy mogli być zdania, że nagła plątanina masy długich włosów raczej zamazała efekt śmierci czarnego charakteru. Wezwano go przed kurtynę i pojawił się z niezwykłą elegancją, prowadząc Hagar, której śpiew uznano za cudowniejszy, niż cała reszta przedstawienia razem wzięta.
Akt czwarty ukazał rozpaczającego Roderigo, bliskiego ugodzenia się sztyletem, ponieważ powiedziano mu, że Zara go porzuciła. Dokładnie w chwili, gdy zbliżał sztylet do serca, cudowna pieśń rozbrzmiała pod jego oknem, informując go, że Zara jest mu wierna, ale że znajduje się w niebezpieczeństwie, a on może ją uratować, jeśli tylko zechce. Do środka wpadł klucz, którym bohater otworzył drzwi, w porywie uniesienia zerwał kajdany i wybiegł, żeby odnaleźć i wybawić damę swojego serca.
Akt piąty rozpoczął się gwałtowną sceną pomiędzy Zarą i Don Pedrem. Żądał on, aby dziewczyna poszła do zakonu, ale ona nie chciała o tym słyszeć i po poruszającym błaganiu była bliska omdlenia, gdy nagle wpadł Roderigo i poprosił o jej rękę. Don Pedro odmówił, ponieważ ten nie był bogaty. Krzyczeli i straszliwie gestykulowali, ale nie mogli się porozumieć i Roderigo już miał zabrać wyczerpaną Zarę, gdy na scenie pojawił się nieśmiały sługa z listem i torbą od Hagar, która w tajemniczy sposób zniknęła. List poinformował zgromadzonych, że przekazała ona niewypowiedziane bogactwo młodej parze i zagroziła straszną klątwą Don Pedro, jeśli nie uczyni ich szczęśliwymi. Otworzyli torbę i kilka cynowych ćwierćdolarówek wysypało się na scenę, aż cała utonęła w ich blasku. To całkowicie złagodziło zachowanie „surowego dziedzica”, który udzielił zgody bez zająknięcia; wszyscy zaśpiewali zgodnym chórem i kurtyna opadła na kochanków klęczących, by przyjąć błogosławieństwo Don Pedra, w pozach niezwykle romantycznych i wdzięcznych.
Rozbrzmiał ogłuszający aplauz, ale niespodziewanie został stłumiony, ponieważ łóżko polowe, na którym zbudowano „pierwszy balkon”, nagle się zatrzasnęło i uciszyło entuzjastyczną widownię. Roderigo i Don Pedro ruszyli na ratunek i wszyscy zostali wydobyci, cali i zdrowi, chociaż wielu nie mogło wydusić z siebie słowa z powodu śmiechu. Całe zamieszanie ledwie się skończyło, gdy nadeszła Hannah.
— Pani March pozdrawia i pyta, czy panie nie zechciałyby zejść na kolację?
To była prawdziwa niespodzianka, nawet dla aktorów, i gdy zobaczyli stół, od razu wymienili między sobą zachwycone spojrzenia. „Marmee” miała w zwyczaju przygotowywać dla nich czasami drobny poczęstunek, ale coś tak wyśmienitego jak to, co ukazało się teraz ich oczom, było niespotykane od czasu, gdy dni dostatku odeszły w zapomnienie. Były lody — dokładnie dwa półmiski, różowe i białe — i tort, i owoce, i wspaniałe francuskie cukierki, a na środku stołu stały cztery ogromne bukiety cieplarnianych kwiatów!
Wszyscy dosłownie zaniemówili i wpatrywali się najpierw w stół, a potem w mamę, która wyglądała, jakby sprawiało jej to ogromną przyjemność.
— Czy to czary? — zapytała Amy.
— To Święty Mikołaj — oświadczyła Beth.
— Mama to zrobiła — i Meg uśmiechnęła się przesłodko, pomimo swojej siwej brody i białych brwi.
— Ciocia March miała dobry nastrój i przysłała nam kolację — zawołała Jo, nagle olśniona.
— Żadna z was nie ma racji. Starszy pan Laurence to przysłał — odparła pani March.
— Dziadek chłopca Laurence’ów! Skąd mogło mu to przyjść do głowy? Nie znamy go! — wykrzyknęła Meg.
— Hannah opowiedziała jednemu z jego służących o śniadaniu, które zaniosłyście w prezencie. Jest dziwnym starszym panem, ale to mu się spodobało. Znał mojego ojca, wiele lat temu, i przysłał mi uprzejmy liścik dzisiaj po południu, pisząc, że ma nadzieję, iż pozwolę mu wyrazić jego przyjazne uczucia wobec moich dzieci przez przysłanie kilku smakołyków, aby uczcić ten dzień. Nie mogłam odmówić i oto macie małą ucztę w rewanżu za chleb z mlekiem na śniadanie.
— Ten chłopiec na pewno mu to podpowiedział, wiem, że tak było! To kapitalny gość i tak bardzo chciałabym go poznać. Wygląda, jakby chciał zawrzeć z nami znajomość, ale był nieśmiały, a Meg jest taka poprawna, że nie pozwoli mi się do niego odezwać, gdy się mijamy — oświadczyła Jo.
W tym czasie zaczęto nakładać na talerze lody, które znikały w oczach, przy aprobującym akompaniamencie rozmarzonych westchnień.
— Masz na myśli ludzi, którzy mieszkają w dużym domu, tuż obok, prawda? — zapytała jedna z dziewcząt. — Moja mama zna starszego pana Laurence’a, ale mówi, że jest on bardzo dumny i nie lubi zadawać się z sąsiadami. Trzyma swojego wnuka zamkniętego w domu, gdy tylko nie jeździ konno albo nie spaceruje ze swoim nauczycielem, i każe mu bardzo dużo się uczyć. Zaprosiłyśmy go na nasze przyjęcie, ale nie przyszedł. Mama mówi, że jest bardzo miły, chociaż nigdy nie rozmawia z nami, dziewczętami.
— Nasza kotka uciekła kiedyś, a on ją przyniósł. Rozmawialiśmy wtedy przez płot i świetnie się rozumieliśmy, mówiliśmy o krykiecie i tak dalej, a potem zobaczył, że nadchodzi Meg i się pożegnał. Chciałabym go kiedyś poznać, bo na pewno potrzebuje rozrywki — stwierdziła zdecydowanie Jo.
— Uważam, że ma dobre maniery i wygląda jak mały dżentelmen, więc nie mam nic przeciwko temu, żeby go poznać, jeśli nadarzy się odpowiednia okazja. Osobiście przyniósł kwiaty i na pewno zaprosiłabym go do środka, gdybym wiedziała, co dokładnie odbywa się na górze. Wyglądał na takiego zasmuconego, gdy wychodził, słysząc, jak dobrze się bawicie, samemu będąc najwyraźniej pozbawionym wszelkiej rozrywki.
— Całe szczęście, że go nie zaprosiłaś, mamo — roześmiała się Jo, spoglądając na swoje buty z cholewami. — Ale urządzimy kiedyś kolejne przedstawienie, które będzie mógł oglądnąć. Może sam zechce zagrać, czy to nie byłoby paradne?
— Nigdy wcześniej nie dostałam bukietu, ależ jest ładny — powiedziała Meg i zaczęła przyglądać się swoim kwiatom z ogromnym zainteresowaniem.
— Są prześliczne, ale róże Beth są dla mnie cenniejsze — stwierdziła pani March, wąchając na wpół zwiędły bukiecik znajdujący się za jej paskiem.
Beth przytuliła się do niej i szepnęła miękko.
— Tak bardzo chciałabym posłać moją wiązankę tacie. Obawiam się, że nie ma takiego wesołego Bożego Narodzenia jak my.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki