- W empik go
Cycki - ebook
Cycki - ebook
X budzi się w cudzym mieszkaniu z okrutnym kacem, dotkliwym palimpsestem oraz naburmuszoną kochanką. Obszar jego niepamięci stopniowo się rozszerza: nie wie gdzie, kim i dlaczego właściwie jest? Na domiar złego zastałe realia bynajmniej nie rozpieszczają; autorytarne i kompletnie odcięte od świata miasto rządzone jest przez kapryśnego despotę — Karykaturę — co rusz wprowadzającego w życie „pomysły tak abstrakcyjnie głupie, że niemożliwe do dalszej trawestacji”. Nad metropolią wisi Pałac Damoklesa, represjonowane są osoby po trzydziestce, zdelegalizowano piegowatość... Wciągnięty w wir wydarzeń, wbrew swym najgłębszym przekonaniom, X zaczyna podświadomie doszukiwać się we własnym życiu sensu, co niechybnie zaprowadzi go do Piekiełka. Najpierw jednak musi stawić czoła własnej amnezji.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397074118 |
Rozmiar pliku: | 227 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słońce, ciepło, ciężarki na skroniach.
Dojmująca pustka w czaszce — mówię wam, jak gdyby nadepnięto mi na hipokamp. Miasto — takie jak zwykle, stanowiło w istocie parodię wszelkiego miasta. Tak właśnie wyobraziłbym sobie Bratysławę czy Lyon, nie widząc ich nigdy wcześniej. Ludzie gdzieś szli, śpieszyli się. Pewnie nawet myśleli?
Wielka ulica; nadjeżdżające i odjeżdżające samochody. Stale te same.
Przedzieram się przez gąszcz pomników — cóż za uciążliwa atrakcja! — Poustawiano je wszędzie, ściśnięte nieraz bez cala wzajemnego odstępu. Tu Herkules, tam Gawriło Princip, tu znów Jan Nepomucen… Rosną na każdej dostępnej powierzchni, jak grzyby po deszczu, każdy odwrócony w inną stronę, pomniki nie wiadomo kogo z nie wiadomo kim — wzniesione tak na wszelki wypadek; gdyby ich bohaterowie przypadkowo wylecieli z toru pamięci zbiorowej, jeśli wypadliby z internetu… W szaleńczym pędzie niektórych zamurowano tablicą do ściany i tyłkiem do pieszych.
***
Światła zmieniały się, a przechodnie przechodzili. Maszerowali mechanicznie, niemal jak lunatycy, z wyuczoną lekkością wymijali statuy Napoleonów i Wysockich. Patrzę z niedowierzaniem na ich beznamiętne, zaspane twarze i wtedy rozumiem: to dzieje się naprawdę! Oni mają cel — stąd najpewniej bierze się ich odstręczająca sztuczność.
Beton piecze w podeszwy, a dla nich coś musi być w życiu istotne. Wiedzą gdzie i po co idą. Nie myślą o tym, nie dywagują nad sensem podróży, przemieszczają się na autopilocie. Czy o tej godzinie są to w ogóle istoty świadome? — ten problem należy pozostawić do interpretacji organom sądowym. Ponad wszelką wątpliwość są to jednak istoty fizyczne. Jezus Maria czym oni się pocą? Octem? Czuję jak moje ciało rozpływa się w tym zbiorowisku, jak zderzają się moje fale z cudzymi falami, jak chlupią nam barki.
Jak na ironię trzewia domagają się właśnie wody. Z suchoty mózg kompletnie mi napuchł i napiera na sklepienie czaszki. Niechybnie wypłynie przez uszy — myślę, co sprawia mi wyraźny ból. — „Myślenie nie boli” — co za jebany fałszywiec wymyślił to porzekadło? Pierdolenie — tak po prostu nie może być, żeby nie bolało. Myślenie to środek ostateczny.
Rzężą silniki. Auta jeżdżą w kółko, ciągle te same, wydzielając fetor spalin i potęgując pragnienie. Słońce świeci, gardło suszy. Znów smarczę żółtym kisielem z wiśniowymi skrzepami — kształt mojej zużytej już do cna chusteczki można by z powodzeniem stosować jako jedenastą tablicę w teście Rorschacha — ten nietoperz, tak jak dziesięć poprzednich, również nie dostarczałaby egzaminatorowi żadnych sensownych informacji. Co za durna pora roku na katar! Gdzie ja w ogóle kurwa jestem?
Spomiędzy gąszczu głów próbuję wypatrzeć nazwę ulicy. „Nowy Świat” — oznajmia przechodniom podrapana tabliczka, usytuowana pomiędzy dwoma sąsiadującymi ze sobą Żabkami. Wszystkie restauracje zaryglowane, kafejki zioną pustką; ściany kamienic obklejone są plakatami, jednak strach przed dokonaniem żywota pod podeszwami zaspanych pieszych, udaremnia mi identyfikację ich wspólnego bohatera.
***
Grzęznę w gumie do żucia, gdy nagle podłoże zaczyna mnie wciągać. Zapadam się w ruchomych schodach. Wielkomiejski organizm wypluwa mnie przed jedną z wzajemnie równoległych kolejek. Cień, ulga, automat z batonikami.
W sąsiedniej kolumnie leży facet. Policyjna oficerka i jej ogromny właściciel skutecznie kompresują go z nawierzchnią metra. Wyraźnie zaznaczone, ekspansywne zakola wierzgają w płaszczyźnie gruntu, najpewniej zdezorientowane utratą bezpośredniej styczności ze spoczywającym nieopodal kaszkietem.
-Ile lat?! — wrzeszczy funkcjonariusz.
-Dwadzieścia — odpowiada mu z wysokości bruku, ten rozpłaszczony. — Dwadzieścia! Puśćcie! Dwadzieścia! — zapętla się sfrustrowany.
-Ha! — wyrzuca z siebie bez cienia wesołości policjant, a na twarzy odmalowuje mu się skrupulatność służbisty na tropie występku i nadużyć. — Dawno się tak nie uśmiałem — odpowiada z namaszczeniem. — No już! — tu daje znak towarzyszom.
Jego przydupas pochyla się i wyciąga z kieszeni zatrzymanego portfel.
-Zostawcie! Dwadzieścia! — słyszę zrozpaczony krzyk.
Dowódca odbiera łup i ceremonialnie zaczyna przeglądać zawartość.
-Sikora Tomasz, trzydzieści dwa — uśmiecha się.
-Dwadzieścia! Nie! Dwadzieścia! — drze się zatrzymany.
-No już — tu spogląda na swoich. — Do świętej Agaty, albo na Wschodnioindyjską.
-Tylko nie Wschodnioindyjską! — krzyczy zapłakana ofiara, przytulając się do stalowej barierki.
***
Dochodzę do bramek. Nerwowo grzebię w kieszeniach.
Kurwa mać, kurwa mać, kurwa.
Łapię kontakt wzrokowy z policjantem. Posępna, łypiąca spode łba ziemniaczana twarz — zawsze takie mają. — Pod jej wpływem zaczynam się zastanawiać, czy nie mam gdzieś przypadkiem skitranego grama — tak przeważnie się czuję, pozostając pod ich nadzorem.
Mruży oczy, cały czas uważnie mnie sondując. Kurwa mać, kurw…
Ale nie. Jednak jest! Odwołuję. Od kiedy przestałem wierzyć w szczęście, ono ewidentnie zaczęło mi sprzyjać, konsekwentnie dopominając się o zagubioną owieczkę.
Zgrzyt, szast, obrót, klepnięcie metalowym prętem w dupę.
Po drugiej stronie jest mniej tłoczno. Zaciągam się podmiejskim zimnym powietrzem. Chcę zostać tu na zawsze — myślę, mijając pomnik psa Lampo — ale mogę tu być tylko dwadzieścia minut za trzy dwadzieścia.
***
Linia Północ-Południe, Bałtyk-Krupówki. Wsiadam w pierwszy lepszy wagon.
Cisza jak makiem zasiał. Rejwach miasta zupełnie zanikł, cisza absolutna, kurwa totalna — harmonia pierdolona. Niemal bezszelestnie sunę przed siebie ogromnym makro-światłowodem.
Rozglądam się. Ludzie milczą — ze zmęczenia lub zobojętnienia, w powietrzu da się wyczuć trwogę. Poplątane słuchawki wiją się po piersiach lub są przesuwane między rozedrganymi palcami, niczym różańce. Od soczewek i okularów odbija się ostre światło wyświetlaczy. Opuszki, jak ćmy wabione wiązką promieni, bezładnie uderzają w ekrany, w okna na ten wielki świat.
Ale czy na pewno? — wątpię nagle. — Czy tyle metrów pod ziemią mogą łapać zasięg?
Patrzę przez ramię, w ekran siedzącej obok mnie dziewczyny: odblokowała, rozjaśnia, pociemnia, otwiera kalkulator, wpisuje losowe cyfry, zamyka, wygasza, krótkie spojrzenie przed siebie, potem w lewo, w prawo, byle nie zderzyć się z cudzym okiem, w dół, odblokowuje…
Albo ten pod oknem. Kciuk przesuwa mu się jak dźwignia wierszaka, a w szybce widzę przecież, że ogląda na zmianę cztery tapety z motywem jeży. Prawo, prawo — ten paznokieć mógłby wykrzesać iskry.
Pasażerowie tutejszego krążownika wskutek przeżytych traum utracili zdolność komunikacji. Boją się nawiązywać kontakt, po ujrzeniu wśród tłumu znajomej twarzy, w popłochu rzucają się na drugi koniec wagonu.
Jeden, słownie jeden, pasażer czyta gazetę — taką tradycyjną, papierową. Czyta ją z uniesioną głową, z zadartym nosem. Idzie mu to raczej kiepsko — liczę ile razy sięgnie po telefon nim przewróci stronę, ale po chwili tracę rachubę, a on wydawać by się mogło, tkwi wciąż na tym samym akapicie. Zawzięcie walczy, pomimo że w głowie bezustannie coś mu wibruje.
Nagle napotyka mój wzrok, wsuwa telefon do kieszeni i z ostentacyjnym szelestem rozprostowuje gazetę.
Kiedyś chyba był zasięg — przemyka mi przez głowę hipoteza, ale nie mogę sobie tego status quo zwizualizować. — Musiał być. Inaczej oni… A zresztą ciężko ich oceniać, są sterroryzowanymi ofiarami prędkości. Żyją pod nieznośną presją robienia rzeczy konkretnych; w panice uciekają przed osądem współpasażerów. „Co za źle zorganizowany nierób; tylko siedzi i patrzy” — próbują obrazić mnie czupryny podróżnych.
Czymś najwidoczniej trzeba zajmować zniecierpliwione palce i rozbiegane gałki oczne — nowoczesne komboloi. Wychodzę z ulgą, po ujechaniu jednego przystanku. Oglądam się nerwowo dwa razy za siebie. Prawo, prawo.
SUKKUBY
Pnę się ku domniemanej powierzchni. Na schodach, znad kiczowatych czarnych okularów, wlepiają we mnie wzrok dwie, siedzące na stopniach, nastolatki. Obwąchują mnie ślepiami; gapią się, lampią, kurwa oceniają.
Siłujemy się na spojrzenia.
Mrugam — ale nie jakoś znowu agresywnie, zresztą to one zaczęły. Ja mrugam defensywnie, jednym okiem, odruchowy kontratak. Zaczynają się śmiać. Też się uśmiecham.
***
Mijam pączkarnie, kioski, kebaby. Rzucam oczyma w tę i we w tę. Żabka i kawiarnia, Żabka, burgery i herbata, i Żabka. Skrolując wzrokiem wszechobecne cenniki zastanawiam się, jak daleko stąd zajechałbym w cenie wołowiny w pełnoziarnistej?
„Implozja żaby w kulturze polskiej” — czytam afisz ścienny. Na kolejnych schodach siedzi łachmaniarz i czule gładzi pręty trzymanej w ręku klatki.
-Tak, tak perliczko — mówi do siebie w akompaniamencie krakania skurczonego wewnątrz kruka. — Słyszą nas! — szepcze. — Słyszą. Wszystko słyszą!
Z bliska dostrzegam, że nie ma jednego oka (łachmaniarz). Czarne ptaszysko wygląda na zblazowane i pogodzone z własnym losem. Beznamiętnie monitoruje przestrzeń dworca — brak złudzeń co do odnalezienia lepszego partnera życiowego. Sporadycznie tylko, w wielkim zdenerwowaniu, kłapnie czasem dziobem, wydając przy tym niezadowolony skowyt.
-Ćsiii perliczko — gładzi kraty łachmaniarz.
DIABEŁ MORSKI
Ofiarnie pochylony nad zwrotnicą, socrealistyczny kolejarz patrzy z pasją w przyszłość. Wydaje mi się, że już koło niego przechodziłem.
-Kurwa.
Rozglądam się.
Chciałem wyjść na „świeże” powietrze, ale idę znów w dół. Skręcam cztery razy i znów w górę, pomnik Czarnieckiego ze złotą buławą, skręcam, zawracam koło Żabki… Prawie wpadam na niosącego kebab faceta w marynarce. Jego twarz przywodzi na myśl tę rybę denną, taką ze światełkiem na sznurku.
-Tak będę przed szóstą. Nie, nie to żaden problem… — porusza wargami spod wytrzeszczonych oczu. Pomiędzy wyrazami pochłania podsuwane przez plastikowy widelczyk pożywienie.
Albo za takie rollo? — myślę przełykając ślinę. — Jak daleko stąd mógłbym się wyrwać?
***
Plakaty! W końcu widzę je z bliska! „KARYKATURA” krzyczą do mnie z niemalże każdej ściany. Ich bohater w zamyśle twórców miał najpewniej skandować, ale grymas nalanej twarzy nadaje jego mimice nieodparte wrażenie przeciągłego ziewnięcia. Są też inne slogany, jednak treść wszystkich opiera się na tym samym haśle.
„PRZYSZŁOŚĆ MA NA IMIĘ KARYKATURA”, „W JEDNOŚCI SIŁA, W KARYKATURZE ZWYCIĘSTWO” „POTĘGA, BOGACTWO, KARYKATURA” i tym podobne otaczają mój widnokrąg zewsząd.
Jak się stąd do cholery wydostać? Rozglądam się. Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, Żabki i wedle rozmieszczonych tu tabliczek podobnie ma być z wyjściem z tego cholernego dworca. Mijam monstrualny i kapiący złotem pomnik psa Ałabaja.
Przedzieram się z trudem, bo oni wszyscy gdzieś idą… A może idą wręcz przeciwnie? — okręcają się, i znowu. Pani biegnie w prawo, pani wraca w lewo. Za spoconym facetem niczym latawiec mknie pokrowiec od garniturów; tam znów kobieta krąży wokół własnej walizki.
-Przepraszam — wyduszam z siebie zawstydzony własną, natarczywą cielesnością.
Niepewność, opóźnienia, remonty, komunikacja zastępcza…
Wszyscy gdzieś się śpieszą; tym razem jednak ludzie idą samodzielnie; nie ulegają rwącemu potokowi ciał. Mówią w różnych językach, bezskutecznie próbują połapać się w aktualnych opóźnieniach, piją kawę wchodząc, wychodząc palą papierosy; ciągną za sobą bagaże, fizyczne i najpewniej emocjonalne.
Krążę bezsensownie po tych podziemnych tunelach, na próżno omiatając wzrokiem bezdennie szare korytarze. Kloszard śpi w wybitej witrynie — może też zagubił się w tych katakumbach wiele lat temu? Nad jego głową reklama: „Rzeźbienie pośladków na żywym modelu — performance chirurgiczny, Muzeum Nowoczesne”.
Kurwa no nie, już za długo idę przed siebie. Musiałem gdzieś przegapić wyjście. Zawracam.
***
Teraz znowu zmierzam w górę. Wedle moich założeń powinienem wyjść tuż obok socrealistycznego kolejarza — nie ma go. Albo on padł ofiarą błyskawicznej dekomunizacji, albo ja zaburzeniom orientacji przestrzennej.
Coś rośnie pośrodku klatki piersiowej. Gdzie jest to orzeźwiające, duszne powietrze? Gdzie fetor spalin? Prawo? Korytarz. Lewo? Korytarz. Wdech. Wydech. Wdech?
JA?
REŻYSER