Ćwiartka Szymborskiej, czyli lektury nadobowiązkowe. Wybór Jacek Dehnel - ebook
Ćwiartka Szymborskiej, czyli lektury nadobowiązkowe. Wybór Jacek Dehnel - ebook
Wybór ponadczasowy
Czyta wszystko. Od Gimnastyki dla kobiet w czasie ciąży i połogu przez leksykony produktów spożywczych po Historię Bliskiego Wschodu w starożytności. O przeczytanych „dziełach” rozprawia
w felietonach przez lata publikowanych na łamach prasy. Dowcipne, innym razem błyskotliwie złośliwe teksty w połączeniu ze słynnymi wyklejankami są intrygującym portretem Szymborskiej. W jej wyborach lekturowych odbija się świat i zmiana, jaka zachodzi w niej samej. W latach 70. jeszcze
z lekkim sceptycyzmem prosi czytelnika, by nie zaliczał jej do „wojujących feministek”. W 90. już
z wyraźnym zadowoleniem zauważa, że „feminizm jest na czasie”. Z pełnym rozmysłem nazywa „piekłem kobiet” dwór Ludwika XIV. Innym razem żałuje, że w języku zanikły feminatywy i czeka na kogoś, kogo uściska za nazwanie jej „panią redaktorką”. Autorski wybór Jacka Dehnela uwydatnia ponadczasowość Lektur nadobowiązkowych Wisławy Szymborskiej, wciąż uderzająco aktualnych.
Oto miałem wyciąć z całej Szymborskiej takie kawałki, które, zebrane do kupy, pozwolą stworzyć jej portret w pomniejszeniu: strzępki o wspólnej objętości ćwiartki mają oddać całość. Z podobizną to niemożliwe: jeśli z dwudziestu palców u rąk weźmiemy pięć, z zębów – osiem, z dwojga oczu i dwojga uszu do wyboru jedną sztukę tego lub owego, powstać musi potwór. Z tekstami to na szczęście nieco łatwiejsze, ale i tak ryzyko wykrzywienia noblistki jest znaczne. (…) W tym sensie mój wybór będzie na szczęście zawsze nadobowiązkowy.
Jacek Dehnel
Wisława Szymborska – poetka, felietonistka, krytyczka literacka. Laureatka Literackiej Nagrody Nobla (1996). Jej wiersze przetłumaczono na ponad czterdzieści języków.
Jacek Dehnel - pisarz, tłumacz i malarz. Autor książek poetyckich, powieści i opowiadań. Laureat Paszportu Polityki (2006), finalista Nagrody Angelus i Nagrody Literackiej Nike.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6368-0 |
Rozmiar pliku: | 9,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ćwiartka Szymborskiej,
czyli
przeczytać trzeba wszystko
I
Jednym z niezliczonych tematów korespondencji miłosnej Wisławy Szymborskiej z Kornelem Filipowiczem są przygody kolekcjonerskie, czyli poszukiwanie starych pocztówek w antykwariatach krakowskich i prowincjonalnych. „Kupiłem 30 pocztówek – niestety większość nie dla Ciebie (wojna, legiony)” – pisał on. Ona za to (używając obficie kolekcjonerskiego slangu): „pobiegnij do p. Cieślawskiego po nową partię pocztówek (204 sztuki, w tym 8 superów wypukłych aplikowanych, 17 grusów, 20 elegamów, 6 hochglanców w dobrym stanie, 22 gibusów, 29 fotogibusów oraz 14 superów płaskich), po czym, Kochany Kornelu, nie odkładaj sobie najlepszych karteczek od razu do szuflady, pamiętaj że masz prawo zrobić tak tylko z jedną!”¹. Była to pasja obojga, choć różniąc się usposobieniem, różnili się również tym, co zbierali. Małgorzata Baranowska, sama zawołana zbieraczka, tak to podsumowała, wspominając rozmowę z obojgiem: „ stała w holu sali obrad z Kornelem Filipowiczem i to on z większą ochotą opowiadał o swojej kolekcji. Zbierał pocztówki z czasów pierwszej wojny światowej, a także kartki z zeppelinami, a ona kicz jeszcze sprzed pierwszej wojny. No więc on mówił, że ma pocztówkę z wymarszem Pierwszej Kadrowej z Oleandrów, a co ona miała powiedzieć? Że ma chrabąszcza, który niesie torebkę cukierków?”².
To właśnie Baranowska zauważyła, że jeden z wierszy poetki odnosi się do dawnych kart pocztowych. W _Śnie starego żółwia_ żółwiowi śni się kawałek Napoleona, a konkretnie odcinek „od pięt po kolana”, czyli „dwie nogi na przystanku z Austerlitz do Jeny”. Na przełomie XIX i XX wieku we Francji drukowano wiele takich zestawów: poszczególne pocztówki przedstawiały tę czy inną scenę z życia Bonapartego, przysłoniętą lekko przez jakiś gruby, przeskalowany kształt, który okazywał się cesarskim ramieniem, łydką w wysokim bucie (lub „trzewikiem z klamerką”) czy kawałkiem kapelusza. Dopiero wszystkich dziesięć lub dwanaście pocztówek złożonych razem ukazywało Napoleona siedzącego to na krześle, to na rumaku, stojącego to tak, to siak, w całej jego – nieokazałej przecież – okazałości.
Czy Szymborska takie karty miała w swoim zbiorze, czy tylko widywała w antykwariatach, szukając atrakcyjniejszych (choćby z chrabąszczem niosącym torebkę cukierków), pozostaje – o ile mi wiadomo – sprawą jak dotąd przez szymborskologów nie zbadaną. Ale to bez znaczenia, bo wspominam o tym z innego powodu.
Poproszony o wybranie – jak to ujęło wydawnictwo – „mniej więcej jednej czwartej” ze zbioru _Wszystkich lektur nadobowiązkowych_, stanąłem przed zadaniem karkołomnym, które z miejsca skojarzyło mi się właśnie z pocztówkowym Napoleonem. Oto miałem wyciąć z całej Szymborskiej takie kawałki, które zebrane do kupy pozwolą stworzyć jej portret w pomniejszeniu: strzępki o wspólnej objętości ćwiartki mają oddać całość. Z podobizną to niemożliwe: jeśli z dwudziestu palców u rąk i nóg weźmiemy pięć, z zębów – osiem, z dwojga oczu i dwojga uszu do wyboru jedną sztukę tego lub owego, powstać musi potwór. Z tekstami to nieco łatwiejsze, ale i tak ryzyko wykrzywienia noblistki jest znaczne. Pocieszam się, że istnieje przecież pięć wcześniejszych wyborów, a nade wszystko – w licznych tysiącach egzemplarzy – _Wszystkie lektury nadobowiązkowe_, opublikowane przez Wydawnictwo Znak w roku 2015, gdzie Wisława Szymborska prezentuje się na wszystkich 562 pocztówkach, które tworzą jej kompletny konterfekt.
W tym sensie mój wybór będzie na szczęście zawsze nadobowiązkowy.
II
Autorka w jednym z tekstów cytuje Montaigne’a: „wszelkie streszczenie dobrej książki jest głupie” – kiedy jednak otrzymałem od wydawnictwa propozycję ułożenia wyboru, od razu wiedziałem, o co chodzi. Sam bowiem, jakkolwiek przy _Wszystkich lekturach nadobowiązkowych_ bawiłem się znakomicie, śmiałem się, wzruszałem, zachwycałem, czytałem mężowi na głos urywki, polecałem znajomym – nigdy nie doczytałem tego tomiszcza do końca. Nie dlatego, że książki liczące 800 stron mnie przerażają, ani dlatego, że rzuciłem się, żeby czytać całość ciurkiem i zatkałem się nadmiarem erudycji, lawiną błyskotliwości. Nie. Tomiszcze leżało przy łóżku, poczytywałem sobie po kilka tekstów, odkładałem, znów poczytywałem, ale coraz rzadziej i rzadziej, aż zostało tam, z lekka zakurzone, potem przyłożone innymi, bardziej aktualnymi lekturami, z ciemnym paseczkiem zakładki-pocztówki wystającej w zawstydzających okolicach środka.
Winna jest tu sama forma. Felieton – bo są to, o czym dalej więcej, felietony, a nie recenzje – może być dowcipny, gniewny, refleksyjny, ironiczny, kpiarski, melancholijny, nade wszystko jednak: lekki. Jest to forma zdecydowanie przyjemnościowa, która w zależności od naszych zwyczajów czytelniczych (to jest: czy od felietonu zaczynamy lekturę pisma, czy też nim ją kończymy) pełni funkcję aperitifu lub deseru. Posiłek złożony wyłącznie z aperitifów i deserów może doprowadzić do mdłości, zaś posiłek z 562 pralinek doprowadzić do nich musi – choćby były to pralinki najdoskonalsze, własnoręcznie wykonywane przez najpierwszego belgijskiego szokolatiera.
Ich forma jest naprawdę powtarzalna: tytuł to adres bibliograficzny (autor książki, jej tytuł, ewentualnie tłumacz lub redaktor, nazwa wydawnictwa, miasto, data wydania), z rzadka tylko wzbogacany dopiskami³; potem idzie tekst właściwy, często rozpoczęty i zakończony efektownym aforyzmem albo po prostu znakomitym zdaniem⁴. _Lektury..._ powstawały przez lat kilkadziesiąt, a ukazywały się po troszeczku, po dwie, czasem trzy na numer pisma. Nic dziwnego, że felietony od czasu do czasu powtarzały jakiś literacki koncept: w końcu autorka, jak każdy z literatów, dysponowała – na dobre i na złe – tylko jednym mózgiem. Trudno ją zatem winić, że wspominała księdza Benedykta Chmielowskiego, pisząc o _Paradoksach natury_ w 1967 i w 1970 analizując _Gady jadowite_. Albo że niejednokrotnie zachwycała się nazwami zwierząt czy wydawanych przez nie odgłosów. Albo że zaczynała podobnymi bon motami.
W swoim środowisku naturalnym felietony, odosobnione, były ostre jak drapieżniki grasujące na własnym terytorium – antologia natomiast tłoczy je w jednym miejscu, w zoo, pozbawiając je rozległych terenów, przez co tracą na swojej sile. Kompletnie niezasłużenie. Antologista musi zatem z jednej strony zachować w miarę charakter i proporcje całego zbioru, z drugiej – zadbać, żeby nieuniknione podobieństwo niektórych tekstów czy zabiegów nie zanudziło czytelnika.
III
Pisałem o wizerunku Szymborskiej, o konterfekcie, bo faktycznie mam wrażenie, że _Lektury nadobowiązkowe_ ją portretują. W przypadku każdego z nas już sam spis tytułów, choćby i wycinkowy, z kilkudziesięciu lat osobistego czytelnictwa stanowiłby mapę osobowości, odwzorowanie charakteru. A tu mamy do czynienia z czymś przecież znacznie większym i głębszym niż spis tytułów: z zapisem przygód intelektualnych.
Nie mówię, że to „Szymborska prawdziwa”, portret to nie zdjęcie rentgenowskie. Jest to jednak postać spójna z jej literacką personą (a na ile ta była spójna z Szymborską niepapierową, niech wypowiadają się ci, którzy ją dobrze znali). W _Lekturach_... istnieje postać, jaką kojarzymy z listów, wspomnień i anegdot. To zresztą celowe – recenzentka po pierwsze występuje pod własnym nazwiskiem, a nie pod pseudonimem, a po drugie całkiem często o sobie napomyka. Tu rzuci, że czego innego czytelnicy mogliby się spodziewać po „poetce lirycznej” albo że ma feblik „do druków ulotnych, przysłów, bajek o wędrownych wątkach, przypowieści i przepowiedni, pokątnego piśmiennictwa i wszelkich osobliwych płodów wyobraźni”, tam doda osobiste wyznanie: „od lat wielu podkochuję się w Chopinie. Rzecz jasna, bez wzajemności”.
Dzięki skracaniu dystansu, tonowi lekkiej pogawędki zdaje się zapraszać nas nie tyle do lektury, co do posadowienia się na sąsiednim fotelu i wymiany uwag o tym, co właśnie pojawiło się na księgarskich półkach. Jest w tym dowcipna, przekorna, inteligentna jak brzytwa, ze znakomicie opanowaną sztuką salonowej złośliwości, tam gdzie trafia na silnych, ale i z ogromną dozą ciepłego współczucia dla słabszych i odrzuconych – czy to chodzi o definitywnie wymarłe gady kopalne, czy o obsmarowywane przez historyków polskie królowe (też zresztą wymarłe).
Jest Szymborska oczywiście dzieckiem (dość już wówczas jak na dziecko posuniętym w leciech) swoich czasów i zdarza się jej srodze przydziadersować, jak w tekście o _Gimnastyce dla kobiet w czasie ciąży i połogu_, gdzie pisze o Jan Morris, transpłciowej walijskiej reporterce i pisarce, która w 1972 roku przeszła – wówczas dość sensacyjną – operację korekty płci. Szymborska zrazu nazywa ją „tym Morrisem”, pisze, że po zabiegu to „dość szpetna i nie najmłodsza już kobieta” (była od Szymborskiej, nie wypominając, młodsza o trzy lata), stawia warunki, kiedy to „my, kobiety” będą mogły ją „przyjąć do swego grona”, i tak dalej⁵. Jeśli jednak patrzeć z perspektywy epoki, to w _Lekturach_..., a nawet w tym tekście – który celowo zostawiłem w wyborze właśnie jako znak czasów – Szymborska staje zasadniczo po właściwej stronie. Dwór Ludwika XIV przekonująco recenzuje jako „piekło kobiet”, ujmuje się za sekowanymi przez kolonizatorów Aborygenami, szpile opresyjnemu patriarchatowi wbija często i z ochotą. Widać zresztą, jak zmienia się jej stosunek do feminizmu – w 1973 pisze jeszcze, że nie jest „wojującą feministką (uchowajcie mnie bogowie od takiego losu)”, w 1996 natomiast, że „feminizm jest teraz na czasie”, i komplementuje George Sand, że była „jedną z pierwszych świadomych swoich celów feministek”. A zatem w latach 70. była na pozycjach (‘jestem za równouprawnieniem, ale proszę mnie nie nazywać tym strasznym słowem feministka’), z których wiele współczesnych Polek⁶ po półwieczu jeszcze nie ruszyło.
Przede wszystkim jednak mamy do czynienia nie tyle z felietonistką, co z poetką, która akurat zatrudniła się do pisania felietonów. Więcej: ma się czasem wrażenie napotykania nie dokończonych, nie wyklutych czy nie przepoczwarzonych wierszy. Są w tym zbiorze zdania, a nawet całe ustępy tekstu, które z powodzeniem mogłyby trafić do tomików. Nie noblistki może (na to za mało poetyckiej gęstości, która w tej formie by raziła), ale jej epigona czy epigonki – bez problemu.
* * * __
Marzymy
ale jak niedbale, niedokładnie!
„Chcę być ptakiem”, powiada ten i ów.
Ale gdyby posłuszny los
zamienił go w indyka,
czułby się zawiedziony.
*
_Biedny księżyc_
Był sobie krążkiem z drzewa sagowego
jak chcieli Papuasi
i lewym okiem Horusa
jak chcieli Egipcjanie
i wielkim ślimakiem
według Azteków
i dziurą w firmamencie
jak myśleli Grecy.
A za parę tygodni będzie za późno na wszelkie już
wyobrażenia i domniemania:
księżyc stanie się obiektem dotykalnym
nastąpi fakt, który zakończy epokę
dzieciństwa ludzkości.
Byliśmy cudownymi
ale okropnie rozwydrzonymi dziećmi.
Wolę nie myśleć
jakie będą kłopoty wieku pokwitania.
*
* * * __
Każda zabawa musi mieć swoje reguły:
jeśli mieszkamy w Salerno,
niecodzienne przygody
zdarzają się akurat w Pizie,
a jeśli mieszkamy w Pizie,
zdarzają się właśnie w Salerno.
Tylko tam, gdzie nas nie ma,
niedobry ojciec podaje córeczce
serce jej kochanka w złotym kubku.
Taki nasz los, niestety.
*
_Przejście wojsk Pizarra przez most na rzece Apurimac_
Przyroda broniła się przed najeźdźcami
dłużej niż Inkowie.
Nie rozumiała ludzkiej mowy,
więc i okłamać było ją trudno.
*
_Hurmaczek_
Pierwotniak hurmaczkiem zwany
porusza się na tej zasadzie
co pojazd z silnikiem odrzutowym.
Nieprędko doczekamy się książki technicznej
gdzie by objaśniono silnik odrzutowy
powołując się na ruchy hurmaczka.
Nie można przecież rzeczy łatwiejszej
tłumaczyć za pomocą trudniejszej.
Hurmaczek był
i pozostanie
trudniejszy.
Mniejsza zresztą o te wiersze poczęte, które zostały tu w swoich formach niepełnych; ale całe _Lektury..._ roją się od błyskotliwych aforyzmów (które z konieczności nie wszystkie znalazły się w tym wyborze), jak choćby:
„W jednej i tej samej księgarni zaopatrzyć się można w sonety miłosne Petrarki i atlas anatomiczny. Temat ten sam, tylko ujęcie inne”.
„Wszystkim wydawało się, że pewnego dnia uśmiechnął się do niego los. A naprawdę to nie był żaden uśmiech, tylko szczerzenie zębów”.
„Pożycie z kobietą, która się poświęca, to ponura afera”.
„Jeśli Hamlet nie wzruszy nas w pludrach, to i w dżinsach tego nie dokona, ponieważ rzecz nie od krawca zależy”.
„Jest w nas wszystkich skłonność do jasnowidzenia w sprawach od dawna rozstrzygniętych. Zawsze umiemy zająć słuszne stanowisko w walce, której dalszy ciąg jest dobrze znany z podręczników historii”.
„Czas i sztuka to nie są przecież dwie proste równoległe. Linie te, owszem, biegną obok siebie, ale obie są faliste i rozchwiane, zataczające się w najprzeróżniejszych esach i floresach. Tyle tylko, że wspólnie zmierzają ku”.
„Znać »wszystkich« to trochę za dużo, żeby znać kogokolwiek dobrze”.
„Z kiczem jak z tygrysem. Póki żyw, przepędza się go bezlitośnie. Kiedy już martwy, jego wyprawiona skóra staje się ozdobą salonu”.
„ jadą na tym samym Pegazie i nawet nie zawsze wiadomo, kto trzyma go za grzywę, a kto za ogon”.
„Mając wyobraźnię w normie, można robić dobrze dużo rzeczy, tylko nie sposób zostać ważnym pisarzem”.
„Czy można napisać panegiryk i zaraz potem paszkwil? Można, to przecież naturalna kolejność rzeczy”.
„Biedny Cervantes. Nie osiągnął w życiu nic prócz wieczności”.
Z bon motami jest czasem jak z baśniami w średniowieczu, o których autorka pisze: „Fabuły wędrują. Da się ustalić, skąd przyszły, trudniej określić, skąd pochodzą. Im dalej wstecz, tym bardziej początku nie widać. Zupełnie dobrze się bawię, myśląc o tym. Nie kraje mi się serce, kiedy bajka o arcypolskich realiach okazuje się importem z wojen krzyżowych, a król przekwalifikowanym sułtanem”. Kto przeczyta całość _Lektur..._, ten dowie się – jeśli tego nie wiedział wcześniej, rzecz jasna – że jeden z najsłynniejszych i najczęściej powtarzanych bon motów noblistki, „Ludzie głupieją hurtem, a mądrzeją detalicznie”, to nie jej twórczość własna, tylko cytat z rosyjskiego satyryka Arkadija Awierczenki⁷. Co nie ma zresztą najmniejszego znaczenia, bo i tak na zawsze w królestwie memów i na internetowych listach cytatów będzie się wyświetlał z uśmiechniętą melancholijnie twarzą Wisławy Szymborskiej.
IV
„Czytam, jak mi się zdaje, dość dużo” – pisze Szymborska w jednym z felietonów i trudno się z tym nie zgodzić⁸. Co jednak do czytania wybierała? Wszystko. Są tu dzieła wybitne i epokowe (które powszechnie zalicza się do lektur jednak obowiązkowych), jak _Tragedie_ Eurypidesa, _Pieśni_ Safony czy _Upadek Cesarstwa Rzymskiego na Zachodzie_ Gibbona. Są mniej lub bardziej niszowe antologie, rozmaite słowniki, są pamiętniki i biografie, poezja. Wreszcie książkowe kurioza, jak poradniki: _100 minut dla urody_, _Gimnastyka dla kobiet w czasie ciąży i połogu_, _Jak stać się silnym i sprawnym_, _Tapetowanie mieszkań_, _Kamienie szlachetne – zdobią i leczą_⁹. Bywa też, że z braku laku recenzuje cokolwiek („książka ponadto ma tę wadę, już zupełnie nie zawinioną, że jej temat mało mnie w tej chwili obchodzi. Niestety, z książek, na które miałabym większą ochotę, ani jednej w księgarni nie było”). Ale przecież i z takiej lektury potrafi wycisnąć solidną porcję rzetelnych refleksji.
W felietonie o baśniach eskimoskich zaczyna wymieniać te, które przypadły jej szczególnie do gustu, by w końcu napisać, jakby ze zniecierpliwieniem: „Przeczytać trzeba wszystko, bo żal nawet drobnych wytworów fantazji, np. dziewięcionogiego niedźwiedzia czy rękawiczek z psiej skóry, które szczekają, gdy wrzuci się je do ognia”. I to „przeczytać trzeba wszystko” wydaje mi się najlepszym mottem dla całości _Lektur..._
Nie sposób nie widzieć w tym celowo zaplanowanego gestu, ogromnej, bo rozpisanej na lata i setki stron apoteozy czytania jako nie tyle nawet poznawania świata (a już z pewnością nie „spędzania wolnego czasu” czy, o zgrozo, „hobby”), ale jako sposobu na życie, czyli sposobu na spożytkowanie czasu, przez który jesteśmy na ziemi jako istoty żywe i – co nie takie częste wśród ziemskiej fauny – umiejące czytać. Zderzanie ze sobą wysokiego z niskim, świetnego z kiepskim, ponadczasowego z doraźnym, poważnego ze śmiesznym tworzy hołd dla rozmaitości literatury jako odbicia rozmaitości świata. Dzięki tej demonstracyjnej czytelniczej wszystkożerności Szymborska pokazuje, że lektury obowiązkowe są bardziej atrakcyjne, kiedy zmienimy je w nieobowiązkowe, te nieobowiązkowe zaś często dostarczają nam zupełnie innych (a nierzadko większych) radości niż te pochodzące z uświęconego kanonu. Montaigne czytany między popularnonaukowym opracowaniem o alchemikach a kalendarzem z przepowiedniami jest zupełnie kim innym niż Montaigne czytany między Markiem Aureliuszem a Immanuelem Kantem. Książki nieudane, śmieszne, głupawe niekoniecznie są stratą czasu, bo pomimo swojej miałkości potrafią doprowadzić obytego czytelnika czy błyskotliwą czytelniczkę do nader głębokich przemyśleń.
W tym sensie Szymborska jest patronką czytania możliwie aktywnego. Oczywiście każda lektura to dzieło wspólne autorki i czytelnika: autor buduje słowami zręby literackiego świata, a wyobraźnia czytelniczki wypełnia je życiem i konkretem. Tu jednak mamy zaproszenie do bardziej jeszcze rozbudowanej pracy: do traktowania książki jako trampoliny, która pozwoli nam się dowiedzieć o świecie więcej, niż zapisano w tekście. W felietonie o poradniku _Budujemy altanę_ sama książka właściwie nie ma okazji zaistnieć, jest to błyskotliwy miniesej o scenie z ballady _Czaty_ Mickiewicza, gdzie, jak wiadomo, altana się pojawia, bo bieży z niej wojewoda zdyszany. W końcu dygresje to klasyka gatunku, a „pchła powinna być w herbie felietonistów”.
Mimo to w ogólnym – z pewnością celowym – galimatiasie, w tym jarmarku literackich cudów, rysują się rozmaite pola osobistych zainteresowań Szymborskiej. A zatem książki o przyrodzie, zwłaszcza o różnych zwierzętach; eposy, sagi i poematy pradawne lub pochodzące z dalekich krain; dzieła o życiu codziennym w różnych epokach. Powtarzają się bardzo nieliczni autorzy – czasem znani, jak Jung, Konopnicka czy Horacy, a czasem niemal zupełnie nieznani, którzy akurat napisali biografię i Garibaldiego, i Savonaroli albo zajmowali się poezją afrykańską. Ręka felietonistki niby sięga wszędy i owędy, tu i tam, ale często powraca do ulubionego owam.
Dlatego też z początku, wychodząc z założenia, że pełne wydanie _Lektur nadobowiązkowych_ oferuje publiczności doświadczenie obcowania z hałdą tekstów o hałdzie książek, w moim wyborze chciałem postawić na inny układ, pozwalający dokładniej przyjrzeć się poszczególnym nurtom fascynacji autorki. Otrzymaliby Państwo całość nie w porządku chronologicznym, ale podzieloną na osobne księgi: tu o historii, tu o zwierzątkach i roślinkach, tam sławne dzieła literackie, ówdzie kurioza. Osobne całostki, z których mogliby Państwo próbować ułożyć całą Szacowną Noblistkę. Ostatecznie jednak uznałem, że ten galimatias jest tak głęboko wrośnięty w koncepcję cyklu, że posegregowanie wybranych tekstów wcale by nie pomogło w uchwyceniu podobieństwa Szymborskiej w jej konterfekcie. Niech będzie przemieszane, a nie, że chrabąszcz sobie, torebka sobie, cukierki sobie.
V
Że _Lektury..._ to felietony, a nie recenzje, widać, słychać i czuć. Sama autorka z pewną kokieterią pisze: „Szybko połapałam się, że jednak recenzji pisać nie potrafię, a nawet (tu kokieteria znika) nie mam na to chęci”. Ta druga połowa zdania wydaje mi się kluczowa: najlepsze teksty ze zbioru albo w ogóle nie odnoszą się do „recenzowanych” książek, albo też książki stanowią najwyżej „podrażnienie”, pretekst, ostrogę do snucia zupełnie osobnych rozważań; Szymborskiej wystarczy byle cytat, anegdota, a czasem jakieś potknięcie autora, żeby rozgościć się w felietonie najzupełniej samowystarczalnie.
O ile recenzje, przynajmniej w teorii, mają stanowić bilans dzieła, felieton jest gatunkiem, w którym celują złośliwcy: służy narzekaniu, obśmiewaniu, czepianiu się, piętnowaniu, wykpiwaniu (a nawet szydzeniu), podgryzaniu, oparskiwaniu, protestowaniu, a także tak zwanemu chłostaniu tak zwanym biczem satyry (która to fraza zasługiwałaby może na osobny złośliwy felieton). I tak, autorka obśmiewa.
Dzięki zatem, jak to ujęła, „wesołemu formatowi felietoniku” dostaje się nieco literatom – o wierszach podróżnych Konopnickiej, w których „turystka w binoklach rezonuje własnym uczonym głosem na temat ujrzanych dzieł sztuki”, pisze, że odczytuje je „już tylko z szacunkiem należnym sprawności rymotwórczej”. Holubowi dostaje się, że „jest przejrzysty do tego nawet stopnia, że powtórne przeczytanie niektórych wierszy nie objawia nam już nic nowego”. O autorze średniowiecznej legendy o świętym Aleksym rzuca, że „był człowiekiem prostodusznym, pozbawionym artystycznej chytrości. Nie tworzył dla sceptyków i pewnie nawet nie miał pojęcia o ich istnieniu”. Z miażdżącej recenzji biografii Haszka, która jest właściwie recenzją biografa, nic nie będę cytował, trzeba ją przeczytać całą, jest to bowiem arcydzieło bezwzględności recenzenckiej, które równie dobrze mogłoby wyjść spod ręki Słonimskiego.
A skoro literatom, to również tłumaczom, antologistom, redaktorom. Antologię wierszy o Warszawie Gomulickiego, gdzie bezlitośnie pocięto dłuższe utwory, kwituje słowami: „Książka jest wydana pięknie, na jej papier i czcionkę aż miło popatrzeć. Nadaje się na prezenty, a jeszcze bardziej na drugie, rozszerzone wydanie”. Nieudany słownik zwrotów łacińskich obcina: „We wstępie czytam, że to już drugie wydanie słownika, rozszerzone i poprawione. Ciekawa jestem, jak wyglądało pierwsze”. Narzekając, że w tomie listów Tuwima i Gałczyńskiego nie przetłumaczono zwrotów po łacinie, francusku, rosyjsku i angielsku, puentuje: „Ostatecznie mój znajomy, który z obcych języków zna tylko grekę, flamandzki, irlandzki i węgierski, też ma prawo wiedzieć, o co chodzi”.
Szymborska narzeka też na świat, że za bardzo zaludniony („jest nas obecnie trzy i pół miliarda” – pisze w roku 1969 i och, brzmi to rozkosznie, następnie dodaje: „za trzydzieści lat będzie nas siedem miliardów”, w czym myli się tylko o dwa lata). Gdzie indziej przewiduje, że Bajkał jest tak wielki, że „nieprędko jeszcze utraci swój pierwotny charakter” (w czym myli się niestety bardzo). Cały felieton (tyleż słuszny, co przez swoją słuszność nieciekawy) poświęciła śmieceniu w lasach i na polach przez biwakujących turystów.
Owszem, w tekście o antologii poetów bułgarskich rzuca kamyczek do ogródka socrealizmu („Prawie wszyscy piszą wiersze miłosne, czyli na temat do niedawna o tyle tylko tolerowany, o ile wiązał się z hodowlą pomidorów”), a recenzując biografię Modrzejewskiej, zastanawia się: „skąd tu dzisiaj wytrzasnąć Sienkiewicza? I to z paszportem do Ameryki wydanym od ręki?”. Bywa, że tekst o książce pozwoli skrytykować nawet stosunki mieszkaniowe, jak w kawałku o _Przysłowiach_ Kolberga: „Książki tej osobno kupić nie można. Trzeba było zaprenumerować całość pism Kolberga, zaplanowaną na ponad sześćdziesiąt opasłych tomów. Takiej prywatnej inwestycji nasze skąpe normy mieszkaniowe nie przewidziały”. Jednak bezpośrednich politycznych aluzji tu niewiele, czy to ze względu na osobiste usposobienie, czy na działalność cenzury. Pełno natomiast aluzji pośrednich do PRL-owskiego społeczeństwa braków. Już sam tytuł _Od ananasa do ziemniaka_ budzić musiał rozbawienie, bo prawdziwszy musiałby brzmieć raczej „Od buraka przez cebulę i marchew do ziemniaka”, co autorka na rozmaite sposoby obśmiewa. Felieton o książce _Tapetowanie mieszkań_ jest tak naprawdę skeczem, który mógłby lecieć w kabarecie Dudek w wykonaniu Dziewońskiego czy Kwiatkowskiej. Do tekstów przesączają się gospodarcze stosunki czy nawet stosuneczki epoki – kiedy Szymborska narzeka, że w książce o XVI-wiecznych kupcach brak wyjaśnienia siły nabywczej pieniądza, rzuca przykładem nader wówczas aktualnym: „Nie wymagam przeliczenia na płaszcze ortalionowe – wystarczą mi opończe z flamandzkiego sukna”.
VI
Najczęstszym jednak obiektem narzekań w _Lekturach..._ jest rynek książki. Szymborska jest istną brakarką PRL-owskiego systemu selekcjonowania, publikowania i dystrybucji literatury, zarówno tej pięknej, jak i zupełnie brzydkiej.
Częściowo jest to kwestia epoki. Do Polski Ludowej niektóre książki czy filmy po prostu nie docierają¹⁰. Niekoniecznie zresztą chodziło o kwestie polityczne, ale również o gust decydentów. Puentą tekstu o traktującym o imperium mogolskim w Indiach _Pawim tronie_ są zachwyty nad „arcyciekawą bibliografią”, obejmującą „dzieła nadwornych historyków, zbiory listów, utworów literackich, a także relacje podróżników z Europy”. „Byłoby co tłumaczyć – kwituje – gdyby było gdzie wydać”.
Owszem, władza selekcjonowała to, co trafić miało w ręce czytelników, ale swoje robiła również zupełnie inna technologia. Dziś, kiedy arcydzieła filmowe są na wyciągnięcie ręki, dziwnie obco brzmi fragment: „Do książki raz przeczytanej zawsze prędzej czy później możemy sobie powrócić, wyciągnąć ją z półki własnej czy cudzej i sprawdzić w powtórnej lekturze. Z filmami inaczej. Przewaga ich żyje w naszych wspomnieniach w postaci pierwszego, nigdy już nie zweryfikowanego wrażenia. _Obywatel Kane_, najgłośniejszy film Orsona Wellesa, był wyświetlany u nas dwadzieścia lat temu. Ludzie, którzy go wówczas obejrzeli, powiadają, że to obraz genialny”.
Kiedy w książce o życiu codziennym w Japonii autor zaleca „uzupełnienie koniecznych wiadomości lekturą dzieła G. Sansoma _A history of Japan_, tom I i II, London 1961”, Szymborska ironizuje: „Czytelnik polski, który przez karygodne roztargnienie nie zdążył poleconego dzieła sprowadzić sobie z Londynu do domu, poczuje się zawstydzony i bezradny”. Dziś dzieli nas od tego jedno kliknięcie w necie.
To samo z nagraniami: książka o ptakach Polski się ukazała, ale autorka żałuje, że wydawnictwu nie towarzyszą płyty z nagraniami ich głosów (chodzi oczywiście o płyty winylowe), bo „przy znanej żwawości naszego przemysłu płytowego taki atlas z nagraniami ukazałby się za lat siedemdziesiąt”. Dopowiadam: po czterdziestu można już ich wszystkich wysłuchać na YouTubie.
Rynek jednak to nie tylko decyzje wydawnicze, ale i sam proces wydawania oraz jego potknięcia: wybrakowane egzemplarze¹¹ czy chroniczny brak papieru¹². Bolączką epoki jest kiepska jakość poligrafii; o nocnych fotografiach bobrów pisze: „zdjęcia z konieczności wyszły ciemnawo, a nasza poligrafia dokonała reszty: odbitki są zamazane, a kolorki brudne”; z kolei opowiadając o ładnym przedruku francuskiego albumu, usprawiedliwia rodzimych projektantów: „może narzucić się myśl, że nie ma to jak francuski smak i że naszych grafików nie stać na tak pyszną kompozycję książki. Naturalnie stać ich na to, niestety często kiepski papier i zła technika reprodukcji niweczy ich inwencję i rozmach”. Wreszcie w felietonie o przewodniku filmowym konstatuje: „brak tylko ilustracji, o czym z pewnością autorzy marzyli, ale cóż. Czytelnicy w miarę możności pamięcią i wyobraźnią będą musieli sobie ten brak uzupełnić”.
Jednak najczęściej – zwłaszcza od czasu osłabienia gierkowskiej ekonomii w połowie lat 70. – przewijają się lamenty nad niskimi nakładami. „Książki nie muszę reklamować, pierwsze jej wydanie wsiąkło jak woda w piasek”. Czy: „nakład 600 egzemplarzy – zgroza”. Kiedy indziej: „Gratka niebywała, toteż nie sądzę, żeby książka była gdzieś jeszcze do kupienia, choć ukazała się przed paru tygodniami”; albo: „ta mała książeczka o niewielkim nakładzie zniknęła prawie natychmiast z półek księgarskich”.
Cóż, były to czasy, kiedy naprawdę ciekawy towar kupowało się spod lady nie tylko w mięsnym, ale i w księgarni, wypełnionej dziełami klasyków marksizmu-leninizmu w twardych oprawach. A uzyskanie pożądanej pozycji było „równie trudne co kupno żarówki w tej tu naszej drugiej połowie XX wieku” (i budziło zrozumiałą zazdrość wśród bliźnich: „Proszę mi nie zazdrościć. Nie mam tej pożytecznej książki na własność. Przeglądam ją u znajomych i wkrótce będę musiała się z nią rozstać”). Nie zaskakuje zatem taka refleksja: „Dużo się u nas mówi i pisze o kryzysie czytelnictwa. Szkoda tylko, że podstawą rozważań są przede wszystkim książki, które miesiącami zalegają półki księgarskie, bo rzeczywiście brak na nie popytu. A może porozmawialibyśmy o kryzysie czytelnictwa na podstawie książek, których potencjalni czytelnicy poszukują bez skutku, bo choć zostały wydane, to ich maluśki nakład rozszedł się błyskawicznie? Książka – i tu pada kolejny ze znakomitych aforyzmów – to towar osobliwy, tym między innymi różniący się od sera, że jeśli nie znajdziemy tej, której szukamy, to i nie kupimy żadnej innej zamiast”.
Na początku lat 80. PRL-owski przemysł poligraficzny szorował po dnie, czego świadectwem różne wstydliwe półki naszych bibliotek, pełne rozpadających się egzemplarzy, w których burość papieru walczy z burością okładki. Jak na ironię właśnie wtedy Ossolineum wydało _Sztukę typograficzną Młodej Polski_, a Szymborska wzdychała: „Czytam o tym z melancholią i zawstydzeniem. Książka musiała być nie tylko porządnie zrobiona, ale w dodatku piękna. Ja pragnę już tylko, żeby kartki szły po kolei, żeby nie było w środku stronic niezadrukowanych, egzemplarz przy otwarciu nie trzaskał w grzbiecie i okładka przynajmniej nie od razu odpadała”.
Rok 1989 zmiótł dawny porządek, ale dokonał przewrotu również na rynku książki. Kiedy Szymborska cieszy się, że na stulecie kina wychodzi rocznicowa publikacja, komentuje: „To normalne, że książka tego typu ukazuje się w stulecie kina. Normalne, ale ja jeszcze do normalności nie przywykłam i każda akuratność wprawia mnie w radosne zdumienie. Od ukazania się książki w Stanach do jej polskiego wydania upłynął rok z ułamkiem. Jeszcze niedawno temu rzecz musiałaby sobie zdrowo poleżeć w wydawnictwie, potem w cenzurze, wreszcie utknęłaby w wąskim gardle drukarni. Kiedy by ją stamtąd wykrztuszono, drugie stulecie kina byłoby już w pełnym toku. I wątpię, czyby ukazała się w całości. Nie mówię nawet o interwencjach cenzury, ale o chronicznym braku papieru, który zmuszał wydawców do zmniejszania objętości”.
Ostateczny rezultat jednak felietonistki wcale nie uradował; bolączki socjalizmu zastąpione zostały bolączkami kapitalizmu. „Narzekaliśmy kiedyś – pisze w roku 1994 – że książki, które ilustracje mieć powinny, albo nie mają ich wcale, albo mało i na fatalnym technicznym poziomie. Teraz nareszcie możemy się cieszyć – ukazuje się coraz więcej pięknie ilustrowanych książek. Ja także się cieszę, ale nie tak bardzo, jak to sobie kiedyś wyobrażałam. Bo pomalutku, ale konsekwentnie ilustracja zaczyna spychać tekst na miejsce podrzędne. Jest ona najwyraźniej dla wydawców ważniejsza. Duch Telewizji unosi się nad książkami... Tam obrazek goni obrazek, a między nimi coraz chudszy komentarz wlatuje jednym uchem i zaraz wylatuje drugim”¹³.
Kto zaś pamięta ówczesne publikacje, wie, że i jakość kleju spajającego grzbiety w latach 90. przesadnie nie górowała nad tą z lat 80. O _Dzienniku geniusza_ Dalego pisze zatem Szymborska, że „został wydany bez przesadnego pietyzmu dla mistrza. Książka od razu rozleciała mi się w rękach. Takiej niespodzianki nawet sam Dalí nie wymyślił”. Pierestrojka, upadek muru, zmiana ustroju, wyprowadzenie sztandaru, Wałęsa prezydentem, prywatyzacja, reprywatyzacja, a klej jak nie kleił, tak nie klei dalej. Fuszerzy z nowych wydawnictw krzaków idealnie imitowali peerelowską przaśność, tylko na okładkę rzucali wszystkie kolorki i czcionki, na jakie spiratowany Word pozwolił.
VII
Dziś _Lektury nadobowiązkowe_ czyta się tak, jakby sunęło się palcem po grzbietach narastającej przez cztery dekady domowej biblioteki. Dla najstarszych czytelników – biblioteki własnej czy rówieśników, dla młodszych – biblioteki rodziców, ciotki z Grudziądza czy dziadka Alojzego. Są tu dzieła i wydania epokowe, których okładki z miejsca sobie przypominamy, a które nierzadko stoją jeszcze na naszych półkach w tym samym pokoju, w którym czytamy książkę. Kiedy indziej – kurioza przyniesione do domu z antykwariatu, nietrafione prezenty, pomyłkowe zakupy.
Starałem się wybierać ową ćwiartkę Szymborskiej starannie i rzetelnie, pierwszeństwo dając tym tekstom, które wydały mi się szczególnie błyskotliwe, osobiste, przewrotne czy doskonałe literacko. Że jednak całość musiałem przeczytać uważnie i niejednokrotnie, nie mogłem pominąć ustępu o _Próbach_: „Robić wybór z Montaigne’a, wydzierać »najlepsze« rzekomo sentencje, »najtrafniejsze« fragmenty, »najpiękniejsze« rozdziały, to tyle, co zamieniać je w martwe eksponaty i zanurzać w spirytusie”. Z bólem serca potwierdzam, że tego właśnie się dopuściłem. Na usprawiedliwienie mogę tylko dodać, że nieco oszukiwałem na wadze i zamiast 140,5 tekstu ćwiartka Szymborskiej liczy okrągłe 150 tekstów.
Oddaję w Państwa ręce książkę, którą – że strawestuję – „podałem w skrócie przeokrutnym, za co cienie Autorki przepraszam, a Czytelników kieruję bezpośrednio do lektury”. Jestem przekonany, że wielu z Państwa po ćwiartce Szymborskiej sięgnie po całość, czyli _Wszystkie lektury nadobowiązkowe_, żeby cieszyć się kompletem (a przy okazji popomstować, że antologista to wybrał bez sensu, a tamtego bez sensu nie wybrał). Bo ostatecznie przecież i tak „przeczytać trzeba wszystko”.
------------------------------------------------------------------------
1 Oba cytaty za: Wisława Szymborska, Kornel Filipowicz, _Najlepiej w życiu ma Twój kot_, Wydawnictwo Znak, Kraków 2016. Pozostałe cytaty, jeśli nie podano inaczej, za: Wisława Szymborska, _Wszystkie lektury nadobowiązkowe_, Wydawnictwo Znak, Kraków 2015. Autor i antologista w jednej osobie nie gwarantuje, że znalazły się one również w tym wyborze.
2 Za: Anna Bikont, Joanna Szczęsna, _Pamiątkowe rupiecie. Biografia Wisławy Szymborskiej_, Wydawnictwo Znak, Kraków 2012.
3 Przykładowo: „tłumacze różni – niestety w utworach wierszowanych zawiedli zupełnie”; „masa dobrze skomentowanych ilustracji, czyli jak w porządnym atlasie być powinno”; „przekład z angielskiego (bo z japońskiego nikt nie umiał)”; „24 fotografie, znane mi z dawniejszych doskonałych reprodukcji – tutaj mgliste i plugawe, wystawiają na ciężką próbę moją wiarę w postęp techniczny”; „egzemplarz pożyczony, ponieważ minimalny nakład wsiąkł w okamgnieniu”. Od lat 90. autorka opatrywała jeszcze tekst dodatkowym tytułem.
4 Kiedy felieton zaczyna się słowami: „Przez pierwsze 250 lat po śmierci wiodło się Adamowi Jarzębskiemu bardzo kiepsko” albo „Przykra przygoda pośmiertna zdarzyła się pewnemu niemieckiemu poecie, który w XVII wieku mieszkał w okolicach Düsseldorfu”, to z miejsca żałuję, że nie idzie za tym opowiadanie czy powieść, bo takie pierwsze zdanie to początek potencjalnego arcydzieła prozą lub wierszem.
5 Morris tymczasem życie miała arcyciekawe. Była – jeszcze jako James – żołnierzem w II wojnie światowej i członkiem pierwszej udanej wyprawy na Mount Everest, spłodziła i współwychowała gromadkę dzieci, dokonała korekty płci w Maroku (żeby uniknąć konieczności rozwodu, do którego potem i tak została prawnie zmuszona), napisała całe mnóstwo cenionych i nagradzanych (choć, oddajmy to, nie Noblem) książek. Kiedy w Anglii wprowadzono związki partnerskie, Jan, już po osiemdziesiątce, ponownie zalegalizowała związek ze swoją żoną, z którą nigdy się nie rozstały. Zmarła w roku 2020, mając dziewięćdziesiąt cztery lata i przeżywając Szymborską (znów: nie wypominając) o lat osiem.
6 O Polakach nie wspominając.
7 Jako że pojawia się w tekście o książce z 1973 roku, to podejrzewam, że pochodzi z _Humoresek_, które wyszły w Polsce siedem lat wcześniej.
8 Nie tylko dużo, ale i szybko. O 260-stronicowej książce _Einstein w cytatach_ powiada, że to „godzinka z osobowością tak nieprzeciętną”.
9 Zapytana, czemu pisze o książkach popularnonaukowych i poradnikach, odpowiedziała: „publikacje tego typu nie kończą się nigdy ani dobrze, ani źle i to jest to, co najbardziej mi się w nich podoba”.
10 O _Moście na rzece Kwai_ pisze, że jest „jeszcze do tej pory nam nie znany. Albo gorzej niż nie znany, bo w ostatnich dziesięciu latach sprowadzono do nas wiele filmów, które wyraźnie tamten naśladowały. Kiedy wreszcie _Most_ zjawi się w Polsce, wyda nam się dziełem z drugiej ręki”.
11 __ „Natrafiłam w pobliskiej księgarni na ostatni już egzemplarz tego słownika. W domu dopiero zauważyłam, że brakuje w nim sześćdziesięciu stron od Al do Bu. Co robić? W mojej księgarni już mi go nie wymienią, bo nie mają na co. Pozostaje uganianie się po innych sklepach – udręka, którą coraz gorzej znoszę”.
12 Pełen wodolejstwa rozdział pewnej książki kwituje słowami, że wprowadził ją w „złudne wprawdzie, ale miłe wrażenie, że nie ma u nas żadnych trudności z papierem”; zresztą owe „trudności” nierzadko były po prostu łatwym pretekstem, by nie wydawać jakichś tekstów dla władzy niewygodnych.
13 Zmiany dotyczyły nie tylko spraw graficznych, ale i stosunków wydawca – autor, stąd też w jednym z nagłówków autorka, wymieniając oficynę, grozi palcem: „Wydawnictwo Interpress (które, jak słyszę, autorowi nie zapłaciło, egzemplarzy autorskich nie przysłało i na listy nie odpowiada)”.THOMAS R. HENRY, _PARADOKSY NATURY_,
przekład Jerzego Chmurzyńskiego, ilustracje J.S. Miklaszewskiego, Wiedza Powszechna, Warszawa 1967
Lubię książki, w których liczy się nogi stonogom. Czytanie wyłącznie literatury tzw. pięknej ma w sobie coś przerażającego. Traci się właściwą perspektywę. Po lekturze monologu wewnętrznego dobrze jest dowiedzieć się, jak np. kichają słonie. Takie książki jak _Paradoksy natury_ nie mają na oko nic wspólnego z problematyką pism literackich. Nic? Ależ mają wspólnego czytelnika. I dlatego pozwólcie kilka słów, jak myślę, w interesie nas wszystkich. Chodzi o ilustracje, które w książce popularnonaukowej spełniają rolę arcyważną. Jeśli nie ma ich wcale, można, choć z dotkliwym bólem, wytłumaczyć to sobie jakąś nadrzędną techniczną niemożliwością. Jeśli jednak są, to muszą lojalnie i dokładnie informować nas o wyglądzie omawianych zwierząt. Graficzne impresje, etiudy czy dowolne wariacje są tu co najmniej nie na miejscu. Nie czekam na wizję dumnego artysty, ale na rzetelność sprawnego rzemieślnika. „Koń jaki jest, każdy widzi” – krótko i węzłowato zawyrokował nasz saski encyklopedysta ksiądz Benedykt Chmielowski. Proszę zauważyć, że zasada powyższa nie obejmuje rzekotek workowatych.FIODOR SZALAPIN, _WSPOMNIENIA Z MOJEGO ŻYCIA_,
wydanie drugie, przekład z rosyjskiego Ludwiki Rakowskiej, Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Kraków 1967
Szalapin był zwolennikiem wjeżdżania na scenę na żywym rumaku. Duch czasu życzył sobie, żeby w teatrze było solidne i prawdziwe wszystko, nie tylko intrygi. Jeżeli potrzebny był las, to wyrywano w parku drzewa i stawiano na scenie w doniczkach. Szalapin miał oprócz porywającego głosu nieprzeciętny talent charakterystyczny. Wiele jego zakulisowych konfliktów polegało na tym, że wymagał od partnerów, żeby z równym mu weryzmem przeżywali swoje role. Wyobraźmy sobie Wyspiańskiego, który jako – dajmy na to – wpływowy wydawca żąda od autorów nie tylko tekstów, ale i własnoręcznych ilustracji. Nie można zmuszać ludzi do posiadania dwóch talentów naraz. Nic mi osobiście nie przeszkadza śpiewak wbity w scenę jak kołek, jeżeli tylko pięknie śpiewa i nie całkiem zapomina o poprawnej dykcji. Po lekturze _Wspomnień_, zwłaszcza ich pierwszej połowy, byłabym skłonna przyznać Szalapinowi laur trzeci: za uzdolnienia literackie. Przeszkadza mi w tym jednak świadomość, że Maksym Gorki brał żywy udział w powstawaniu tej książki, a trudno uwierzyć, że tylko numerował stronice. Prawdopodobnie jego doświadczonej ręce zawdzięczamy malowniczy rozmach, z jakim opowiedziane zostało przeokropne dzieciństwo śpiewaka, lata poniewierki i skrajnego niedostatku. Później, mówiąc już o latach artystycznej pełni i światowego uznania, Szalapin jakby traci werwę, niejedno ważne przemilcza i ciągle się z czegoś tłumaczy. Jest to w dalszym ciągu ciekawe, ale już bez światłocienia. Być może tkwienie na samym szczycie sławy jest pozycją nudną, a widoki, które się stamtąd roztaczają, mgliste.PIERRE JEANNIN, _KUPCY W XVI WIEKU_,
przekład z francuskiego Eligii Bąkowskiej, Czytelnik, Warszawa 1967
Tyle było awanturniczych opowieści o błędnych rycerzach, a o błędnych kupcach, o ile wiem, żadnej... Tymczasem przeciętny nawet kupiec górował nad przeciętnym szlachcicem ilością i barwnością przygód, koniecznością życiowego hazardu i inicjatywy. Już to, że podróżować musiał więcej, częściej i dalej, narażało go bezustannie na rozliczne niebezpieczeństwa. Wypłynięcie z portu statku z towarem nigdy nie dało się ściśle przewidzieć. Jak za czasów wojny trojańskiej, czekano na pomyślny wiatr, tyle że już nie zabijano Ifigenii. Nigdy nie było też wiadomo, czy towar dopłynie w określone miejsce i czy w ogóle dopłynie. Wliczmy do tego jeszcze niepewność spółek i ryzyko z klientelą, która im była możniejsza, tym mniej solidna. Wreszcie okropny lęk przed ogniem piekielnym, jako że Kościół katolicki wielu transakcji zakazywał. Sukces kalwinizmu wśród kupiectwa spowodowany był w dużej mierze tym, że nowa wiara nie potępiała pożyczek na procent. Książka Jeannina, który nam o tym wszystkim opowiada, ma jednak pewien brak. Może jestem karygodnie nieoświecona, ale doprawdy nie wiem, co to w gruncie rzeczy było 700 000 florenów, 300 dukatów, 95 000 liwrów albo 50 soldów. Autor nie wyjaśnia ani wzajemnego stosunku rozmaitych jednostek monetarnych, ani ich ówczesnej siły nabywczej. Sporządzenie małego chociaż cennika – owszem, trudne, zważywszy chwiejność cen w tym burzliwym stuleciu – bardzo by pomogło wyobraźni. Nie wymagam przeliczenia na płaszcze ortalionowe – wystarczą mi opończe z flamandzkiego sukna. Chciałabym się dowiedzieć, ile kosztował koń, beczka soli, armatka skromna i armatka wystawna. Jakby na pociechę, książka ma piękne reprodukcje starych sztychów i malowideł, dla których wydawnictwo nie pożałowało przyzwoitego papieru.OLGIERD BUDREWICZ, _SAGI WARSZAWSKIE_,
Czytelnik, Warszawa 1967
Wszystko, co powstaje pod hasłem „Ocalić od zapomnienia”, z góry może liczyć na poczytność. Toteż ocala się. Hurtem, po łebkach i laurkowato. W _Sagach warszawskich_ Budrewicz ocala w ten właśnie sposób aż 10 rodzin, które odznaczyły się chlubnie w dziejach naszej kultury i nauki. Na każdy ród przypada około 16 stroniczek, wliczywszy w to liczne fotografie. W takim pamięciowym metrażu dynastia np. Gebethnerów formalnie się dusi. Faktów związanych z jej działalnością wydawniczą znalazłoby się tak dużo, że poczciwa, ale przecież nie wiekopomna anegdotka, jak to roztargniony Gustaw Gebethner poczęstował gości atramentem zamiast winem, zajmuje tylko miejsce. Autor, zdając sobie sprawę z ulotności swojej pracy, zaznacza na wstępie, że celem jego było tylko zasygnalizowanie wielkiego tematu. I dodaje, że w przyszłości znajdzie się na pewno ktoś bardziej od niego powołany. Nie rozumiem, czemu dobrze umysłowo rozwinięty dziennikarz nie miałby właśnie być tym powołanym. Miałam w rękach zbyt wiele książek, których autorzy coś tam sygnalizowali, zwalając resztę roboty na bliżej nie określone niemowlęta w niewiadomej przyszłości. Tymczasem niemowlęta powyrastają, znów to i owo zasygnalizują, nie czując powołania do niczego więcej. Z dezaprobatą spoglądam w kołyski.RADKO PYTLIK, _JAROSŁAW HASZEK_,
przekład z czeskiego i uzupełnienia Edwarda Madanego, Wiedza Powszechna, Warszawa 1967
Kto jak kto, ale krytycy literaccy powinni jednak wierzyć w duchy. Obawa, że nagle o północy drzwi się otworzą i stanie w nich duch omawianego pisarza, mogłaby uchronić interpretatorów przed niejednym głupstwem. Szkoda, że Radko Pytlik nie bał się duchów i obmyślał swoje dzieło o Haszku w poczuciu całkowitego bezpieczeństwa. W rezultacie zatopił wielkiego humorystę w oceanie frazeologii. Gdzieś w podświadomości krytyka zakorzeniło się przeświadczenie, że rewolucyjność i wesołość to pojęcia nie dające się z sobą pogodzić. Skoro więc Haszek był rewolucjonistą, Pytlik uznał za swój święty obowiązek jakoś jego humor usprawiedliwić. Dowiadujemy się ze zdumieniem o rozmaitych „maskach” Haszka: masce wesołka, błazna, mistyfikatora. Okazuje się, że tylko okrutna konieczność zmuszała go do śmiechu – i gdyby czasy były mniej straszne, Haszek z westchnieniem ulgi zacząłby pisać tragedie. Dużo kłopotu sprawiło krytykowi życie osobiste pisarza, który prowadził się nie najprzykładniej, płatał psie figle i słynął z umiłowania trunków. Ponieważ takie cygańskie skłonności również nie bardzo pasują do sylwetki idealnego postępowca, Pytlik wmawia nam, że Haszek brykał nie tak sobie, ale z posępną premedytacją. Jedynymi jaśniejszymi promyczkami w książce są cytaty z samego Haszka oraz kilka jego fotografii. Wyziera ku nam pyzate oblicze człowieka, który śmieje się ze wszystkiego, co mu staje na drodze. Niestety Pytlik stanął za późno.NADZIEJA DRUCKA, _CZARODZIEJ Z NANTES_,
Nasza Księgarnia, Warszawa 1967
Na rycinach, które w tak jedynie wyobrażalny sposób ilustrują powieści Juliusza Verne’a, wszystko jest w prążki: ziemia w prążki, księżyc w prążki, morze w prążki, w prążki żagle na wzlatujących pod chmury okrętach, w prążki retorty, z których wydobywają się kłęby złowieszczego dymu, w prążki nauszniki odkrywcy wulkanu na biegunie północnym. Kiedy dowiedziałam się w szkole, że na biegunie nie ma żadnego wulkanu, przyjęłam tę informację z niesmakiem. Staroświeckość Verne’a przeżywa obecnie swojego rodzaju benefis. Wiedza i technika dawno już zdystansowały fantazję pisarza. Tym większą, choć trochę rzewną przyjemność znajdujemy w konfrontowaniu rzeczywistości z jego marzeniami. A jednak Verne nie był, przynajmniej w późniejszym okresie twórczości, fantastą naiwnym. Jeśli jego pierwsze książki wyrażają jeszcze silną wiarę w wynalazek jako rękojmię szczęścia ludzkości, to później wiara ta ustępuje miejsca złym przeczuciom. Jego początkowo szlachetni uczeni zaczynają objawiać cechy sataniczne. A jeśli trafi się jeszcze jakiś genialny poczciwiec, strzec się musi, żeby jego wynalazek nie wpadł w szpony szaleńca żądnego władzy nad ludźmi. _Czarodziej z Nantes_ to ładnie opowiedziany życiorys Verne’a oraz omówienie jego najciekawszych książek. Raz jeszcze potwierdza się reguła, że pisarze o wielkiej wyobraźni wiodą życie przeważnie monotonne i uporządkowane. Człowiek, który nosił w głowie koncepty do stu paru książek, mógł sobie pozwolić na jedno zaledwie małe roztargnienie w postaci ożenku i jedną tylko wielką namiętność, a mianowicie do podróży morskich. Ale pożal się Boże, co to za podróże w porównaniu z tymi, jakie przypadły w udziale jego dzielnym bohaterom, że wspomnę choćby kapitana Nemo, który nieuchwytny w swojej podwodnej łodzi, wymierza sprawiedliwość niedobremu światu. Sprawiedliwość w prześliczne prążki, oczywiście.ALEKSANDRA Z TAŃSKICH TARCZEWSKA, _HISTORIA MEGO ŻYCIA_,
opracowanie i wstęp Izabeli Kaniowskiej-Lewańskiej, Ossolineum, Wrocław 1967
O wdzięku pamiętnika zadecydował fakt, że autorka napisała go jeszcze w kwiecie młodości. Gdyby chwyciła za pióro jako sędziwa już dama, przydałaby swoim panieńskim czasom westchnień i morałów. Z pewnością też, z wielką szkodą psychologiczną, przedstawiłaby samą siebie na historycznym tle. Tymczasem pamiętnik przez młodą osobę napisany ukazuje prawdę inną: można było mieszkać sobie w Warszawie na początku XIX wieku i nie wiedzieć wcale, że żyje się w napoleońskich czasach. Wystarczyło być panną na wydaniu. Cesarz może by i zwrócił na siebie uwagę uroczej panny Aleksandry, gdyby zjawił się w domu jej mamy z bukietem w ręce i widokami na zrobienie przyzwoitej urzędniczej kariery. Tak więc historyk z pamiętnika tego pociechy nie ma. Za to badacz obyczajów dojrzy w nim rodzaj odysei, gdzie miejsce Itaki zajmuje łoże małżeńskie w empirowym stylu. Wydawanie panien za mąż to w ujęciu autorki skomplikowany, nie dający się porównać z niczym ceremoniał, któremu podporządkowane było całe życie towarzyskie. To wielka zespołowa twórczość wymagająca nie lada filozofii i wiedzy praktycznej, inwencji i czujności, szaleństwa i metody. Co osobliwsze, owe panny na wydaniu z góry zakochiwały się w swoich, nie zawsze najlepszych, konkurentach. Reguła gry wymagała takich uczuć – i takie uczucia zazwyczaj się lęgły. Miło pomyśleć, że pan Tarczewski okazał się człowiekiem cnym. Gdyby jednak był łajdakiem, pani Aleksandra z tym samym zamiłowaniem do swojej niewieściej misji urodziłaby mu dwanaścioro dzieci. Jest to właściwie bardzo ciekawe.