Ćwiczenia z ciemności - ebook
Ćwiczenia z ciemności - ebook
Bohaterka ma 57 lat. Mieszka na drugim piętrze budynku, w którym zostały już tylko kobiety. Ma trzech dorosłych synów, ale jest sama. Myśli, że jest sama. Sypia pod stolikiem do kawy. Jest na długim zwolnieniu lekarskim z powodu traumy i wyniszczającego PTSD; nie może znieść istnienia, bycia gdziekolwiek, ale się nie poddaje. Trwa dzięki czterem przyjaciółkom, które jej pomagają, które ją akceptują, i które podtrzymują ją na duchu, nawet gdy jest wściekła, nierozsądna i nieszczęśliwa. Co tydzień jeździ autobusem do terapeuty, który pomaga jej zrozumieć, co naprawdę się wydarzyło. Jeździ, ponieważ musi nauczyć się, jak wychodzić z wszechogarniającego mroku.
„Ćwiczenia z ciemności” to potężna i wyzwalająca powieść o przyjaźni i determinacji. O dochodzeniu do siebie. O kobietach, których losy łączą się w miłości i trosce.
Kategoria: | Katalog |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67121-69-9 |
Rozmiar pliku: | 833 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To jak podróż po kręgach piekła z ciszy do delikatnego szelestu, którego końcem jest ogłuszający zgiełk.
Piszę wiadomość do Nicoli: Wróciłam do domu.
Podróż autobusem trwa godzinę i czasem niemal zdarza mi się zapaść w sen na lepkim siedzeniu – głowa mi opada, tak jestem zmęczona. Zmęczenie jest dobre, powiedziano mi, senność jest dobra. Twoje ciało zyskuje spokój.
Nicola odpowiada mi serduszkiem, potem zasypiam. Śnię o tym, że muszę się zajmować jakimiś dziećmi, ale nie daję sobie rady. Dociera do mnie, że zasnęły na podłodze ubrane w kurtki, wszystko dookoła nich to bałagan i chaos, do tego jest późna noc. Nie udało mi się odpowiedzialnie nimi zająć. Dziećmi pod moją opieką. Desperackie poczucie winy w moim śnie gwałtownie wzrasta, po czym się budzę i jest zupełnie ciemno. Świeci tylko żółta lampa, jestem głodna i dziwnie sparaliżowana, nie mogę się podnieść. Głód rośnie jednak do tego stopnia, że wywołuje mdłości i pcha mnie do kuchni, gdzie napycham się popcornem. Gotuję ryż i smażę warzywa, robię jajko sadzone, wszystko suto polewam sosem sojowym i jem przy małym stole obok okna. Gra radio, ale go nie słucham, nie potrafię przyjąć jazgotu głosów i tego, o czym mówią; wyłączam je i wpatruję się w odbicie w oknie. To mam być ja. Jest godzina siódma. I znów na sofę, teraz muszę znaleźć możliwie najgłupszy program w telewizji, to jak miód na moje złachane synapsy, a widzę je dokładnie przed sobą: coś jak kłujące kolce, które miały być miękkie i falować jak trzcina. Zatopić się w świecie banałów; nic, co wywołuje emocje, nic, co wymagałoby ode mnie wysiłku; to najlepsze lekarstwo. Tak też działa, ciepłe poczucie komfortu rozlewa się po ciele, a ja jestem zrelaksowana i nieobecna.
Musiałam znów zasnąć przy tym wylewającym się strumieniu obrazów, bo o trzeciej w nocy budzi mnie koszmar. Jestem mokra od potu i z przerażenia. Serce mi wali, podskakuję i staję na podłodze, przekonana, że ktoś jest w mieszkaniu. Przeczesuję pokoje, ale nie ma tu nikogo oprócz mnie i mojego przerażonego mózgu. Zabieram więc kołdrę z sofy i kładę się do łóżka, gdzie całą uwagę skupiam na podwyższonym pulsie, robię tak, dopóki światło poranka nie wdziera się do środka: wtedy w końcu spokój, świat się budzi, mogę odpuścić i twardo zasnąć. Zły sen o ucieczce przed wielkim niebezpieczeństwem, w tym śnie seria błędnych posunięć, niemożność znalezienia drogi w końcu rozpuszcza się w deszczu, który puka w okno małego pomieszczenia. Kiedy znów się budzę, jest już późne przedpołudnie.
Nazywam go gościem od PTSD, ma mi pomóc. Zostałam do niego skierowana przez system: psycholog, lekarz rodzinny i w końcu po miesiącach oczekiwań – diagnoza. To on wzywa mnie do siebie, kiedy siedzę w poczekalni razem z innymi pacjentami. Dzieje się to w centrum psychiatrycznym, na specjalnym oddziale, który leczy wyłącznie to jedno zaburzenie. Dopiero od niedawna jestem w stanie cokolwiek powiedzieć gościowi od PTSD. Podczas wielu wizyt po prostu byłam tam, siedziałam zupełnie cicho i gapiłam się w podłogę. Nie mogłam mówić, nie mogłam odpowiedzieć na jego pytania. Milczenie jak szorstki kamień w gardle, język jak sparaliżowany.
W poczekalni siedzą starzy i młodzi, ludzie z wszystkich klas społecznych. Kobieta niemal całkowicie odcięta od otoczenia, jej zagubiony wzrok utkwiony w ścianie. Mężczyzna z drgającą lewą nogą. Wielka kobieta z tatuażami, cherlawy młodzieniec, niemalże chłopiec, czapka zasłania połowę jego twarzy. Muskularny mężczyzna pochłonięty swoim telefonem. Kolejka przy ekspresie do kawy, niektórzy – w tym ja – podskakują ze strachu, kiedy słychać dźwięk mielenia ziaren. Siedzimy przy ścianach w poczekalni, w równym rzędzie, czekamy, aż nas wezwą.
Gość od PTSD mówi, że rozmawiał z psychiatrą na temat depresji związanej z moim zaburzeniem.
– Nie mam depresji – mówię stanowczo. – Nie czuję się zdołowana.
„Panie doktorze, panie doktorze, nie mogę być w żadnym z miejsc”. Tak mówili pacjenci do mojego dziadka ze strony matki, który był lekarzem praktykującym w jednej z najmniej popularnych dzielnic miasta. Nie mogę być w żadnym z miejsc. Śmialiśmy się z tego przy stole u dziadka, a teraz nie ma się z czego śmiać. Bo teraz wiem, co to znaczy.
– Nie mogę być w żadnym z miejsc – zwracam się do gościa od PTSD.
– Ale przecież jesteś tutaj. Nie jesteś?
– Jestem – odpowiadam.
Ale ledwie stąd wyjdę, znów się zaczyna. Za każdym razem, kiedy zobaczę moje blizny, za każdym razem, kiedy ktoś krzyknie. Nawet kiedy myję nóż kuchenny.
– Jasne – mówi. – Rozumiem, wszystko to są triggery, wyzwalacze pewnych reakcji. Ale mamy historię twojego życia, od której zaczyna się coś, co nazywamy twoją osią czasu. Tam znajdują się pasywne traumy z przeszłości i nimi zajmiemy się najpierw. Tam są też aktualne, aktywne traumy, które spowodowały, że jesteś chora. Ale z tym poczekamy do momentu, kiedy będziesz gotowa. Dobrze, że już teraz potrafisz sformułować to, co chcesz powiedzieć. – Uśmiecha się do mnie. – I obiecuję ci, że podejdziemy do tego powoli i spokojnie.
– Ale wyzdrowieję? – pytam go.
– O to nie musisz się martwić – odpowiada. – Po prostu zamknij oczy i zaczynamy. Połóż stopy na podłodze, żebyś miała kontakt z ziemią. Opisz wszystkie detale, wszystko, co zwraca twoją uwagę, co czujesz, słyszysz, widzisz. I pamiętaj, żeby opowiadać w czasie teraźniejszym.
– Dobra – mówię i stawiam obie stopy na ziemi.
Wyłania się twarz mojego ojca.
I dalej, naprzód w płomienie piekielne na dzikim, rozszalałym rumaku!
A gość od PTSD trzyma za lejce i skrobie notatki w zeszycie.
I znów długa podróż autobusem.
Miasto, niebo, nagie drzewa.
Zielona sofa.
Dzieje się tak raz w tygodniu.
Taka to, można by rzec, opowiastka.
Nicola często wysyła mi serduszko, kiedy już jestem w domu. Nicola o kędzierzawych włosach i mięsistych dłoniach. Moja przyjaciółka Nicola. I Annie, Lea, Rose. Moje przyjaciółki. Lubimy przesiadywać u siebie w kuchniach i pić kawę. Bez przyjaciółek, bez tych kobiet, z których każda dźwiga własny ciężar, nigdy nie dałabym sobie w życiu rady, tak to widzę. One są moimi giermkami, ja jestem ich giermkiem. I dziś właśnie przyjaciółki siedzą u mnie w kuchni, upchałyśmy się przy małym stole przy oknie, choć akurat ja stoję przy kuchence i podgrzewam mleko. Kawa paruje. Myślę o tym, czy na moim ramieniu nie siedzi diabeł, który dobrze się bawi, przeciągając mnie przez grzęzawisko, żeby sprawdzić moją wytrzymałość.
– Dużo zniesiesz – zwraca się do mnie Nicola i pokazuje na mnie, jakby odczytała moją myśl. – Ciebie nie da się złamać, nawet teraz, kiedy chorujesz.
Reszta przytakuje i uśmiecha się do mnie. Zaczynam płakać. Dziewczyny są do tego przyzwyczajone. Nalewam kawę i siadam tuż przy Lei, która mnie obejmuje. Annie zaczyna opowiadać historię, która sprawia, że wszystkie śmiejemy się w głos. Rose wstaje i zaczyna podskakiwać, machając przy tym ramionami.
– Przestańcie! – krzyczy. – Ani słowa więcej, Annie, ja umieram!
W ułamku sekundy od płaczu przechodzę do śmiechu, wciśnięta jak szprota między przyjaciółki przy małym stole w kuchni w tym mieście, gdzie na zewnątrz deszcz leje jak z cebra.
Lea była kiedyś na przyjęciu, na które każdy gość miał przygotować anegdotę. Jej brzmiała następująco: Jako pielęgniarka na stażu pomagałam przy porodzie. To był trudny poród, dziecko nie chciało wyjść. Kobieta, która rodziła, krzyczała, nie mogła więcej przeć. Położna wyciągnęła niemowlę przy pomocy ssaka i następnie położyła je przy piersi matki. Głowa była ciągnięta tak długo, że noworodek wyglądał na zdeformowanego, przypominał – według własnej matki – ufoludka. Odwróciła się od niego z obrzydzeniem. Lekarz powiedział do niej: – Powinnaś się wstydzić. Lekarz, wysoki i szczupły mężczyzna, opuścił pokój zdenerwowany. – Kobiety! – wykrzyczał. Położna powiedziała: – Nawet najgorsze rzeczy w końcu mijają, a to tutaj to nie jest najgorsza rzecz. Położna i ja spotkałyśmy potem tę matkę na korytarzu, kiedy po sześciu tygodniach przyszła na kontrolę. Głowa dziecka odzyskała już właściwy kształt. – Miałaś rację – powiedziała. – To nie była wcale najgorsza rzecz. Położna zapytała o siniaki na jej ramionach. Świeżo upieczona matka wzruszyła ramionami, trzymała dziecko tuż przy sobie. – To nic takiego – odpowiedziała i uśmiechnęła się. Położna się nie uśmiechnęła i ja też nie. Położyła rękę na ramieniu kobiety i powiedziała: – Uważaj na siebie. Taka to była anegdota, którą Lea opowiedziała na przyjęciu.
Idę ulicą w późnym słońcu, oślepiona słonecznym światłem tuż przed jego zniknięciem, i myślę, że nie ma żadnej historii mojego życia. Jestem w trakcie rozplątywania historii, która – jak sobie wyobrażałam – była moją historią. Widzę migawkę za migawką: rozpamiętywane chwile (dlaczego właśnie te?), ja jako dziecko, nastolatka, dorosła, bardziej dorosła; widzę też przebłyski z przyszłości: ja jako coraz starsza, zupełnie stara, w celi śmierci, martwa. Rój świetlistych migawek, scen, sytuacji przypominających senne obrazy, które nosi się ze sobą cały dzień, tak jakby to, co wydarzyło się we śnie, było prawdziwe.
Tu tłusta od mleka z piersi leżę w trawie i bawię się patykiem.
Tu urodziło się dziecko numer dwa, siedzę na krześle w szpitalu i po raz pierwszy przystawiam je do piersi (ten obrazek przewija się zawsze tak, jakby był kręcony od tyłu i od lewej do prawej).
Tu mknę jak szalona przez szkolne boisko (mam jedenaście lat) i kłamię jak najęta.
Tu w błyszczącej sukience stoję za barem i kołyszę się do muzyki granej na żywo.
Tu chowam się przed ojcem.
Tu jestem samotna.
Tu szczęśliwa.
Przygnębiona, beztroska, zrezygnowana.
Wkurzona, zgorzkniała, zazdrosna, pewna siebie.
I tak dalej.
Co do bardziej spójnej historii dotyczącej tego, jak stałam się tym, kim jestem – to dopiero zaczynam ją rozplątywać. Uczę się poznawać swoje mocne strony, żeby już dłużej nie być niewolnicą tej swojej tak zwanej historii życia. Dzwonię i mówię o tym Annie.
– To wspaniale – odpowiada. – Ale nie do końca rozumiem, o co ci chodzi.
– Ja też nie. Ale czuję, że tak trzeba.
– No tak – mówi Annie. – Muszę to przemyśleć. Co robisz dziś wieczorem?
– Nic – odpowiadam. – I to wcale nie dotyczy całej tej sprawy. Wkurza mnie, że mam być definiowana przez jakąś historię – podnoszę głos. – Że to i że tamto, że mój ojciec, moja matka, czas i miejsce, traumy i inne bla bla bla musiały wpłynąć na to, co potem stało się mną. Ja jestem nienaruszona i taka byłam od momentu narodzin. Jestem sobą.
– Ale nie jesteś nienaruszona – oponuje Annie. – Dlatego chodzisz na terapię do gościa od PTSD. I chcesz w zasadzie powiedzieć, że człowiek jest tą samą osobą przez całe życie? Bo ja w żaden sposób nie jestem w stanie rozpoznać młodszej siebie, już nią nie jestem. Ona jest dla mnie kimś obcym.
– Przecież o tym właśnie mówię – odpowiadam.
– Nie, ty mówisz coś zupełnie przeciwnego. Twierdzisz, że jest jedno ja.
– Nie. Twierdzę, że mam swój rdzeń. On jest nienaruszony i ma być nienaruszony. I na dodatek wciąż rozpoznaję w tobie twoje młodsze ja, to jesteś ta sama ty, Annie.
Annie wzdycha.
– Przykro mi z twojego powodu – mówi cicho.
– Żadne przykro! Oszczędź mi swojego współczucia! – krzyczę i wiem, że to dziecinne.
Bo Annie chce okazać mi troskę.
Ale nie potrafię sobie z tym poradzić, rozłączam się, a wściekłość sprawia, że jest mi gorąco, biorę więc szklankę i rzucam nią w lodówkę tak mocno, jak tylko potrafię.
Moje małe ja wije się niczym złota rybka w zbyt ciasnym akwarium.
Godzinę później ostrożnie zamiatam szklane odłamki, jakbym – kręcąc głową – sprzątała po kimś innym.
_Jak to się stało_
_i co ci się przytrafiło_,
_że tak źle ci na świecie_
_i w życiu teraz jest?_
_Co w skórę twoją weszło_
_i pozbawiło twą istotę światła i nadziei?_
_Czy byłaś kwiatem na gałęzi jabłoni_,
_który spadł i stał się glebą?_
_Czy byłaś drobiną w powietrzu_
_zdaną na porywy wiatru?_
_Czy naprawdę byłaś bez winy_
_w tym, co ci się przytrafiło_,
_że tak źle ci na tym świecie_
_i w twoim życiu teraz jest?_
Tak brzmiał wiersz zamieszczony w jednej z małych książek poetyckich mojej babci. Dostała ją od dziadka, kiedy byli jeszcze zupełnie młodzi. Zapomniałam nazwisko autora, ale pamiętam, że był przetłumaczony z innego języka, a książka była wytarta, szaroniebieska z białym tytułem: _Wiersze z całego świata_. Strony były na krawędziach pożółkłe ze starości, całość pachniała kurzem. Tego wiersza nauczyłam się na pamięć jako dziecko, miałam wtedy trzynaście lat. Walnął mnie jak obuch, teraz leżę w łóżku i sobie go przypominam, zapamiętuję, recytuję po cichu z zamkniętymi oczami. Założyłam kołdrę na głowę, mój oddech sprawia, że powietrze jest ciepłe i wilgotne.
Kiedy wnuczki, które miałam w młodym wieku, bo w młodym wieku zostałam też matką, biegają przez mój pokój i przez kuchnię, w srebrnych butach i ze skrzydłami jak motyle, ze zjawiskowymi policzkami i pokaźnymi uszami, z falującymi jak pola zbóż i lśniącymi jak wypolerowany mahoń włosami, z brązowymi tudzież zielonymi albo niebieskimi jak ocean, promienistymi oczami, kiedy rzucają się na moje poduszki i rysują na papierze (i na stole, i ścianie) niezwykłe krajobrazy, kiedy mieszają w garnku, jakby to był sens życia i coś wspaniałego, coś wspaniałego,
wtedy czuję pęd życia.
Moje dzieciaki w złociutkich kapelutkach, z mieczami pędzące przez salon i kuchnię, szybkie ciała, twarze, które w uśmiechu i śmiechu zyskują wymiar nieba, coś, czego nigdy nie widziałam i nie słyszałam nigdy wcześniej ani później, objawienie znaczenia.
Ale kiedy to wszystko się dzieje, jestem jeszcze młoda i leżę w małym pokoiku, i płaczę nad swoim losem / historią / żonatym kochankiem / niezainteresowanym kimś / kto mnie nie dostrzegł / i to dzieciństwo, och, dzieciństwo / strach i oszustwo / jestem wszyta na stałe w tę narrację, bolączki miłości i tak dalej.
Leżę tam i to wszystko mi umyka,
wtedy dziecko numer trzy pojawia się w drzwiach i pyta: wszystko w porządku, mamo?
Mamo?
Złociutki kapelutek w promieniach słońca i jego matka pogrążona w sobie, no chodź, mówię do młodej kobiety, która leży tam i pogrąża się w mętnej wodzie samoużalania się, wychodź ze swoich cieni, biegnij przez pokoje z ogniem we włosach, pobaw się ze swoimi dziećmi.
Szłam ulicą w słońcu oślepiona przez to światło, które niebawem miało zniknąć, pan z warzywniaka wnosił do środka rzeczy: skrzynie z pomidorami i bakłażanami, cebulę, kartofle, granaty i zieloną sałatę. W świetle zachodzącego słońca wszystko wyglądało jak zaczarowane. Słyszałam odgłos własnych kroków na chodniku, wyprostowałam plecy i skręciłam za róg, krążyłam po ulicach długo po tym, jak zrobiło się zupełnie ciemno, ćwiczyłam się w byciu w ciemności.
Pytam gościa od PTSD, czy sądzi, że rdzeń osobowy pozostaje nienaruszony, niezależnie od tego, co dzieje się z daną osobą w trakcie jej życia. Odpowiada, że jego zdaniem człowiek zbiera rysy na swoim „rdzeniu”, ale zazwyczaj może całkiem albo prawie całkiem poskładać go do kupy.
– To zależy od tego, jak duże są wyrządzone szkody – dodaje. – Ale co właściwie masz na myśli z tym rdzeniem?
– Chodzi mi o właściwe, pierwotne ja – tłumaczę.
– Masz na myśli coś w stylu, jak to niektórzy nazywają, duszy ludzkiej?
– Nie, bardziej to postrzegam jako rdzeń ze światła i energii, coś, co jest właściwe każdej jednostce.
– Ale czy to właśnie nie jest to, co niektórzy pojmują jako duszę ludzką? Światło i energia.
– To stały rdzeń – upieram się.
– Ale jak światło i energia mogą być stałe? – pyta gość od PTSD.
– Po prostu mogą – odpowiadam.
– W każdym wypadku próbujemy tutaj naprawić szkody wyrządzone temu, co nazywasz rdzeniem. Inni by po prostu powiedzieli dusza albo psyche, albo system nerwowy. Jeszcze inni mózg. W psychiatrii mówimy o mózgu. Ale dla mnie rdzeń jest w porządku.
– Rdzeń i mózg, gówno i szczochy, nie rozumiesz, o co mi chodzi – mówię i zrywam kurtkę z wieszaka. Drzwi domykają się miękko dzięki automatowi, nie można nimi trzasnąć. System nie życzy sobie, by trzaskano w nim drzwiami.
Kiedy jestem już w domu, szukam duszy w wyszukiwarce. Znajduję to:
„_Psyche_ oznacza w starogreckim ludzką duszę. Pojęcie to powstało, kiedy około pięciuset lat przed naszą erą idea reinkarnacji zyskała na popularności. Wcześniej używano pojęcia duszy bezcielesnej – _menos_ albo _thymos –_ które często tłumaczy się jako: moc, gniew, siła, inicjatywa, pożądanie. Dusza bezcielesna umiera z człowiekiem, natomiast dusza ludzka opuszcza ciało, kiedy człowiek umiera, i wędruje do królestwa śmierci – Hadesu”.
Wolę rdzeń. Jak rdzeń ziemi. Widzę płonący okrągły glob, pulsujący w centrum każdego człowieka. Widzę niektóre rdzenie jako wygasłe chmury popiołu. Widzę ludzi atakujących i niszczących rdzenie innych ludzi. Wojnę, biedę i ucisk. Manipulację, nadużycia i przemoc. Sądzę, że „rdzeń” oddaje dobrze zarówno duszę ludzką, jak i duszę bezcielesną. Zamykam laptop i nie szukam dalej, ale wtedy zaczynam rozmyślać nad słowem _qi_. Usłyszałam o nim, kiedy mój dziadek podczas ataku czegoś w rodzaju manii studiował medycynę chińską, tuż przed tym, zanim poszedł na emeryturę i musiał oddać swój gabinet młodszemu lekarzowi. Otwieram laptop. Czytam:
„_Qi_ jest zarówno energią, która przenika wszechświat, jak i materią, z której składa się świat materialny. Człowiek rodzi się z »prenatalnym _qi_«, które otrzymał od rodziców, zaś po urodzeniu wchłania _qi_ poprzez wdychane powietrze i przyjmowane pokarmy”.
Czyli w zasadzie to wyłącznie rodzice i zdrowie fizyczne warunkują energię życiową człowieka. Ale zaraz, nie, napisano też o tym, że człowiek może uczynić swoje _qi_ bardziej wyrafinowanym, ulepszonym przez ćwiczenia fizyczne, między innymi qi gong. Ubogaciła mnie ta wiedza tak, że już nie mogę się dłużej skoncentrować. Robię sobie filiżankę herbaty i kładę się na sofie pod kocem. Dziś nie jestem zmęczona jak zwykle po sesji, ale to dlatego, że wyszłam w jej połowie. Nie jestem zmęczona, tylko rozsierdzona. Wkurzona, wściekła, niespokojna, nerwowa. Krzyczę: „w dupę jebana mać!”, i gapię się przez okno. Wzdycham i włączam telewizor. Ogłupiająca telewizja tłumi wściekłość. Ogłupiająca telewizja jest narkotykiem.
_Co w skórę twoją weszło_
_i pozbawiło twą istotę światła i nadziei?_
Dzień później Nicola dzwoni do mnie i pyta, czy wyjdę na lunch, ona wzięła sobie dzień wolnego. Nie chcę. Nie mogę. To dla mnie zbyt trudne.
– Mam przyjść z jedzeniem do ciebie? – pyta.
– Nie, chcę być sama, nie czuję się zbyt dobrze.
– Nie chcesz czegoś zrobić?
– Nie sądzę.
– A ja nie mogłabym czegoś dla ciebie zrobić?
– Nie.
– Może pójdziemy razem na spacer?
Długa przerwa.
– Jesteś tam? – pyta Nicola.
– Dobra – odpowiadam. – Możemy pójść na krótki spacer.
– Czyli jednak – puentuje Nicola.
Taką właśnie troską otaczają mnie moje przyjaciółki. Nie wymagają i nie oczekują ode mnie niczego szczególnego. Potrafię być tak nierozsądna, że każdy pomyślałby, iż jestem nie tylko nierozsądna, ale i nieznośna, niemniej przyjaciółki są cierpliwe. Ich troska jest jak jedwabna tkanina, cienka i lekka, grzeje w chłodzie i chłodzi w cieple.
Nicola i ja spotykamy się i idziemy na krótki spacer. Robimy rundę. Widzimy jakieś psy, które ganiają się po trawniku. Widzimy starszego mężczyznę prącego wolno do przodu ze swoim chodzikiem. Widzimy grupę dużych chłopców, którzy grają w koszykówkę na placu zabaw. Widzimy rzędy przedszkolaków idących parami, trzymających się za ręce, ich wyjściowe okrycia łyskają różnymi kolorami: pomarańczowym, niebieskim, fioletowym. Robi nam się trochę zimno. Kupujemy kawę w kiosku, siadamy na ławce przed placem zabaw i patrzymy na bawiące się dzieciaki. Nauczycielka jest zajęta pocieszaniem dziewczynki, która spadła z drabinek i uderzyła się w kolano, teraz pokazuje na nie i płacze. Opiekunka ma długi warkocz wzdłuż kręgosłupa, dmucha na małe kolano, trzyma dziewczynkę przy sobie i kołysze ją. Idziemy z Nicolą dalej na spacer, widzimy duże drzewo – orzech włoski, który podziwiamy, potem widzimy przebiśniegi, które wyrosły pod orzechem, i podziwiamy je. Widzimy ambulans, a za nim dwa radiowozy, pojawiają się nagle i pędzą obok nas, ich syreny wyją. Krzyczę i padam na chodnik, trzymam się za uszy. Nicola widzi, że moje oczy rozszerzają się w obłąkańczym strachu, widzi jak moje ciało się trzęsie (dzwoni następnego dnia i opowiada mi o tym).
– Chodź, odprowadzę cię do domu – mówi i bierze mnie za rękę. Znów czuję swoją dłoń, bo czuję w niej dłoń Nicoli. Podnosi mnie, znów stoję na nogach.
– Masz hiperwentylację – stwierdza Nicola i mnie obejmuje.
Stoimy tak długo, ciało przy ciele, stoimy tak, kiedy zaczynam płakać, i stoimy tak, kiedy płaczę, a gdy mój płacz ustaje, uspokajam się i puszczam Nicolę.
– To był tylko ambulans – dodaje i odprowadza mnie do domu.
Ćwiczę się z ciemności, bo się boję. Ćwiczę się w byciu w ciemności, ale też w wychodzeniu z niej. Sesje z gościem od PTSD mają mi pomóc z niej wyjść, a metoda polega na byciu po ciemku bez lęku. „Nie ma co bać się ciemności”, powiedziała moja mama, kiedy byłam dzieckiem, „to jest ten sam świat, tylko że bez światła”.
Ale ja boję się ciemności,
a mówiąc dosłownie, słabo oświetlonych ulic wieczorem
i bezsennych nocy w domu, szalonych snów, koszmarów,
ale też wysokich dźwięków i niespodziewanych kroków
na podłodze u sąsiadki z góry,
filiżanki, która upada w kawiarni, dzwonków w telefonach,
dzwonka mojego telefonu,
trąbiących samochodów i krzyków, i szczekania psów,
i tego, że za mną na ulicy ktoś nagle coś szepnie,
mogłabym tak w nieskończoność,
wzdryga mnie to wszystko i doznaję
szoku, sapię, chcę uciec hen, daleko,
tuż przed nowym rokiem zaczęłam biec, jakby gonił
mnie diabeł, kiedy kilku chłopaków puściło petardę
w stronę nieba.
Biegłam i biegłam, moje ciało podjęło decyzję o biegu, ruszyłam jak burza i zatrzymałam się, dopiero kiedy miałam poczucie, że dotarłam do bezpiecznego punktu na granicy z zupełnie inną częścią miasta.
------------------------------------------------------------------------
*Żyję w mieszkaniu. Mam osiemdziesiąt cztery metry kwadratowe do dyspozycji. Mieszkam w budynku, który ma cztery piętra. Pode mną żyje kobieta z trójką małych dzieci, nade mną starsza kobieta. Jest bardzo cicha. Słyszę ją, jak łapie oddech, kiedy niesie pranie na dół, do pralni w piwnicy, i kiedy niesie je na górę. Widzę ją często, jak rusza rowerem na zakupy. Słyszę, jak trójka małych dzieci pode mną bawi się i kłóci, słyszę, jak ich matka woła, kiedy nadejdzie pora jedzenia. Wcześnie rano matka i dzieci opuszczają mieszkanie, żeby iść do pracy, do przedszkola i do szkoły. Wieczorem matka pali papierosy na balkonie, a kiedy pali, często rozmawia ze swoją przyjaciółką. Nie chcę podsłuchiwać, ale mnie korci. Podlewam wisterię i wchodzę z powrotem do środka. Wisteria pnie się po ścianie aż do sąsiadki. Nie wspominała, żeby był to dla niej problem. Któregoś dnia wisteria może sięgnąć dachu, ja już nie mam na to wpływu. Kobieta, która mieszka nade mną, ma w oknach mnóstwo zielonych roślin. Pewnie spędza dużo czasu na ich pielęgnacji. Kiedy zatrzymuję się na ulicy, żeby na nie popatrzeć, wyglądają bardzo zdrowo. Mam pięćdziesiąt siedem lat. Dzieci wyprowadziły się z domu i bardzo różnią się od siebie, kocham całą trójkę. Oto moja sytuacja. Tak mieszkam. Lubię, gdy poranne słońce wpada do kuchni. Kiedy wstaję, spotykam się ze światłem. Lubię miękkie popołudniowe światło w pokoju nad ulicą. Na ulicy są drzewa, są samochody, tętni życie, ale wieczorem jest spokojnie. Każdego wieczora mówię do siebie: jest tu przyjemnie cicho. Gwar życia pode mną i spokojne życie nade mną, nie mogłabym życzyć sobie więcej. Teraz słyszę, jak sąsiadka z góry kicha. Czasem słyszę w nocy, jak kaszle, kiedy obraca się w łóżku. Czasem słyszę w nocy, jak dziecko płacze, i słyszę, jak matka do niego spieszy.
------------------------------------------------------------------------
*Gość od PTSD mówi, że każdego dnia mam usiąść na krześle i oddychać.
– Spróbuj być w swoim własnym oddechu – mówi mi.
– Nie umiem – odpowiadam. – Mam myślotoki i nie potrafię się skoncentrować.
– Mimo wszystko spróbuj. Codziennie rano po piętnaście minut. To coś, co powinno się praktykować codziennie, żeby móc czerpać z tego radość.
– Nie mogę nabrać powietrza do brzucha.
– Możesz – oponuje gość od PTSD. – Po prostu poświęć temu trochę czasu.
Ale ja nie chcę poświęcać temu czasu. Instynktownie opieram się sytuacji, w której mam siedzieć na krześle przez piętnaście minut i wciągać powietrze, bo to automatycznie wywołuje u mnie klaustrofobię. Ale też zdaję sobie sprawę, że mój rdzeń kręci się we mnie zbyt szybko, a światło z niego płynące migocze. Gość od PTSD mówi, że mam się nauczyć nie bać własnych myśli, bo to są tylko myśli, uczucia przychodzą jako reakcja na myśli.
– Myśli są tylko myślami – zapewnia mnie. – A uczucia tylko uczuciami. Tak jest z lękiem i strachem, ze wszystkimi myślami i uczuciami. Nie są niczym innym niż myślami i uczuciami.
Ty to jesteś taki zen, że to nie do wytrzymania, myślę sobie, weź się lepiej zamknij z całym tym świętym jebanym zen gównem.
Siedzimy w żółtej kuchni Rose. To jeden z tych dni, w których nadchodząca wiosna daje się odczuć jako przesłanka, malutki znak, którego nie da się opisać ani wytłumaczyć. Idzie ku lepszemu, jak mawiał mój dziadek. Rose podaje kawę i kruche ciasteczka, Lea przyniosła ciasto. Jest okrągłe, lukrowane i ozdobione malinami. Siedzę na ławce pomiędzy Annie i Rose, Nicola kroi ciasto i opowiada, że jej chłopak wciąż popada w konflikt z jej synem i że kiedy zbiera się między nimi na burzę, ona ma ochotę uciec gdzie pieprz rośnie, schować się w dziurze. Syn ma szesnaście lat, a to wiek, w którym trudno o jakiekolwiek formy zaangażowania.
– Dlaczego chciałabyś się schować w dziurze? – pyta Rose.
– Nie chcę problemów. Nie chcę stać między nimi, być pośrednikiem i posłańcem. Nie zniosę tego, chcę świętego spokoju. Mam tylko jedno dziecko, mój facet nie ma żadnego, dlaczego nie może mu po prostu odpuścić, dzieciak jest przecież niemal chory od buzujących hormonów.
– Ja też – dorzuca Lea i wpycha ciasto do ust. – Albo prawie chora od ich braku.
– Idź do lekarza – proponuje Annie. – Znajdź ginekolożkę, na facetów nie ma co liczyć, oni nigdy nie odczuwają potrzeby terapii hormonalnej, więc w gruncie rzeczy mają w dupie twoje uderzenia gorąca.
– Możesz też brać czerwoną koniczynę – rzuca Rose.
– Mam gdzieś całe to zielne pierdololo, Rose.
– Ale ono pomaga – obstaje przy swoim Rose i opróżnia kubek. – Tak samo jak dieta przeciwzapalna.
– Śpię źle i tak mi gorąco…
– Więc bierz koniczynę! – krzyczy Rose.
– Ni chuja! – odkrzykuje Lea, po czym obie patrzą na siebie i wybuchają głośnym śmiechem.
Rozmawiamy o dzieciach (większość jest już dorosła), o estrogenach, które nas opuszczają, o poceniu się, bezsenności, o tym, że nie możemy być sobą, i o tym, że to niesprawiedliwe, iż kobiety muszą przechodzić przez taką męczarnię w życiu, przewija się też kilka historii porodowych (wszystkie słyszałyśmy swoje historie porodowe już z tysiąc razy), o ostatnich menstruacjach, niektóre z nas wciąż krwawią, i o tym, że „pamiętacie, jak kiedyś cały czas miało się ochotę na seks i wyglądało jak bogini nawet w o wiele słabszy dzień, a nie miało się zielonego pojęcia o tym, jak piękną się wówczas było?”. Tak, tak i jeszcze raz tak. To banalne spostrzeżenia i można o nich przeczytać w listach od czytelniczek każdego magazynu dla kobiet, nikt nie chce o tym słuchać, a na pewno nie my, ale to jest nasze życie. Życie, które mamy tu i teraz. Nie rozpoznajemy siebie, zmieniamy się wewnątrz tak, że widać to na zewnątrz. Niedługo zestarzejemy się jeszcze bardziej i nasza skóra z teraz – kiedy spojrzymy na zdjęcia, a potem na nasze pomarszczone jak pergamin dłonie – będzie nam się wydawała młoda i jędrna. I miejmy nadzieję, że to, jak będziemy wtedy wyglądać, będziemy miały słodko gdzieś. I spojrzymy z dumą na te dłonie, które dźwigały, zużywały się, pracowały, pieściły i broniły nas przez całe nasze życie. Zamykam oczy na chwilę i widzę przed sobą babcię od strony mamy, która zmarła zbyt młodo. Babcia od strony ojca, pełna gniewu kobieta, której prawie nigdy nie widywaliśmy, była narcystyczna do samego końca. W głębokich kanionach jej policzków pudru jak na cieście.
A więc Lea była raz na przyjęciu, gdzie wszyscy mieli przygotować anegdotę. Jedna z kobiet zadzwoniła sztućcem w kieliszek i wstała. Opowiedziała, że jako młoda kobieta była narażona na niepożądaną atencję ze strony starszego mężczyzny. Tym mężczyzną był jej szef, człowiek żonaty, ale i tak nie chciał dać jej spokoju. Pomimo licznych odmów cały czas nękał tę młodą kobietę swoimi zalotami. Ocierał się o nią, próbował wcisnąć język w jej ucho, jęczał, łapał ją za pośladki, dzwonił nieprzerwanie, a ona się rozłączała, nachodził ją w biurze i nachodził ją w jej domu, dzwonił i dzwonił, a ona stała przestraszona za zasłoną. Złożyła wypowiedzenie, ale nie przestał. Zagroziła, że powie o tym jego żonie, a na to on odpowiedział: żona nie ma pozwolenia na mieszanie się w moje sprawy. Młoda kobieta w końcu nasikała do reklamówki i zawiązała ją na supeł. Pojechała autobusem do swojej niedawnej pracy (opuściła stanowisko w biurze kilka miesięcy wcześniej). Był ciepły, letni dzień, okno było otwarte. Wrzuciła przez nie reklamówkę z uryną i trafiła w dychę. Facet, który siedział przy swoim biurku, spłynął cały sikami. Stała tam, dopóki on z przerażeniem nie wyjrzał przez okno i nie spojrzał przez chwilę w jej oczy. Zostaw mnie w spokoju, powiedziała głośno i poszła w swoją stronę. Teraz już jestem starsza, wtedy miałam dwadzieścia lat, wyznała kobieta, która na przyjęciu opowiedziała tę anegdotę. Usiadła. Po wszystkim nastała cisza. Nikt nic nie powiedział, niektórzy sięgali po cukier.
Mam tajemnice, które zachowam dla siebie. Są wyłącznie moje. Mam również przerażające tajemnice, które dzielę tylko z gościem od PTSD. W nocy śniłam o kotach, które wciskały się do domu wszystkimi wejściami i szczelinami. I choć zamknęłam drzwi i okna, one wciąż znajdowały drogę. Gryzły i drapały, syczały i wspinały się po moim ciele, jakby chciały je przejąć, a mnie się pozbyć. To był koszmar, kiedy zaś się obudziłam, wciąż czułam to wtargnięcie, ciało mnie swędziało i czułam się nieczysta, zapaliłam światło, zasunęłam wszystkie zasłony, usiadłam przy małym stoliku w kuchni i próbowałam wciągać powietrze tak, jak nauczył mnie tego gość od PTSD. Ale serce bije zbyt szybko, oddech nie może temu zaprzeczyć.
Kiedy moje siostry i ja wróciłyśmy do domu ze szkoły, jeszcze zanim zdjęłyśmy kurtki i odłożyłyśmy nasze plecaki, stanęłyśmy tuż za progiem drzwi. W ciemnym przedpokoju stałyśmy w ciszy i nasłuchiwałyśmy. Czy nasz ojciec był w złym humorze? Mogłyśmy usłyszeć jego nastrój, mogłyśmy go zwąchać, mogłyśmy też usłyszeć, że był w domu, choć panowała cisza jak makiem zasiał. Stałyśmy w ciemności ze wstrzymanym oddechem i nasłuchiwałyśmy, nasze spojrzenia spotykały się ze sobą. Czujne, czyste dziecięce oczy. Stałyśmy w przedpokoju, tuż przed nami były przesuwane drzwi prowadzące do salonu. Patrzyłyśmy po sobie w poszukiwaniu sygnału: odważymy się zdjąć kurtki i wejść do środka?
Odważymy się pójść w skromnie oświetloną ciemną ulicę
odważymy się nocować same w wynajętym letniskowym domku z dużymi oknami
odważymy się same pójść na spacer w ciemny las
na odległą plażę
odważymy się jechać rowerem przez fabryczną dzielnicę
wieczorem
odważymy się wracać do domu późnym pociągiem (jak wrócimy ze stacji do domu?)
odważymy się wziąć taksówkę, odważymy się zaufać kierowcy?
I tak dalej.
Nie odważymy się.
Nie dlatego, że niepotrzebnie się boimy, ale dlatego, że mamy powód, żeby się bać.
Przez całe życie: stać ze wstrzymanym oddechem i nasłuchiwać, zawsze, przez całe życie.
Przeciwieństwo wolności.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._
BESTSELLERY
- Wydawnictwo: SuperNowaFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: KatalogWiedźmin Geralt to kulturowy fenomen naszego stulecia! Postać stworzona przez Andrzeja Sapkowskiego zawładnęła umysłami milionów ludzi na całym świecie! Zatem opowieść trwa, a historia nie kończy się nigdy...
33,99 zł 39,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
33,99 zł 39,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: SuperNowaFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: KatalogWiedźmin Geralt to kulturowy fenomen naszego stulecia! Postać stworzona przez Andrzeja Sapkowskiego zawładnęła umysłami milionów ludzi na całym świecie! Zatem opowieść trwa, a historia nie kończy się nigdy...
33,99 zł 39,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: SuperNowaFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: KatalogWiedźmin Geralt to kulturowy fenomen naszego stulecia! Postać stworzona przez Andrzeja Sapkowskiego zawładnęła umysłami milionów ludzi na całym świecie! Zatem opowieść trwa, a historia nie kończy się nigdy...EBOOK
33,99 zł 39,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: SuperNowaFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: KatalogWiedźmin Geralt to kulturowy fenomen naszego stulecia! Postać stworzona przez Andrzeja Sapkowskiego zawładnęła umysłami milionów ludzi na całym świecie! Zatem opowieść trwa, a historia nie kończy się nigdy...EBOOK
33,99 zł 39,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.