- W empik go
Cudzoziemka - ebook
Cudzoziemka - ebook
W życiu Judyty, młodej studentki dziennikarstwa, sporo się ostatnio dzieje. Za chwilę czeka ją obrona pracy magisterskiej, a potem wakacje w Skandynawii w gronie przyjaciół, które mają pomóc uwolnić się od wspomnień o zakończonym związku. Wymarzona podróż na zachodnie wybrzeże Szwecji okaże się jednak dla Judyty początkiem poważnych tarapatów, a przymusowe dzielenie namiotu z byłym chłopakiem to najmniejszy z problemów, jakie na nią czekają...
Wrzucona w sam środek leśnej głuszy, z dala od cywilizacji, wśród ludzi, którzy napawają ją lękiem i mówią niezrozumiałym językiem, dziewczyna będzie musiała na nowo nauczyć się żyć. Żyć w innym miejscu, przy innym mężczyźnie i w innej rzeczywistości...
Starałam się nie panikować; odkąd pamiętam, miałam dość dobrą orientację w terenie, no i byłam przecież harcerką – na pewno szłam w dobrym kierunku, na tysiąc procent. Coś jednak nie dawało mi spokoju. Odwróciłam się, aby sprawdzić, czy chatka stoi tam, gdzie wcześniej. To był dokładnie ten sam kierunek, w którym uciekałam przed Adamem, tyle że koślawy budynek wydawał mi się teraz bardzo malutki, ledwo widoczny. Nie powinno tak być. Przeszłam jeszcze kilkaset metrów, a gdy się ponownie odwróciłam, budynek całkowicie zniknął mi z pola widzenia. To niemożliwe, żebym się zgubiła, po prostu niemożliwe! Mój umysł i ciało zaczęły panikować. W nocy było na tyle jasno, że dokładnie wiedziałam, gdzie jestem, dokąd uciekam.
– Tutaj powinien stać dom tego cholernego Svena! – wrzasnęłam zdezorientowana. – Gdzie on jest!?
B.M.W. Sobol urodziła się i wychowała w Przemyślu. Ukończyła germanistykę na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Obok literatury i poezji pasjonuje się fotografią, sztuką oraz kulturą i historią krajów germańskiego obszaru językowego. Kocha podróże, dobrą książkę oraz koty. Po wielu latach pisania do szuflady, dojrzała do stworzenia własnej historii. Obecnie mieszka i pracuje w Cambridge.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-505-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– O co chodzi, czego ode mnie chcecie…? – wyszeptała przestraszona.
– Pragniemy sprowadzić cię z powrotem na prostą ścieżkę – powiedział dostojnie, a zarazem złowrogo głos, który bardzo dobrze znała, był to głos jej babci.
Postać księdza przy ołtarzu obróciła się powoli w jej stronę – to była ona.
– Babciu, o co chodzi, czemu wyglądasz jak ksiądz, dlaczego wszyscy są tutaj, w kościele, coś się stało, o co chodzi…? – rzucała pytaniami spanikowana.
– O ciebie, moje dziecko – odpowiedziała spokojnie babcia i po krótkiej chwili bardzo poważnie dodała: – Musisz wejść na dobrą drogę, ciekawość jest bardzo niebezpieczna, może dużo kosztować. To, że się tu znalazłaś, nie jest bez znaczenia, pomożemy ci, kochana wnuczko, we wszystkim. – Uśmiechnęła się złowieszczo, wypowiadając ostatnie słowa. Ten uśmiech nie był podobny do tego, jakim zazwyczaj ją obdarzała, ona nigdy taka nie była, jej babcia taka nie była…
Judyta przerażona i zdezorientowana tym, co się działo, nie zdała sobie nawet sprawy, kiedy została położona na ołtarzu. Teraz, trzymana przez członków swojej rodziny za nogi i ręce, nie mogła się poruszyć. Mięśnie miała zwiotczałe, zaczęła się chaotycznie szarpać i miotać, usiłując się uwolnić niczym ryba złapana w sieć. Wszystko na nic. Pozostałe zakapturzone postacie powoli zbliżyły się do ołtarza, również one ją teraz przytrzymywały. Ich twarze były obce, inne, jakby niepolskie. Babcia podeszła do niej i pogładziła ją po twarzy zimną, pomarszczoną dłonią.
– Pomożemy ci, Jodridd, pomożemy… – wyszeptała jej dziwnie brzmiące imię prosto do ucha, poczym zaczęła recytować dziesięcioro przykazań, podnosząc jednocześnie do góry wielki, błyszczący nóż. Judytę sparaliżowała kolejna fala strachu, nie była już w stanie się szamotać, a im bliżej jej ciała znajdowało się ostrze, tym głośniej krzyczała, próbując równocześnie choć trochę zrozumieć to, co się właściwie dzieje, ogarnąć rozumem całą tę przerażającą sytuację. Nóż wbił się głęboko w jej klatkę piersiową. Judyta umierała. Była coraz lżejsza, coraz spokojniejsza. Całe życie stanęło jej przed oczami…
Obudziła się gwałtownie w środku nocy. Spocona i rozdygotana usiadła na łóżku, oddychała ciężko i z trudem. Znów ten sam koszmar, który od przeszło pół roku śnił się jej przynajmniej raz w miesiącu. Sięgnęła po zegarek stojący na szafce nocnej, była dopiero pierwsza w nocy. Spała tylko godzinę.1
Po nagłym przebudzeniu o pierwszej w nocy nie potrafiłam w żaden znany mi sposób zmusić swojego ciała do ponownego snu. Chociaż w pokoju było bardzo ciemno, mimo że zamknęłam oczy i starałam się myśleć o czymś bardzo monotonnym, sen nie przychodził. Sięgnęłam do stolika nocnego po leżącą na nim pracę magisterską. Wprawdzie do obrony miałam jeszcze kilka tygodni oraz dwa ostatnie egzaminy, ale w tej chwili był to jeden z najlepszych pomysłów, aby szybko wywołać ziewanie. Utrwalanie materiału, jakkolwiek ciekawy by on był, zawsze tak na mnie działało. Gdy już znudziło mi się wertowanie na okrągło tego samego, postanowiłam zmienić zajęcie. Schyliłam się przez łóżko i wymacałam, leżący na podłodze laptop. Nieuniknione stało się wyrwanie z ciepłego i przytulnego łóżka; słaba bateria urządzenia sygnalizowała jego nieuchronną śmierć. Z wielkim trudem wygramoliłam się z pieleszy. W plątaninie kabli przy przedłużaczu zaczęłam żmudne poszukiwanie końcówki pasującej do komputera. Nigdy nie potrafiłam połapać się w tym, który przyporządkować do jakiego urządzenia. Zaklęłam pod nosem i oto cudownie pojawił się ten, którego właśnie szukałam. Wśliznęłam się znów do łóżka i zaczęłam przeszukiwać Internet w poszukiwaniu dobrego sennika, który mógłby dać choć jakąkolwiek odpowiedź na moje pytania dotyczące tego, co jeszcze dwie godziny temu zdawało się potworną jawą. Nie potrafiłam racjonalnie wyjaśnić, co mi strzeliło do głowy, dlaczego właściwie szukam takich głupot. Wielu rzeczy nie potrafiłam racjonalnie wytłumaczyć, a senniki czy wróżby uważałam za lekko niedorzeczne i głęboko przesiąknięte tym, co „wróżbicie” ślina lub wyobraźnia na język przyniesie. Kliknęłam na jedną ze stron, które wyświetliły mi się po wprowadzeniu w przeglądarkę hasła „sennik”. Ogarnęła mnie chwila zwątpienia. „Co ty najlepszego robisz?!” – usłyszałam w głowie własny głos. Uświadomiłam sobie, że lewą ręką ściskam srebrny krzyżyk zawieszony na łańcuszku przy szyi. Strona, na którą weszłam, wyświetliła się dość szybko, więc przestałam się opierać – zaczęłam poszukiwania. Po około godzinie wertowania różnych stron dałam za wygraną. Niemalże wszystkie wpisane frazy wydawały się dotyczyć zdrowia, seksu lub pieniędzy. Nie znalazłam niczego, co mogłoby mnie interesować lub dać jakieś wskazówki odnośnie do znaczenia treści mojego snu. Westchnęłam zawiedziona i odłożywszy laptop na miejsce, zgasiłam światło. Ponownie próbowałam oddać się w objęcia Morfeusza, ale ten jak na złość chyba pomylił tej nocy adresy – opuścił mnie. W pewnym momencie przestałam się już nawet wysilać. Leżałam z otwartymi oczami, zwinięta w kłębek – obrazy, które przyszły do mnie podczas marzeń sennych, za nic nie chciały dać mi spokoju. Musiałam przyznać, że bardzo rzadko miewałam sny, przeważnie nie śniło mi się nic. Może chodziło o wakacje, które po raz ostatni zamierzaliśmy spędzić wspólnie z przyjaciółmi – ostatni studencki wypad do Szwecji. W zeszłym roku nie mogłam wziąć udziału w takiej podróży. Na samą myśl o tym, jaki wykład o bezpieczeństwie własnym i innych oraz zagrożeniach czyhających w obcych krajach, dadzą mi ciocia z wujkiem, zaczęło mi skręcać żołądek. Przecież to nie będzie pierwszy raz, kiedy całą paczką mieliśmy przemierzać Skandynawię. Szybko odgoniłam od siebie myśli o kazaniu, jakie wygłoszą mi wujostwo, i skupiłam się na tym, co czeka mnie jeszcze przed upragnionymi wakacjami – egzaminy, a potem… Ziewnęłam i przeciągnęłam się na miękkim materacu. Czułam, że zbliża się długo wyczekiwany sen. Postanowiłam przyspieszyć proces zasypiania, zaświeciłam lampkę i kolejny raz tej nocy sięgnęłam do stolika nocnego, tym razem po książkę. Święta Hildegarda z Bingen. Medycyna na każdy dzień. „O tej godzinie na pewno szybko po tej lekturze odlecę” – pomyślałam i nie zdążyłam nawet doczytać do końca pierwszej strony. Pochłonął mnie tajemniczy świat Morfeusza.
Zbudziło mnie światło sączące się przez szczelinę w zasłonach. Niczym laser drążyło dziurę i próbowało zniszczyć moje prawe oko. Ja to mam szczęście… Przeciągnęłam się, ale postanowiłam nie podnosić jeszcze powiek, pragnęłam rozkoszować się ciepłym azylem, który za chwilę miałam opuścić, jak długo tylko mogłam. Czułam zbliżający się nieuchronnie atak migreny. W plątaninie kołdry i własnego ciała na wysokości mniej więcej mojego pasa namacałam książkę o medycynie średniowiecza. Zakładka walała się gdzieś w nogach. Opadły mi ręce, czasami sama dla siebie nie miałam słów. Sprawdziłam tylko, czy aby moje wymyślne pozycje łóżkowe nie naruszyły zbytnio lektury. Wszystko było w jednym kawałku, nawet bez pozaginanych rogów. Cud. Od strony przedpokoju dobiegł mnie delikatny szelest i skrzypnięcie powoli otwieranych drzwi. Zza nich, niczym w kreskówce, wyłoniła się ruda czupryna, a potem cała postać smukłej dziewczyny, mojej współlokatorki i przyjaciółki Żanety Kupiec. Zastanawiam się, jak ona to robi: zawsze wie, kiedy jest odpowiedni moment na zakłócanie czyjegoś spokoju.
– Cześć, nie śpisz już? – Wśliznęła się do pokoju i jak gdyby nigdy nic usiadła na podłodze obok mojego łóżka. Zwinęłam się w kłębek, tak aby dobrze ją widzieć.
– Nie, już nie śpię – mruknęłam zachrypniętym od snu głosem. – Chyba będę miała migrenę.
– Oj, oj – cmoknęła – niedobrze. Wiesz, jaki dzisiaj dzień?
– Sobota…? Chyba… źle spałam, nie kontaktuję jeszcze zbyt dobrze…
– A, kochana, powiedz mi, co twoja pani Hildegarda proponuje na migrenę? – Uniosła pytająco swoją pięknie wyprofilowaną brew. Westchnęłam, próbując sobie przypomnieć, a jednocześnie zakrywając dłonią oczy. Żaneta poderwała się z dywanu i niemal z prędkością światła znalazła się przy oknie. Szybkimi, pewnymi ruchami odsłoniła zasłony. Przez okno wpadł snop intensywnego światła. Zapowiadał się piękny dzień, ale za nic w świecie nie mogłam przypomnieć sobie, jaki to dzień.
– Popatrzmy… – Sięgnęła po książkę, którą wertowałam tej nocy, niestety z marnym skutkiem. – O, mam! – zakomunikowała tryumfalnie, wskazując palcem jakiś wers. – Miód gruszkowo-ziołowy lub oczyszczanie jelit – odczytała patetycznie. Jakiś czas wpatrywała się w otwartą książkę, ale już po chwili kąciki jej ust zaczęły drgać. Mnie też to rozbawiło, jednak ból głowy był silniejszy od wesołego poranka. Skrzywiłam się, podczas gdy Żaneta śmiała się w najlepsze.
– Naprawdę w to wierzysz? Przecież to jest bez sensu – spytała, odkładając na bok moją lekturę. – Bez sensu! – powtórzyła całkiem poważnie. Zawsze była ze mną szczera, nawet jeżeli miałoby mnie to zranić. Jej bezpośredniość zawsze dawała mi do myślenia.
– Hm… – mruknęłam niepewnie. – W tym momencie nie jestem w stanie odpowiedzieć ci na to pytanie. Chyba cierpienie aż nazbyt wyraźnie malowało się na mojej twarzy, bo Żaneta podeszła do mnie i pogłaskała mnie po głowie jak dziecko.
– Przyniosę ci coś przeciwbólowego – powiedziała z troską. – A co do dnia… dzisiaj ma przyjechać Adam… pamiętasz? – spytała, w napięciu oczekując jakiejkolwiek mojej reakcji.
– Tak pamiętam – odparłam, zamykając oczy.
Wyszła bezszelestnie. Uwielbiałam Adama jak bałwan lato.
Było już prawie południe, gdy moja współlokatorka wróciła od fryzjera cała w skowronkach i w wyprostowanych włosach. Wyglądała inaczej, ani źle, ani dobrze. Mnie samej dłuższą chwilę zajęło oswajanie się z jej nowym wizerunkiem. Facet – czego niektóre kobiety dla niego nie zrobią. Moja przyjaciółka planowała chyba jakąś wykwintną kolację, bo wróciła z miasta z torbami po brzegi wyładowanymi smakołykami i niemal od razu emigrowała do kuchni. Postanowiłam jej potowarzyszyć.
– Jak twoja głowa? – rzuciła znad parującego garnka, w którym coś mieszała.
– A co gotujesz? – odpowiedziałam jej pytaniem na pytanie.
– Chyba już lepiej, co? – Uśmiechnęła się zawadiacko, ukazując równiutkie zęby.
– Jak widać na załączonym obrazku – odparłam, odwzajemniając uśmiech. – Ktoś jeszcze przyjdzie… oprócz Adama? – rzuciłam od niechcenia. Jeszcze do niedawna osobnik ten był drażliwym tematem, jednak wydawało mi się, że Żaneta od jakiegoś czasu zaczęła się z nim znów spotykać; niebezpiecznie często o nim wspominała.
– Marta też przyjdzie. Przy okazji przyniesie mi materiały do egzaminu. – Oblizała palce z sosu i zaczęła szukać jakichś przypraw. – Nie mamy lubczyku? – Zmarszczyła brwi.
– Może być w tej szafce obok lodówki, jeżeli cokolwiek jeszcze zostało… Sprawdź. Ale żeby od razu sięgać po lubczyk…? – Uśmiechnęłam się znad notatek, które niestrudzenie wałkowałam już od kilku dni.
– Ponoć cel uświęca środki… Sama nie wiem, po co, w końcu jeżeli ma się nam udać, to się uda. Prawda? – odparła trochę bez przekonania. Byli z Adamem Wilczyńskim parą, odkąd pamiętam, choć podejrzewam, że jeszcze dłużej, niż ich znałam, nigdy jednak nie zagłębiałam się w ten temat. Z różnych powodów rozstali się pół roku wcześniej i wyglądało na to, że znów mają się ku sobie.
– Niektórzy mówią, żeby nie wchodzić dwa razy do tej samej rzeki…
Żaneta spiorunowała mnie spojrzeniem, więc nawet się nie siliłam, aby dokończyć tę myśl. Nie chciałam też wspominać o tym, co się stało jakiś czas temu, nawet o tym pamiętać. Westchnęłam i poczłapałam do lodówki po sok.
– A co to?! Szykuje się balanga? – Oczy wyszły mi na wierzch na widok ilości alkoholu, którym była wyładowana.
– No co, czasem trzeba… – Żaneta uśmiechnęła się figlarnie, kontynuując krojenie warzyw. Coś ewidentnie chodziło jej po głowie; zawsze miała sto pomysłów na sekundę, zwłaszcza tych szalonych.
Węszyłam jakiś podstęp.
– Judyta, weź laptop, pooglądamy Normanów – zaproponowała.
Przystałam na ten pomysł i po chwili szukania odpowiedniego odcinka wpatrywałyśmy się w ekran, śledząc losy bohaterów serialu. Żaneta, nie porzucając kuchennych obowiązków, co jakiś czas komentowała, co w serialu jest prawdą historyczną, a co zostało zmienione – żaden błąd scenariusza nie umknął jej czujnemu oku. Kultura, historia i języki krajów Północy chyba zawsze były jej konikiem i wielką pasją, a ona sama niedługo będzie specjalistą w tej dziedzinie, magistrem skandynawistyki. Mnie też udzielał się powoli klimat tajemniczej Północy i coraz bardziej podobały mi się częste wzmianki oraz ciekawostki, którymi raczyła mnie współlokatorka. Czasami zastanawiałam się, czy umysł mojej koleżanki ma jakieś granice na przyjmowanie wiedzy.
Marta Szczepańska zapukała do drzwi naszego mieszkania niemalże punktualnie. Czy ona kiedykolwiek się spóźnia? Przywitała się z Żanetą i o czymś z nią chwilę plotkowała w kuchni, jednak ja z mojego pokoju nie byłam w stanie zrozumieć, o czym ze sobą rozmawiają, choć Marta dysponuje imponującą skalą decybeli w głosie. Jakoś pół godziny później zastukała do moich drzwi. Wyściskałyśmy się serdecznie na powitanie. Znałyśmy się od podstawówki i przez cały czas późniejszej edukacji, i nie licząc małych przerw, utrzymywałyśmy stały kontakt. Przez nią też poznałam Żanetę, z którą Marta studiuje w tej samej grupie. Na pierwszym roku Marta mieszkała z nami, ale zakochała się bez pamięci i postanowiła dzielić swój czas oraz mieszkanie ze swoim chłopakiem Robertem. Bardzo dobrze im się układało, aż dziw w czasach, kiedy niektórzy zmieniają partnerów niczym skarpetki. Uczyła mnie też od czasu do czasu języka szwedzkiego, który bardzo mi się podobał; chyba zaraziły mnie miłością do niego obie koleżanki.
– Widzę, że już się wyszykowałaś na imprezę. – Marta uśmiechnęła się serdecznie, siadając na łóżku. Moim strojem, na który składały się proste dżinsy i koszula w kratkę, nie osiągnęłam wyżyn dobrego stylu, za to czułam się w nim bezpiecznie i wygodnie. Zupełnie jak na płaskich nizinach, żadnych wzlotów i upadków. Nie zrobiłam też sobie wyszukanego makijażu. Pociągnięte tuszem rzęsy i odrobina podkładu musiały wystarczyć.
– Chciałam zrobić to szybciej, żeby mieć trochę czasu dla ciebie, ale tak szczerze, to nie czuję się w nastroju na imprezę. – Rzeczywiście od rana czułam się niezbyt dobrze. Najpierw migrena, później wiadomość o wizycie chłopaka Żanety. Gorzej chyba być nie mogło. – Możesz zaczynać, tylko jeszcze upnę włosy.
Stanęłam przed lustrem, tocząc walkę o w miarę przyzwoitą fryzurę. Włosy nigdy nie chciały mnie słuchać, każdy ciemny kosmyk żył własnym życiem. Na wszystkie pytania Marty odpowiedziałam dobrze, musiałam tylko troszeczkę popracować nad akcentem. Moja koleżanka bardzo zwracała na to uwagę. Pomyślałam, że to dobrze, przynajmniej będę robić coś jak należy.
– Nieźle ci idzie, mogłabyś zrobić jakiś kurs albo certyfikat. Miałabyś trzeci język na koncie i na papierze – pochwaliła. Lekko zawstydzona, ale dumna z siebie jak paw uśmiechnęłam się do niej szeroko.
– Dzięki, pomyślę o tym. – Odwróciłam się od lustra i usiadłam w fotelu. Słońce, które ocieplało dzisiejszy dzień, nadal rozjaśniało wnętrze mojego pokoju. Przez moment padało prosto na Martę, migocząc czystym złotem w jej długich włosach. Coś zabłysło na jej prawej dłoni. Odchrząknęłam i poprawiłam się w fotelu. Ona też poruszyła się trochę niezręcznie. Chyba się zorientowała, że się domyślam… Nie chciałam jednak na siłę ciągnąć jej za język. „Jeżeli będzie chciała, sama mi powie” – pomyślałam.
– Wychodzi na to, że Adam i nasza Żaneta znowu są razem – wypaliłam, żeby przerwać niezręczne milczenie.
– Na to wygląda. Wiesz, ja cały czas miałam kontakt z obojgiem, ale od razu postawiłam warunek, że nie będę ich swatką, ani pośrednikiem. – Uniosła palec wskazujący, jakby nim naprawdę groziła. Uśmiechnęłam się.
– Nie są dziećmi, na pewno się jakoś dogadają albo…
– Rozstaną w przyjaznej atmosferze – skończyła za mnie.
Nie bardzo pasowało mi to do siebie: Żaneta i rozstanie w przyjaznej atmosferze.
– Ponoć nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki… Zrobi, co uważa za słuszne, i chyba nie mamy na to za bardzo wpływu – skwitowała Marta. Milczała przez chwilę, jak gdyby się wahała, czy o coś jeszcze nie zapytać. W myślach usiłowałam odgadnąć, jakie pytanie chciałaby mi zadać. Poczułam chłód i gęsią skórkę ciasno opinającą moją skórę. Obróciłam się odruchowo w stronę okna – było zamknięte.
– Judyta, przepraszam, że tak się wtrącam i wypytuję… nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiała, pomyślała, że jestem wścibska, ale… miałaś jakiś kontakt z Krzyśkiem lub wiadomości od niego? – Utkwiła wzrok w dywanie, bardzo sprytnie unikając mojego spojrzenia i ukrywając własne zakłopotanie.
Nie podejmowałam tego tematu tak długo, jak tylko mogłam. Raz na zawsze odcięłam się od przeszłości i nie miałam zamiaru do niej wracać, dla własnego dobra i dla dobra mojego serca. Do teraz było mi z tym komfortowo, ale prędzej czy później i tak musiałam się skonfrontować z bolesnymi wspomnieniami – demonami przeszłości.
– Nie będę ukrywać, że nie bardzo chcę rozmawiać na ten temat, ale skoro już pytasz…
– Rozumiem. Wiem, że to wszystko jeszcze jest świeże. Przepraszam, nie chciałam – przerwała mi szybko Marta, uśmiechając się przepraszająco.
Wypuściłam powoli powietrze. Może powinnam w końcu z kimś o tym porozmawiać. Nigdy nikomu nie opowiadałam o powodach i szczegółach naszego nagłego rozstania. Wszystkie dociekania znajomych i przyjaciół oraz ich próby wyciągnięcia ze mnie jakichkolwiek informacji ucinałam krótko: po prostu nie jesteśmy razem. Marta była jedyną osobą, która do tej pory nie prosiła o żadne wyjaśnienia, pomimo że Krzysztof jest kuzynem jej chłopaka, Roberta Dąbrowy. Może to był dobry pomysł, może powinnam się z tego wszystkiego oczyścić, pozbyć się resztek żalu, które w sobie nosiłam, które dławiłam od tak dawna. Dobrze, że Żaneta cały czas była zajęta w kuchni i jeszcze nie wpadła na pomysł, żeby do nas dołączyć.
– Od ponad pół roku regularnie pisał do mnie maile, ale wszystkie usuwałam… Nie chciałam i nie chcę mieć z nim żadnego kontaktu. – Kolejne pół godziny spędziłam na w miarę szczerym i dokładnym wyjaśnianiu Marcie powodów naszego rozstania. Rzeczywiście podziałało to na mnie oczyszczająco, choć wcale nie było takie proste. Wyrzuciwszy z siebie negatywne emocje, poczułam ulgę i zadziwiająco szybko nabrałam do całej sytuacji na tyle dystansu, że pozwoliłam sobie na dwuznaczne i głupie żarty na temat mojego byłego.
Nasze śmiechy przerwał dzwonek i głosy dochodzące przez zamknięte drzwi z przedpokoju. Gości wyraźnie było za dużo. Zaczęłam zastygać niczym słup soli, a moje serce przyspieszać w niebezpiecznym tempie. Marta, spoglądając to na drzwi, to na mnie, robiła coraz większe oczy. Słuch mnie nie mylił: było o jednego gościa za dużo.
– Krzysiek… – Ze ściśniętym gardłem, ledwo słysząc własny głos, wyszeptałam imię, którego postanowiłam już nigdy nie wymawiać.2
Chyba nic gorszego nie mogło mnie dziś już spotkać. Z początku myślałam, że będę w stanie tolerować Adama Wilczyńskiego, ale przy duecie, jaki tworzył z Krzyśkiem Baranem, po prostu opadały ręce. Dobrana z nich była para. Przez cały wieczór starałam się, jak mogłam, być w miarę neutralna, albo ujmując to inaczej – niczym powietrze. Z nikim nie wdawać się zbytnio w dyskusje. Gdybym zaczęła mówić, prawdopodobnie emocje wzięłyby nade mną górę, a awantury i płacz z udziałem publiczności nie były w moim stylu. Jedynym pozytywnym akcentem całego wieczoru było jedzenie – Żaneta gotowała obłędnie. Choć tyle tego miłego. Niestety przez stres, jaki odczuwałam, a także z powodu niespodziewanego pojawienia się Krzysztofa żołądek skurczył mi się do wielkości piłeczki pingpongowej i niewiele byłam w stanie przełknąć. Po sutym i smacznym posiłku Żaneta zaczęła serwować alkohol, każdemu wedle życzenia i uznania. Mężczyźni usiedli bliżej ławy, tak aby mieć stały dostęp do wódki, którą rzecz jasna przyniósł Adam. My, dziewczyny, sącząc czerwone wino, usadowiłyśmy się na łóżku Żanety, które służyło nam tego wieczoru za coś w rodzaju sofy.
Od czasu do czasu z przerażeniem zerkałam na żywo dyskutujących chłopaków, którzy zdążyli już wypić kilka kolejek i zrobili się bardzo głośni i śmiali. Nie umknęło również mojej uwadze to, że Krzysiek co jakiś czas na mnie zerkał. Cały wieczór nie odzywałam się do niego słowem, starałam się także nie patrzeć w jego stronę, choć kilku zmian w jego wyglądzie nie mogłam nie zauważyć. Usilnie starałam się skupić na rozmowie z moimi przyjaciółkami – studia, egzaminy i wspólne wakacje.
– Chciałam… chcielibyśmy wam coś powiedzieć. – Marta trochę nieśmiało zastukała łyżeczką w kieliszek, przerywając wszystkie rozmowy. – Skoro już jesteśmy całą naszą paczką, razem w jednym miejscu… – Odchrząknęła, bardzo stremowana wstała z łóżka i szybko wypuściła powietrze. – Zaręczyliśmy się z Robertem w zeszłym tygodniu i pobieramy się wczesną jesienią tego roku.
Wiadomość ta wywołała szok nie tylko u nas dziewczyn, ale także wśród męskiego grona. Krzysiek otworzył szeroko oczy i nerwowo potarł twarz, po czym splótł ramiona na piersi, nie odzywając się ani słowem. Twarz Adama przypominała pysk czerwonego karpia koi; siedział z otwartymi ustami i bezmyślnym wyrazem twarzy. Robert bardzo prawidłowo pękał z dumy.
– Tak bardzo się cieszę!!! – zapiszczała Żaneta, rzucając się Marcie na szyję.
– Przyłączam się do gratulacji, ale muszę przyznać, że jestem, no cóż… w szoku… chyba my wszyscy jesteśmy… Ale nie jesteś…? – Adamowi mógł przyjść do głowy tylko jeden powód do zaręczyn.
– Nie, nie jestem w ciąży – uprzedziła jego pytanie Marta, uśmiechając przy tym tak, jakby jego pytanie w ogóle nie było obcesowe. Według mnie była najbardziej ciepłą, spokojną osobą, jaką znałam, i chyba nic ani nikt nie był w stanie wyprowadzić jej z równowagi.
– Aha, to dobrze – mruknął trochę zawstydzony Adam i mimo że od wypitych procentów miał karminowe wykwity na policzkach, to wyraźnie spiekł raka. – Jeszcze raz serdecznie gratuluję… – mamrotał pod nosem, rozlewając na drugą nóżkę.
– Cieszę się twoim szczęściem, kochana – wyszeptałam w jej włosy, mocno ściskając przyjaciółkę.
– No to najlepszego! – Krzysiek nonszalancko podniósł kieliszek, wznosząc toast.
– Zdrowie zakochanych! – szczebiotała Żaneta. Wszyscy unieśliśmy kieliszki i wypiliśmy za pomyślność narzeczeństwa naszych wspólnych przyjaciół. Uśmiechnęłam się chyba pierwszy raz tego wieczoru, szczerze się ciesząc z tych zaręczyn. Marta z Robertem tworzyli bardzo udaną parę, zasługiwali na to, żeby chociaż im z całej naszej paczki się udało. Uśmiech jednak szybko zniknął z mojej twarzy, gdy tylko poczułam na sobie spojrzenie, którego sobie nie życzyłam. Po wypitym toaście usiedliśmy z powrotem na swoich miejscach, kontynuując temat przyszłego ślubu, wybiegając daleko w przyszłość.
– Oprócz obrony pracy magisterskiej i wyjazdu na północ nie mam na razie nic poważniejszego w planie. – Marta machnęła ręką z udawaną obojętnością i zaśmiała się radośnie, posyłając Robertowi szeroki uśmiech.
– A właśnie, jak już mowa o wyjeździe, to może… mam taki pomysł… Moglibyśmy pojechać dwoma samochodami, wtedy dołączyliby do nas nasi chłopcy? – zapytała Żaneta, bardzo ostrożnie wypowiadając każde słowo. Ja ci dam „nasi”! Dobrze wiedziała, że ze względu na moją osobę stąpa po bardzo cienkim lodzie. Krzysiek odkaszlnął, wyraźnie zaskoczony tym pytaniem, nie za bardzo wiedząc, co odpowiedzieć, szukał wzrokiem pomocy u kolegi siedzącego obok, ale Adam, wpatrując się w pusty kieliszek, wzruszył tylko ramionami.
– Byłoby fajnie – ciągnęła Żaneta, siląc się na zachęcający ton. – Naprawdę! Co o tym myślicie, dziewczyny?
– Nie jest to wcale taki głupi pomysł… – Marta pokiwała głową. Wcale nie dziwiła mnie jej odpowiedź, w końcu mogłaby spędzić większą część lata z narzeczonym. – A co ty na to Judyta? – Przyjaciółka zwróciła na mnie swoje okrągłe szare oczy.
– OK – bąknęłam, nie zastanawiając się nad tym, co mówię.
– Cudownie!!! – Podniecona prowodyrka tego spektaklu podskoczyła podekscytowana i niczym mała dziewczyna zaklaskała entuzjastycznie w dłonie. – A wy co na to? – Nagle uświadomiła sobie, że zapomniała zapytać samych zaproszonych. Czy zdecydują się na wspólną podróż?
– Skarbie, wiesz, że pojadę z tobą, gdzie tylko zechcesz. – Adam, mocno już czerwony na twarzy, przesłał Żanecie w powietrzu buziaka, na co ona odpowiedziała tym samym. – A ty? Masz jakieś plany? Kiedy wreszcie skończy się ta twoja… „misja pustynia”, czy jak to się tam nazywa? – Poczęstował Krzysztofa kuksańcem w żebra, tak że ten o mało nie spadł z pufa. – Ochłodzisz się trochę po tych tropikach.
– W zasadzie to… już wróciłem… wcześniej, dlatego tu jestem. – Krzysztof nerwowo pogładził swoje kilkucentymetrowe włosy. Unikał mojego spojrzenia, jak tylko się dało. – Myślę, że mógłbym zaryzykować i…
„Co ty możesz ryzykować?!” – pomyślałam wściekła. Moje myśli oraz to, co chciał powiedzieć mój były, przerwały entuzjastyczne podskoki i przebieranie nogami, które odstawiały właśnie Marta z Żanetą. Ten ich nagły wybuch radości został nagrodzony gromkim męskim wybuchem śmiechu. Chyba tylko ja miałam ochotę krzyczeć „nie”. Siedziałam jednak jak sparaliżowana i bardzo nieudolnie siliłam się na uśmiech.
– Za przygodę! – krzyknęła Marta, dolewając każdemu alkoholu po brzegi. Wszyscy wznieśliśmy kieliszki – Skål! – zaintonowała, a my, stukając się szkłem, odpowiedzieliśmy dźwięcznym NA ZDROWIE! Mężczyźni, już dobrze wstawieni, wznosząc toast, rozlali wokół siebie trochę wódki. Nie wiem dlaczego, ale nagle poczułam się dziwnie obco wśród własnych przyjaciół i znajomych. Wychyliłam naraz całą lampkę wina, czym wywołałam zaskoczenie imprezowiczów. Alkohol szybko przeniknął do mojego krwiobiegu; zalała mnie fala gorąca. Poczułam, że muszę natychmiast wyjść na świeże powietrze. Atmosfera dzisiejszego wieczoru dała mi się we znaki, a otaczających mnie osób nagle stało się zdecydowanie za dużo. Opuszczona przez przyjaciół, osaczona przez obcych; tak właśnie się czułam. Czułam, że wszystko mnie przytłacza, dusi.
– Sorry, ale muszę się przewietrzyć – przeprosiłam towarzystwo i skierowałam się w stronę drzwi balkonowych.
– Tylko się nie przezięb! – krzyknęła za mną Żaneta. Byłam już na zewnątrz, zignorowałam więc ten przypływ troski ze strony przyjaciółki.
Pomimo że zmierzch nadchodził bardzo wolno, wręcz leniwie, to na niebie można było dostrzec już pierwsze symptomy zbliżającej się nocy. Jedna gwiazda samotnie zwiastowała nadchodzącą ciemność, niepewnie połyskując na ciemnoniebieskim majowym niebie. Oparłam się o balustradę i westchnęłam. Z pierwszego piętra mieszkania, które wynajmowałyśmy, często obserwowałam ludzi krzątających się na dole. Czułam się wtedy, jak gdybym przypatrywała się jakiemuś zupełnie innemu światu. Teraz kilka matek siedzących jeszcze na ławeczkach dyskutowało żywo o czymś, najprawdopodobniej wymieniały najświeższe osiedlowe plotki. Parę kobiet dumnie dzierżyło puszki, zapewne z jakimś tanim piwem.
– Te dzieci chyba powinny już dawno spać – westchnęłam pod nosem, z niesmakiem kręcąc głową. Pani Irena, sąsiadka mieszkająca tuż pod nami, wyszła na ostatni spacer ze swoim pieskiem, białą, puchatą kulką. Kiedy „Pan Alfons” załatwiał swoje potrzeby tuż przy osiedlowym żywopłocie, jego pani patrzyła na coś w górze, chyba nie chciała zakłócać osobistej przestrzeni swojego pupila. Zastanawiało mnie czasem, skąd się wzięło imię tego czworonoga. Monitorująca balkony sąsiadka dostrzegła mnie dopiero po kilku minutach. Uśmiechnęła się serdecznie od ucha do ucha i pomachała w moją stronę. Odwzajemniłam się tym samym gestem. Piesek zrobił, co miał zrobić, i po chwili oboje poszli przed siebie, znikając za rogiem naszego wspólnego bloku. Czułam do tej specyficznej pary ogromną sympatię, a pani Irena odpowiadała moim wyobrażeniom o mamie, której nigdy nie było mi dane poznać. Zmarła niedługo po moim urodzeniu. W jednej chwili poczułam się jeszcze bardziej samotna, niż rzeczywiście byłam. Kim jestem i jaką drogą powinnam iść? Czy idę tą właściwą? Bardzo często się nad tym zastanawiałam. Ten wieczór zapowiadał się jako jeden z tych pełnych trudnych przemyśleń oraz uników względem niektórych osób. Nigdy nie mogłam narzekać na czułość i opiekę, jaką otoczyli mnie ciocia i wujek, dając mi wszystko to, co mogliby dać własnym dzieciom. Niestety los poskąpił im potomstwa. Nigdy nie wiedziałam i nadal nie wiem, kto jest moim ojcem, tę tajemnicę moja matka zabrała ze sobą do grobu. „Kim jestem?” – kołatało się w mojej głowie. Często pytałam o to siebie jako nastolatka, gdy dorastałam. Wspomnienia wypełnione pustką wywoływały we mnie głównie wściekłość i żal do całego świata. Teraz też we mnie kipiało, nie tylko od odległych wspomnień i pytań. Alkohol, który wcześniej wypiłam, trochę już ze mnie wyparował, zaczęłam więc czuć gęsią skórkę, szybko pełznącą po mojej skórze; zwiastun zbliżającego się chłodu nocy. Wcisnęłam dłonie pod pachy, żeby je ogrzać. Spojrzałam nieśmiało w niebo. Na jeszcze dość jasnym nieboskłonie zarysowywał się już delikatny kształt konstelacji Wielkiego Wozu. „Zawieź mnie gdzieś daleko stąd” – powiedziałam do siebie i zamknęłam oczy. Czułam zbierającą się pod powiekami wilgoć i pieczenie, a kiedy je podniosłam, łzy samoistnie spłynęły po moich policzkach. Szybko otarłam je wierzchem dłoni.
– Boże, daj mi siły! – błagałam Opatrzność, jeżeli takowa w ogóle istniała.
– Też często o to proszę. – Skoczyłam jak poparzona na dźwięk głosu tuż za moimi plecami. Sądziłam, że jestem na balkonie sama. Zaskoczenie wywołane niespodziewanym pojawieniem się Krzysztofa było chyba aż nazbyt widoczne. – Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć. – W jego głosie słychać było nieudawaną troskę. Zrobił krok w moją stronę, na co ja cofnęłam się instynktownie.
– Wszystko OK. – Starałam się, żeby to brzmiało wiarygodnie i byłam zdecydowana nadal jak najmniej odzywać się do tego typa. Zamrugałam kilka razy, aby pozbyć się spod powiek resztek łez, i zerknęłam przez okno, aby sprawdzić, co tak nagle przegoniło Krzyśka z mieszkania.
– Tańczą. Nie chciałem być do tego zmuszony – powiedział, jakby czytając w moich myślach. Uśmiechnął się do mnie lekko i niepewnie. Już zdążyłam zapomnieć, że stojący obok mnie mężczyzna nie potrafi tańczyć. Przypomniałam sobie coś śmiesznego, związanego z tym faktem i uśmiechnęłam się do siebie pod nosem.
– Pomyślałem, że może ci być chłodno, przyniosłem coś na rozgrzewkę. – Wyciągnął zza pleców kieliszki i butelkę Żubrówki. Przewróciłam oczami. – Jeżeli nie chcesz, to rozumiem. – Rozłożył ręce, widząc moją nietęgą minę.
– OK – rzuciłam zdawkowo.
„A co mi tam” – pomyślałam. Nadal byłam wkurzona, teraz już chyba na cały świat. Co mi szkodziło upić się akurat dziś. Dopóki polewa, dopóty go toleruję. Usiedliśmy w bezpiecznej od siebie odległości na wyłożonej kafelkami posadzce. Była zimna, lecz doszłam do wniosku, że alkohol szybko mnie rozgrzeje. Pierwszy toast był niemy, z zimna trzęsły mi się ręce, jakbym miała delirium. Trochę wódki wylądowało na podłodze. Krzysiek dostrzegł to marnotrawstwo, uśmiechając się, karcąco pokręcił głową i uniósł swoje szkło. Poszłam w jego ślady – byliśmy po pierwszym kieliszku. Po drugim było mi już troszkę cieplej i zaczynało mi być obojętne, czy był jakiś szczególny powód do picia, i to jeszcze z tym kłamliwym człowiekiem. Dwulicowiec nalał do naszych kieliszków trzecią kolejkę. W głowie zapaliła mi się czerwona lampka, chyba tempo było za szybkie. Widząc, że Krzysiek prawie naraz wychyla zawartość kieliszka, z lekkim wahaniem zrobiłam to samo. Teraz już bardzo intensywnie czułam alkohol płynący w moich żyłach, opływał delikatnie wszystkie zakamarki ciała, docierając w coraz głębsze partie mózgu, uwalniając myśli, tłumiąc bodźce zewnętrzne. Za ścianą słychać było hity tego roku dudniące w głośnikach. Pomyślałam, że pani Irena musi mieć do nas anielską cierpliwość, albo nadal nie było jej w domu.
– O Boże… – mruknął, słysząc piosenkę, którą stacje radiowe nadawały ostatnio od rana do wieczora, aż do uzyskania u każdego słuchacza mdłości.
– Przecież ty nie wierzysz w Boga? – zapytałam trochę zaskoczona swoją śmiałością, w planie miałam nie odzywać się do tego palanta cały wieczór albo i wieczność. Zresztą jak to popularne powiedzenie miało się do prawdziwej wiary? I co mi w ogóle strzeliło do głowy, żeby zadawać takie pytania?
– Wiele rzeczy miałem w dupie, a w wiele w ogóle nie wierzyłem – prychnął, jakby miał w pogardzie przeszłość. Uniósł się lekko na rękach i wyprostował skulone wcześniej nogi. Syknął przy tym lekko, po czym poznałam, że od dłuższego siedzenia w jednej pozycji zdrętwiały mu kończyny. Długo go nie widziałam, ale na pierwszy rzut oka zdawało mi się, że aż tak bardzo się nie zmienił. Teraz zamiast bujnej czupryny miał kilkucentymetrowe, odrastające włosy. Nie uszło również mojej uwadze, że był bardziej umięśniony i opalony, niż kiedy go widziałam po raz ostatni. Kiedyś miałam do niego słabość. Ogromną słabość! Mogłabym pójść z nim na koniec świata i wcale nie dziwił mnie fakt, że dziewczyny leciały do niego jak muchy do miodu. Młody, przystojny, inteligentny, może trochę arogancki, zarozumiały i samolubny, ale czegóż chcieć więcej. Wypuściłam powoli powietrze.
– A teraz już nie masz? – Uniosłam pytająco brew.
– Nie… teraz już nie. Wiele rzeczy się zmieniło – odparł rzeczowo. – Wyjazd na Bliski Wschód różnie działa na ludzi. – Kolejne wypełnione przezroczystą cieczą kieliszki czekały, aby rozgrzać nasze gardła. – Zdrowie tych, którzy nie dali się zabić. – Podniósł kieliszek w toaście.
– Zdrowie. – Wzniosłam swój za tych, którzy żyją, i tych, co polegli. Wzdrygnęłam się, i tym razem, gdy Krzysiek nie widział, wylałam zawartość szkła do jakiejś starej doniczki, która stała obok.
– Nie każdy ma tyle szczęścia, żeby wrócić w jednym kawałku. Pamiętasz Mariusza? – Kiwnęłam głową w odpowiedzi, a on zapatrzył się w jakiś punkt daleko przed sobą, po czym mówił dalej: – Jechaliśmy na patrol samochodem opancerzonym. Było z nami jeszcze takich dwóch innych. Jak co dzień żartowaliśmy o tym, co każdy z nas będzie robił, kiedy wrócimy do Polski. Mieliśmy tego piachu po dziurki w nosie. Tamci dwaj zaczęli opowiadać jakieś zbereźne głupoty. – Zaśmiał się gorzko. – Mariusz był naszym kierowcą. To się stało tuż przy wjeździe do miasteczka, do którego jechaliśmy. Obudziłem się w szpitalu polowym; wszystko mnie bolało, nie wiedziałem, co się stało, ale na szczęście nie byłem śmiertelnie ranny… Na szczęście… – Uśmiechnął się kwaśno i spuścił wzrok. Nerwowo bawił się paskiem materiału przyczepionym do suwaka swojej bluzy. – Uwierz mi, że wolałbym zginąć… Chyba po trzech dniach dotarło do mnie, że ich już nie ma, że ich wszystkich nie ma… a ja jestem, żyję. Miałem wrażenie, że dopiero co, przed chwilą, tamci dwaj odpowiadali świńskie kawały, że przed chwilą Mariusz śmiał się albo zniesmaczony kiwał głową. Nie mogłem w to wszystko uwierzyć… Nadal nie mieści mi się to w głowie. Przestałem się odzywać, robiłem wszystko jak automat, dla świętego spokoju, ale najbardziej chciałam spać i po prostu nie myśleć. Nawet nie wiem, ile to wszystko trwało, ile trwałem w takim letargu. Ponoć przychodził do mnie psycholog, ale tego nie pamiętam. Pewnego dnia zamiast sanitariusza, który miał mi zmienić opatrunek i przynieść kolację, przyszedł kapelan. Wkurzyłem się, bo byłem głodny, a ksiądz, sama wiesz… wzbudzał we mnie raczej antypatię. – Zerknął na mnie zawadiacko, pozostałam jednak niewzruszona, skupiona na jego historii oraz przeżyciach. – Porozmawiał ze mną mimo mojej ograniczonej sympatii. Pozostał bardzo spokojny, nawet gdy go wyzwałem od najgorszych, co mnie szczerze jeszcze bardziej wkurzało. Nie miałem już do niego siły i nie mogłem się doczekać kolacji. Pomodlił się nade mną, a ja jak automat przyjąłem opłatek… to znaczy komunię… sam nie wiem, po co. Chyba chciałem, żeby sobie w końcu poszedł, no i poszedł, a mnie… no cóż… jakby oświeciło. Zapomniałem nawet o głodzie… – Wpatrywał się w swoje dłonie, a ja zaskoczona trochę niedowierzałam temu, co właśnie usłyszałam.
Krzysiek odchrząknął, sięgnął po butelkę i po raz kolejny napełnił nasze kieliszki. Wypił zawartość w milczeniu, ja natomiast dyskretnie pozbyłam się mojej porcji – i tak szumiało mi już w głowie. Nie potrafiłam wyzbyć się obrazów wojny i niebezpieczeństw, jakie czyhały na każdego, kto podjął się wyjazdu na Bliski Wschód. Nagle drzwi na balkon otworzyły się i ukazała się w nich purpurowa od tańca twarz Żanety.
– Szukałam cię, zapomniałam, że jesteś tutaj. – Zachichotała, też już trochę wstawiona. – Baw się dobrze! – rzuciła na odchodne, przesuwając wzrok ze mnie na Krzyśka, i puściła do nas dwuznaczne oczko. Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale zniknęła jeszcze szybciej, niż się pojawiła. Nie wiedziałam, co zrobić: czy wejść za nią do domu, uciec od towarzystwa człowieka, który mnie w przeszłości zranił, czy zostać, posłuchać jeszcze o tym, co przeżył, będąc na misji. Może potrzebował zrzucić z siebie ciężar traumatycznych przeżyć – po raz kolejny. Regularnie pisał do mnie maile, które ja od razu kasowałam, nawet ich nie czytając. Poczułam się trochę głupio, jak jakaś obrażalska nastolatka, w dodatku bez serca. Co jednak miałam zrobić? Inaczej nie potrafiłam postąpić. Poderwałam się gwałtownie na równe nogi, ale zakręciło mi się w głowie tak, że musiałam się przytrzymać balustrady. Spojrzałam w górę. Było już dość ciemno, aby móc dobrze rozróżnić poszczególne konstelacje jaśniejące na niebie. Wielki Wóz kusił, że zabierze mnie gdzie indziej, daleko od problemów codzienności i przeszłości. Westchnęłam zrezygnowana. Krzysiek podszedł do mnie i złapał za łokieć mocnym, pewnym chwytem.
– Dobrze się czujesz? – zapytał miękko, a mnie na dźwięk jego głosu przeszły ciarki. Od bardzo dawna nie staliśmy tak blisko siebie. – Nie będę cię już denerwować, chcę tylko, żebyś wiedziała, że…
– Niczego nie muszę wiedzieć – ucięłam ostro, obrzucając go spojrzeniem pełnym obrzydzenia i wyrzutu.
– Chcę, żebyś wiedziała, myślę, że powinnaś… – powtórzył, lecz ja nie miałam ochoty na żadne jego wyjaśnienia. Wyszarpnęłam rękę z mocnego uścisku, jednak Krzysiek nie dawał za wygraną, zagradzając mi drogę do mieszkania. Wściekłość i emocje buzowały we mnie niczym lawa w wulkanie tuż przed erupcją. Poczułam, jak pod wpływem rosnącego ciśnienia do policzków napływa mi krew.
– Mów, byle szybko! – warknęłam, świdrując go spojrzeniem. Co za głupi pomysł, żeby pić z nim wódkę, i do tego rozmawiać.
– Kamila… ona… ona mnie okłamała – zaczął niepewnie.
– Że co!? – Wybałuszyłam oczy zdziwiona i oburzona.
– Urodziła przed moim wyjazdem no i… okazało się, że nie jestem ojcem jej dziecka – wymamrotał zakłopotany.
– A jakie to ma znaczenie?! – Podniosłam głos. Odepchnęłam go gwałtownie, torując sobie drogę do drzwi, które zamknęły się za mną z trzaskiem.
Nie był ojcem jej dziecka! Słowa kołatały się w mojej głowie niczym mantra, wymieszane z alkoholem i nadmiarem emocji.