Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Cygańska madonna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cygańska madonna - ebook

Urzekająca powieść bestsellerowej autorki „Spotkamy się pod drzewem ombu”.

Po śmierci francuskiej handlarki w domu w Nowym Jorku jej syn Mischa dowiaduje się, że matka była w posiadaniu bezcennego obrazu Tycjana, zatytułowanego Cygańska madonna. Mischa zastanawia się, dlaczego matka trzymała to przed nim w tajemnicy, mimo że byli ze sobą blisko związani od czasów dzieciństwa spędzonego w okupowanej przez Niemców Francji.

Dowiedziawszy się o obrazie Tycjana, osierocony Mischa musi udać się z powrotem do Bordeaux i odkryć prawdę o Cygańskiej madonnie i sobie samym.

 

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68283-53-2
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

Ze wszyst­kich ksią­żek, które napi­sa­łam, wła­śnie ta oka­zała się dla mnie naj­więk­szym wyzwa­niem. Jed­nak dzięki mojemu mężowi Seba­gowi, wspól­ni­kowi, któ­remu cał­ko­wi­cie ufam i który pomógł mi zapla­no­wać wątek nad szkla­neczką różo­wego wina w cza­sie naszych corocz­nych waka­cji we Fran­cji, jej pisa­nie dało mi także naj­wię­cej rado­ści. Dwa umy­sły dzia­łają znacz­nie lepiej niż jeden i muszę przy­znać, że bez Sebaga nie zdo­ła­ła­bym stwo­rzyć tej powie­ści.

Kiedy sta­nę­łam wobec koniecz­no­ści się­gnię­cia do wojen­nej histo­rii Bor­de­aux, zwró­ci­łam się do moich dro­gich przy­ja­ciół, Sue i Alana John­son-Hilla, któ­rzy miesz­kają w naj­pięk­niej­szym _cha­teau_ pod słoń­cem i z nie­zwy­kłą ser­decz­no­ścią podzie­lili się ze mną swo­imi doświad­cze­niami, cho­ciaż, co śpie­szę dodać, żadne z nich nie jest w takim wieku, aby mogli pamię­tać czasy dru­giej wojny świa­to­wej. Alan chęt­nie popra­wiał moje błędy we fran­cu­skim, a Sue stale utrzy­my­wała ze mną kon­takt e-mailowy, pod­su­wa­jąc mi roz­ma­ite suge­stie i cier­pli­wie odpo­wia­da­jąc na nie­koń­czące się pyta­nia. Dzię­kuję im obojgu.

Pra­gnę rów­nież podzię­ko­wać jesz­cze jed­nemu przy­ja­cie­lowi, Eri­cowi Vil­la­inowi, który wycho­wał się w Bor­de­aux. Zale­żało mi, żeby zoba­czyć ten region oczami dziecka, więc zapro­si­łam go na lunch, nala­łam mu dużą szkla­neczkę wina (fran­cu­skiego, natu­ral­nie) i wyję­łam notes, a on zaczął snuć wspo­mnie­nia z okresu dzie­ciń­stwa. Eric jest cho­dzącą ency­klo­pe­dią, jeśli cho­dzi o Bor­de­aux, a poza tym bar­dzo sym­pa­tycz­nym, bły­sko­tli­wym roz­mówcą. Dzię­kuję ci, Ericu.

W cza­sie pisa­nia książki odwie­dzi­łam nie tylko Bor­de­aux, ale także Nowy Jork i Wir­gi­nię. Oczy­wi­ście na prze­wod­nika wybra­łam naj­przy­stoj­niej­szego Ame­ry­ka­nina, jakiego znam, Gor­dona Raineya. Dzię­kuję ci, Gor­do­nie, za pomoc i zabawne e-maile, dzięki któ­rym praca z tobą była także przy­jemną roz­rywką.

Pisząc o nagłym poja­wie­niu się na rynku obrazu Tycjana, popro­si­łam o wska­zówki naj­bar­dziej kom­pe­tent­nych pra­cow­ni­ków Natio­nal Gal­lery. Jestem bez­gra­nicz­nie wdzięczna zarówno Coli­nowi McKen­zie, dyrek­to­rowi muze­al­nego działu roz­woju, jak i Davi­dowi Jaffe, głów­nemu kusto­szowi, za ich rady, aneg­doty, wspar­cie, bły­sko­tliwy dow­cip i wspa­niałe towa­rzy­stwo, które stały się moim udzia­łem w cza­sie pracy nad _Cygań­ską Madonną._ Pisa­nie tej czę­ści książki, któ­rej naj­bar­dziej się oba­wia­łam, dzięki nim stało się naj­przy­jem­niej­szym doświad­cze­niem.

Dziew­czyna, która spę­dza więk­szość dnia zgar­biona nad lap­to­pem, musi dbać o formę, prawda? Dla­tego chcia­ła­bym sko­rzy­stać z tej oka­zji, aby podzię­ko­wać mojemu tre­ne­rowi kick-boxingu, Ste­war­towi Tay­lo­rowi, ze stu­dia fit­ness Body-archi­tec­ture.co.uk, który ćwi­czył ze mną ciosy i uniki na sali gim­na­stycz­nej, ale także w prze­rwach wysłu­chi­wał moich wąt­pli­wo­ści co do nie­któ­rych zwro­tów akcji i cech boha­te­rów powie­ści.

Dzię­kuję moim rodzi­com, Char­liemu i Patty Pal­mer-Tom­kin­son, za nie­usta­jące wspar­cie oraz zachętę, a zwłasz­cza mojej mamie, która prze­czy­tała pierw­szy szkic książki i udzie­liła mi bar­dzo potrzeb­nych rad i wska­zó­wek. Dzię­kuję też moim teściom, Ste­phe­nowi i April Sebag-Mon­te­fiore, za ogromne zain­te­re­so­wa­nie moimi książ­kami, entu­zjazm oraz pochwały, które dodają mi sił do pracy.

Jestem także wciąż tak samo wdzięczna Kate Rock, która przed pię­ciu laty pomo­gła mi wystar­to­wać, oraz Jo Frank, która sprze­dała moją pierw­szą powieść wydaw­nic­twu Hod­der&Sto­ugh­ton. Dziś pra­gnę rów­nież podzię­ko­wać wydaw­nic­twu Hod­der&Sto­ugh­ton za publi­ka­cję mojej szó­stej książki i pod­pi­sa­nie ze mną umowy na cztery następne. Bóg zapłać za wszystko!

Ser­decz­nie dzię­kuję Lin­dzie Shau­gh­nessy, która sprze­daje moje powie­ści na całym świe­cie, i Rober­towi Kra­it­towi, mojemu agen­towi fil­mo­wemu, wiecz­nemu opty­mi­ście.

She­ila Crow­ley, moja agentka lite­racka, jest naj­bar­dziej dyna­miczną, kom­pe­tentną i pozy­tyw­nie nasta­wioną do świata i ludzi osobą, jaką znam. She­ila nie zna takiego poję­cia jak „zbyt wiel­kie wyzwa­nie”. Moja droga, z całego serca dzię­kuję ci za to, że mnie repre­zen­tu­jesz – pro­szę, opie­kuj się mną także i w cza­sie pisa­nia czte­rech następ­nych ksią­żek!

I wresz­cie dzię­kuję mojej redak­torce, Susan Flet­cher, za ciężką pracę i olbrzy­mią cier­pli­wość. Twoje kry­tyczne uwagi, Susan, są po pro­stu nie­oce­nione, a pochwały stają się pali­wem, które napę­dza moją pracę. Oby nasze wielce pro­duk­tywne part­ner­stwo trwało jak naj­dłu­żej!_Madonna z Dzie­ciąt­kiem_ (obraz znany także jako _Cygań­ska Madonna_)
_Nama­lo­wany około 1511 roku_
_Farba olejna na desce, 65,8 cm_ x _83,8 cm_
_Metro­po­li­tan Museum, Nowy Jork_
_(fot. Wiki­pe­dia)_

Mło­dziutka Dzie­wica Matka pędzla Tycjana od dawna zwana jest _Cygań­ską Madonną ze_ względu na ciemną cerę, włosy i oczy. Maryja, sama jesz­cze pra­wie dziecko, pod­trzy­muje malut­kiego synka, który nie­pew­nie stoi na para­pe­cie. Zarówno matka, jak i syn spra­wiają wra­że­nie głę­boko zamy­ślo­nych, lecz łącząca ich więź nie wymaga wer­bal­nej mani­fe­sta­cji; lewą rączką, w bar­dzo natu­ralny i czuły u tak małego dziecka spo­sób, Chry­stus bawi się pal­cami matki, prawą zaś gła­dzi zło­ci­sto­zie­loną tka­ninę pod­szewki jej płasz­cza.Prolog

Pro­log

Nowy Jork, 1985

Byłem rów­nie zdzi­wiony jak wszy­scy, kiedy, na krótko przed śmier­cią moja matka oddała obraz Tycjana. W pierw­szej chwili wyda­wało się, że jest to posu­nię­cie osoby, która już nie do końca panuje nad swoim umy­słem. Z wie­kiem matka sta­wała się coraz bar­dziej uparta i apo­dyk­tyczna, więc po pro­stu prze­ka­zała obraz do Metro­po­li­tan Museum i oświad­czyła, że nie chce o tym roz­ma­wiać z nikim, nawet ze mną. Taka była. Pozor­nie chłodna i ener­giczna, cał­ko­wi­cie opa­no­wana i tro­chę wynio­sła, co przy­pi­sy­wano czę­sto jej fran­cu­skiemu pocho­dze­niu, jed­nak jeżeli ktoś zadał sobie trud i zdo­był jej zaufa­nie, pod kol­cami znaj­do­wał rzadki, deli­katny kwiat, podobny do dzi­kiej róży. Tak czy ina­czej, mimo wszyst­kich wysił­ków, każdy dzien­ni­karz, który zwra­cał się do niej z prośbą o wywiad, spo­ty­kał się ze zde­cy­do­waną odmową. Naci­ski rosły, lecz ona nie ustę­po­wała, nawet odro­binę.

Nie była sza­lona, lecz osza­lała. W tych gorącz­kowo błysz­czą­cych, nie­spo­koj­nych oczach ujrza­łem głę­boką, drą­żącą potrzebę, któ­rej nie byłem w sta­nie zro­zu­mieć. Umie­rała. Wie­działa, że ma nie­wiele czasu. Umie­ra­ją­cych czę­sto ogar­nia pra­gnie­nie zała­twie­nia nie­za­ła­twio­nych spraw, aby mogli umrzeć w spo­koju, z czy­stym sumie­niem, lecz potrzeba mojej matki była czymś wię­cej niż dąże­niem do zakoń­cze­nia ziem­skich przed­się­wzięć przed wyru­sze­niem w podróż.

– Nie rozu­miesz, Mischa – powie­działa dziw­nie udrę­czo­nym gło­sem. – Ja muszę zwró­cić ten obraz…

Miała rację, nie rozu­mia­łem jej. Jak mia­łem ją zro­zu­mieć?

Byłem wście­kły. Dzie­li­li­śmy w życiu wszystko, moja mama i ja. Byli­śmy sobie bliżsi niż inni syno­wie i matki, ponie­waż tak dużo prze­ży­li­śmy razem, tylko we dwoje. My prze­ciwko całemu światu, _maman_ i jej mały rycerz. Naprawdę, jako dziecko marzy­łem, aby mieć miecz na tyle wielki i potężny, żebym mógł zabić wszyst­kich jej wro­gów. Jed­nak ni­gdy nie powie­działa mi o Tycja­nie.

Teraz nie żyje, jej wargi pozo­staną na wieki zamknięte i opie­czę­to­wane, jej oddech porwał wiatr, słowa są szep­tami, które wra­cają do mnie w snach. Pew­nej nocy ode­szła, zabie­ra­jąc ze sobą wszyst­kie swoje sekrety, w każ­dym razie tak mi się wyda­wało. Dopiero póź­niej, wra­cając ścieżką pamięci do lat dzie­ciń­stwa, odkry­wa­łem jej tajem­nice, jedną po dru­giej. Cze­kały tam na mnie, musia­łem tylko zdo­być się na to, aby przejść przez ogień i je odna­leźć. W tej podróży doświad­czy­łem cier­pie­nia i rado­ści, lecz naj­czę­ściej dozna­wa­łem zdu­mie­nia. Jako mały chło­piec inter­pre­to­wa­łem wszystko mło­dym, nie­win­nym umy­słem; teraz, jako męż­czy­zna po czter­dzie­stce, uzbro­jony w mądrość zdo­bytą w ciągu wielu lat, widzę rze­czy takimi, jakimi naprawdę były. Ocze­ki­wa­łem, że znajdę świa­dec­two pocho­dze­nia obrazu Tycjana, lecz ni­gdy nie spo­dzie­wa­łem się, że znajdę sie­bie.Rozdział 1

1

Wszystko zaczęło się pew­nego śnież­nego stycz­nio­wego dnia. W Nowym Jorku sty­czeń jest ponury i mroczny. Drzewa są nagie, świę­to­wa­nie już się skoń­czyło, z cho­inek zdej­muje się lampki i chowa do pude­łek, aby wyjąć je dopiero przed następ­nym Bożym Naro­dze­niem. Gna­jący uli­cami wiatr tchnie lodem. Sze­dłem szybko, z rękami wci­śnię­tymi w kie­sze­nie, ze spusz­czoną głową i oczami wbi­tymi w tro­tuar, zamy­ślony. Nie myśla­łem o niczym szcze­gól­nym, ot, po pro­stu o codzien­nych zaję­ciach. Sta­ra­łem się nie wspo­mi­nać matki. Jestem „uni­ka­czem”. Jeżeli coś spra­wia mi ból, nie zaj­muje się tym, a jeśli się czymś nie zaj­muje, to tego cze­goś nie ma, prawda? Mama zmarła tydzień wcze­śniej, było już po pogrze­bie. Tylko dzien­ni­ka­rze krę­cili się wokół mnie jak natrętne muchy, koniecz­nie chcąc się dowie­dzieć, dla­czego nie­uwzględ­niony w żad­nym kata­logu, nie­znany Tycjan takiej wagi dopiero teraz ujrzał świa­tło dzienne. Nie rozu­mieli, że ja wiem rów­nie mało jak oni? Jeżeli oni poru­szali się w ciem­no­ści, to ja błą­dzi­łem w prze­strzeni kosmicz­nej.

Dotar­łem do biura. Zaj­mo­wa­łem budy­nek z czer­wo­nej cegły w West Vil­lage, ze skle­pem z anty­kami na par­te­rze. Zebe­dee Halp­stein, eks­cen­tryczny zegar­mistrz, pra­co­wał w swoim warsz­ta­cie w sąsied­nim domu wśród nie­stroj­nej orkie­stry tyka­nia. Z tru­dem wyło­wi­łem klucz z kie­szeni, bo palce zupeł­nie mi zgra­biały. Zapo­mnia­łem wło­żyć ręka­wiczki. Chwilę wpa­try­wa­łem się w swoje odbi­cie w szy­bie. Udrę­czona twarz męż­czy­zny, który wyglą­dał na star­szego, niż był, patrzyła na mnie ponuro. Otrzą­sną­łem się ze smutku i wsze­dłem do środka, strzą­sa­jąc śnieg z ramion. Stan­ley jesz­cze nie przy­szedł, nie było też Esther, która odbie­rała tele­fony i sprzą­tała. Wspią­łem się na pię­tro, ciężko stą­pa­jąc. W pół­mroku wyraź­nie czu­łem zapach sta­rego drewna i poli­tury do mebli. Otwo­rzy­łem drzwi do mojego gabi­netu. W kącie sie­dział na krze­śle jakiś włó­częga.

O mało nie wysko­czy­łem ze skóry. Z wście­kło­ścią w gło­sie zapy­ta­łem, co tu robi i jak dostał się do budynku. Okna były prze­cież zamknięte, fron­towe drzwi także. Na moment ogar­nął mnie strach, lecz wtedy nie­zna­jomy odwró­cił się ku mnie z lek­kim uśmie­chem. Od razu zwró­ci­łem uwagę na nie­zwy­kły kolor jego oczu, które lśniły w pobruż­dżo­nej i zaro­śnię­tej twa­rzy jak dwa kawałki akwa­ma­ryny osa­dzone w skale. Zmarsz­czy­łem brwi, pewny, że kie­dyś już widzia­łem te oczy, ale to wra­że­nie szybko minęło. Męż­czy­zna sie­dział otu­lony pal­tem, na gło­wie miał fil­cowy kape­lusz. Zauwa­ży­łem, że buty były zabło­cone i znisz­czone, na jed­nym palcu ziała dziura. Zmie­rzył mnie tak­su­ją­cym spoj­rze­niem, a ja z tru­dem poha­mo­wa­łem furię, jaką wzbu­dziła we mnie jego imper­ty­nen­cja.

– Wyro­słeś na przy­stoj­nego mło­dego czło­wieka. – Z uzna­niem poki­wał głową.

Mil­cza­łem. Nie mia­łem poję­cia, jak zare­ago­wać.

– Nie wiesz, kim jestem? – zapy­tał.

Pod war­stwą uśmie­chu dostrze­głem wtedy cień smutku.

– Oczy­wi­ście, że nie – odpar­łem. – Pro­szę stąd wyjść. – Ski­nął głową i wzru­szył ramio­nami.

– Cho­lera, nie ma prze­cież powodu, dla­czego miał­byś pamię­tać. Mia­łem nadzieję. No, cóż. Mogę zapa­lić, zanim wyjdę na ten ziąb?

Miał połu­dniowy akcent. Brzmie­nie jego głosu nie wia­domo dla­czego przy­pra­wiło mnie o gęsią skórkę.

Zanim zdą­ży­łem zapro­te­sto­wać, wyjął gau­lo­ise’a i zapa­lił. Od zapa­chu dymu zakrę­ciło mi się w gło­wie. Nie mogłem powstrzy­mać fali wspo­mnień, która mnie nagle zalała. Popa­trzy­łem na niego uważ­nie, lecz zaraz odrzu­ci­łem tę myśl jako absur­dalną. Zdją­łem płaszcz i powie­si­łem go na drzwiach, aby ukryć twarz i zyskać na cza­sie. Potem usia­dłem za biur­kiem. Stary męż­czy­zna z wyraźną przy­jem­no­ścią zacią­gał się dymem, ale ani na chwilę nie spusz­czał ze mnie wzroku. Ani na chwilę.

– Kim pan jest? – zapy­ta­łem, gotowy usły­szeć odpo­wiedź, któ­rej mimo wszystko się spo­dzie­wa­łem.

Nie­moż­liwe, powta­rza­łem sobie. Nie po tylu latach. Nie chcia­łem, żeby to był on, nie ten tramp, cuch­nący sta­rym papie­ro­so­wym dymem i potem. Uśmiech­nął się i dmuch­nął dymem z kącika ust.

– Jack Magel­lan. Mówi ci to coś?

Zawa­ha­łem się. W gar­dle zaschło mi ze zde­ner­wo­wa­nia. Uniósł strzę­pia­stą brew i pochy­lił się nad bla­tem biurka.

– A może mówi ci coś imię Coy­ote, Junio­rze?

Szczęka mi opa­dła, dosłow­nie. Wbi­łem spoj­rze­nie w jego twarz, szu­ka­jąc w niej czło­wieka, który kie­dyś trzy­mał moją miłość na otwar­tej dłoni, ale zoba­czy­łem tylko ciemną, miej­scami siwie­jącą brodę i głę­bo­kie zmarszczki w gru­bej, ogo­rza­łej skó­rze. Nie dostrze­głem nic, co sta­no­wi­łoby dowód jego nie­gdy­siej­szej mło­do­ści i magii. Przy­stojny Ame­ry­ka­nin, który obie­cy­wał nam szczę­ście, umarł dawno temu. Musiał umrzeć, bo prze­cież ina­czej na pewno wró­ciłby o wiele wcze­śniej, wtedy, gdy wciąż na niego cze­ka­li­śmy.

– Czego pan chce?

– Prze­czy­ta­łem w gaze­tach o two­jej matce. Przy­je­cha­łem się z nią zoba­czyć.

– Umarła – powie­dzia­łem bru­tal­nie, wypa­tru­jąc jego reak­cji.

Chcia­łem go zra­nić. Mia­łem nadzieję, że będzie cier­piał. Nic nie byłem mu winien, abso­lut­nie nic, nato­miast on był mi winien wyja­śnie­nie i trzy­dzie­ści lat. Z satys­fak­cją patrzy­łem, jak jego oczy wypeł­niają się łzami, jak ze smut­kiem pochyla głowę. Zaraz jed­nak pod­niósł ją i spoj­rzał na mnie z prze­ra­że­niem. Obser­wo­wa­łem go, a on obser­wo­wał mnie. Nie pró­bo­wa­łem igno­ro­wać szar­pią­cych nim emo­cji, po pro­stu zosta­wi­łem go jak mio­ta­jącą się na pia­sku rybę, która z tru­dem chwyta powie­trze.

– Umarła – powtó­rzył łamią­cym się gło­sem. – Kiedy?

– W zeszłym tygo­dniu.

– W zeszłym tygo­dniu… – Pokrę­cił głową. – Gdyby tylko…

Znowu zacią­gnął się i wypu­ścił dym z ust – jego zapach oto­czył mnie ze wszyst­kich stron jak ruchome pia­ski pamięci. Zmarsz­czy­łem brwi i odwró­ci­łem się. Oczami wyobraźni ujrza­łem dłu­gie, zie­lone sze­regi krze­wów wino­ro­śli i cypry­sów oraz nagrzane słoń­cem mury _cha­teau,_ który kie­dyś był moim domem. Jasno­nie­bie­skie okien­nice były otwarte, wiatr niósł zapach sosny i jaśminu, a gdzieś daleko, na obrze­żach mojej pamięci, piękny, nie­tu­zin­kowy głos śpie­wał _Laredo._

– Twoja matka była wyjąt­kową kobietą – powie­dział tramp ze smut­kiem. – Bar­dzo żałuję, że nie zoba­czy­łem się z nią przed śmier­cią…

Mia­łem ogromną ochotę uświa­do­mić mu, że pra­wie do końca życia trzy­mała się nadziei, iż on pew­nego dnia wróci. I że w ciągu trzech dzie­się­cio­leci, które minęły od jego odej­ścia, ni­gdy w niego nie zwąt­piła. Dopiero u kresu swo­jej drogi z rezy­gna­cją przy­jęła prawdę – nabrała pew­no­ści, że jed­nak już go nie zoba­czy. Chcia­łem nawrzesz­czeć na niego, chwy­cić go za koł­nierz palta i pode­rwać na nogi, ale nie zro­bi­łem tego. Zacho­wa­łem spo­kój. Patrzy­łem tylko na niego z twa­rzą pozba­wioną wyrazu.

– Jak mnie zna­la­złeś? – zapy­ta­łem.

– Prze­czy­ta­łem o Tycja­nie – odrzekł.

Ach, Tycjan, pomy­śla­łem. To o to mu cho­dzi…

Zdu­sił papie­rosa i zaśmiał się cicho.

– Podobno prze­ka­zała obraz miej­skiemu muzeum…

– Co cię to obcho­dzi?

Wzru­szył ramio­nami.

– Jest wart for­tunę.

– Więc dla­tego tu jesteś… – mruk­ną­łem. – Dla pie­nię­dzy…

Znowu pochy­lił się do przodu i utkwił we mnie prze­ni­kliwe spoj­rze­nie hip­no­tycz­nie nie­bie­skich oczu.

– Nie przy­sze­dłem pro­sić o pie­nią­dze – obu­rzył się. – O nic nie pro­szę. Szcze­rze mówiąc, jestem sta­rym idiotą i sam się dzi­wię, że przy­sze­dłem. Nie ma tu już nic, na czym mogłoby mi zale­żeć.

– Więc po co przy­sze­dłeś?

Teraz uśmiech­nął się, odsła­nia­jąc poczer­niałe, zżarte przez próch­nicę zęby. Poczu­łem się nie­swojo, bo jego uśmiech do złu­dze­nia przy­po­mi­nał gry­mas bólu.

– Gonię za tęczą, Junio­rze, ot, co. Zawsze goni­łem za tęczą, ale ty tego nie zro­zu­miesz.

Patrzy­łem przez okno, jak uty­ka­jąc, idzie ulicą, przy­gar­biony, w kape­lu­szu zsu­nię­tym nisko na czoło. Podra­pa­łem się po bro­dzie i poczu­łem pod pal­cami sztywne wło­ski. Przez chwilę wyda­wało mi się, że on śpiewa, że wiatr nie­sie jego głos. _Kiedy sze­dłem uli­cami Laredo…_

Nie mogłem tego wytrzy­mać. Zdar­łem płaszcz z wie­szaka na drzwiach i zbie­głem na dół. Drzwi się otwo­rzyły, dosłow­nie cen­ty­metr przed moim nosem, i do środka wszedł Stan­ley. Zdzi­wił się na mój widok.

– Wycho­dzę – rzu­ci­łem, nie siląc się na wyja­śnie­nia.

Wybie­głem na jezd­nię. Sypał śnieg, gęsty i mokry. Ruszy­łem przed sie­bie po jego śla­dach. Nie wie­dzia­łem, co mu powiem, kiedy go dogo­nię, rozu­mia­łem jed­nak, dla­czego mój gniew został poko­nany przez coś, co tkwiło na dnie serca, coś, co można by okre­ślić mia­nem pier­wot­nego uczu­cia. Trudno to wytłu­ma­czyć, ale ten czło­wiek prze­ka­zał mi dar, jedyny w swoim rodzaju. Dar, któ­rego nie mógł­bym otrzy­mać od nikogo innego, nawet od matki. I mimo bólu, jaki z sobą przy­niósł, łącząca nas więź była wyjąt­kowo trwała, nie­ro­ze­rwalna.

Przez pewien czas widzia­łem przed sobą jego ślady, lecz wkrótce szlak znik­nął, zatarł się wśród milio­nów innych, pozo­sta­wio­nych przez ano­ni­mo­wych miesz­kań­ców Nowego Jorku. Nagle na samym dnie mojej duszy naro­dził się ostry ból, żal za czymś, co bez­pow­rot­nie stra­cone. Roz­glą­da­łem się dookoła, szu­ka­jąc sta­rego, kule­ją­cego męż­czy­zny, ale w grun­cie rze­czy pra­gną­łem zna­leźć kogoś zupeł­nie innego. Tam­ten był przy­stojny, miał jasne włosy i prze­ni­kliwe błę­kitne oczy koloru tro­pi­kal­nego morza. Kiedy się uśmie­chał, oczy poły­ski­wały żar­to­bli­wie, a uśmiech roz­cią­gał i wydłu­żał białe kurze stopki, wyraź­nie rysu­jące się na tle opa­lo­nej skóry. Kąciki jego ust były lekko unie­sione nawet wtedy, gdy był poważny, zupeł­nie jakby uśmiech był natu­ral­nym, przy­ro­dzo­nym wyra­zem jego twa­rzy i jakby powaga sporo go kosz­to­wała. Poru­szał się lek­kim, sprę­ży­stym kro­kiem, z wysoko unie­sio­nym pod­bród­kiem, wypro­sto­wany, roz­ta­cza­jąc wokół chło­pięcy, łobu­zer­ski urok, dość silny, aby zmięk­czyć serce nawet naj­bar­dziej zde­ter­mi­no­wa­nego cynika. Taki był Coy­ote, któ­rego zna­łem. Mój Coy­ote nie miał nic wspól­nego z tym sta­rym, śmier­dzą­cym włó­częgą, który jak sęp przy­le­ciał roz­grze­by­wać dzio­bem szczątki kocha­ją­cej go kobiety.

Długą chwilę tępo wpa­try­wa­łem się w śnieg, wresz­cie odwró­ci­łem się i posze­dłem do sklepu. Moje wcze­śniej­sze ślady pra­wie zasy­pało. A odci­ski jego butów? Także zni­kły, jakby w ogóle ich nie było, jakby tramp ni­gdy się nie poja­wił.Rozdział 2

2

Bor­de­aux, Fran­cja, 1948

– Och, Diane, popatrz, to znowu ten uro­czy chło­pa­czek!

Joy Spring­toe schy­liła się i piesz­czo­tli­wie uszczyp­nęła mnie w poli­czek. Poczu­łem słodki zapach jej per­fum i zaczer­wie­ni­łem się. Była naj­pięk­niej­szą kobietą, jaką kie­dy­kol­wiek widzia­łem. Jej włosy były grzywą jasnych loków, oczy miały kolor piór syno­gar­lic, które gru­chały na dachu _cha­teau,_ skóra wyda­wała się miękka i deli­katna jak naj­droż­szy zamsz. Ele­gancka w tym nieco prze­sad­nym ame­ry­kań­skim stylu, który Fran­cuzki uwa­żają za wul­garny, mnie bar­dzo się jed­nak podo­bała. Była barwna. Kiedy się śmiała, mia­łem ochotę jej wtó­ro­wać, tyle że ni­gdy tego nie robi­łem. Nie mogłem. Uśmie­cha­łem się tylko nie­śmiało i pozwa­la­łem, aby gła­skała mnie po gło­wie, a moje młode serce wzbie­rało uczu­ciem wiel­kiej wdzięcz­no­ści.

– Jesteś bar­dzo przy­stojny jak na tak małego chłopca. Masz naj­wy­żej sześć, no, może sie­dem lat, prawda? Gdzie twoi rodzice? Bar­dzo chcia­ła­bym ich poznać! Czy są rów­nie uro­dziwi jak ty?

Pode­szła do nas jej przy­ja­ciółka Diane. Była krępa i przy­sa­dzi­sta jak czaj­nik do her­baty, miała różowe policzki i łagodne brą­zowe oczy. Choć ubrana w bluzkę w czer­wone kwiaty, w porów­na­niu z Joy wyglą­dała dziw­nie szaro i nie­po­zor­nie, jakby Bóg, malu­jąc Joy, tro­chę się zaga­lo­po­wał i zużył na nią pra­wie wszyst­kie farby.

– Ma na imię Mischa – powie­działa Diane. – Jest Fran­cu­zem.

– Nie wyglą­dasz na Fran­cuza, mały… – zamru­czała Joy. – Nie z tymi jasnymi wło­sami i pięk­nymi nie­bie­skimi oczami. Nie, wcale nie wyglą­dasz na Fran­cuza.

– Jego matka pra­cuje w hotelu – dodała Diane.

Joy pyta­jąco unio­sła brwi.

– Byłam cie­kawa, więc zapy­ta­łam. – Diane wzru­szyła ramio­nami i uśmiech­nęła się do mnie prze­pra­sza­jąco.

– Nie cho­dzisz do szkoły, mały? – zapy­tała Joy. – _Estce que tu ne vas pas a l’ecole?_

– Chło­piec jest nie­mową, Joy.

Joy wypro­sto­wała się i obrzu­ciła przy­ja­ciółkę prze­ra­żo­nym spoj­rze­niem. Kiedy odwró­ciła się do mnie, na jej twa­rzy malo­wało się ogromne współ­czu­cie.

– Nie mówi? – powtó­rzyła, gła­dząc mój poli­czek. – Kto ukradł ci głos, mały?

W tym momen­cie, w chwili, gdy delek­to­wa­łem się nie­skry­waną czu­ło­ścią Joy, zza rogu wyło­niła się madame Duval. Na mój widok jej twarz stała się mroczna niczym burzowa chmura, lecz madame bły­ska­wicz­nie się opa­no­wała.

_– Bon­jour…_ – zwró­ciła się do swo­ich gości uprzej­mym, ocie­ka­ją­cym sło­dy­czą gło­sem.

Zamar­łem, zupeł­nie jak schwy­tana w pułapkę mysz.

– Mam nadzieję, że dobrze panie spały?

Joy pod­nio­sła głowę i prze­cze­sała włosy pal­cami.

– Och, tak – odparła. – Jest tu tak pięk­nie. Moje okno wycho­dzi na win­nicę i dziś rano krzewy po pro­stu lśniły w pro­mie­niach słońca.

– Bar­dzo się cie­szę, że są panie zado­wo­lone. – Uśmiech­nęła się madame Duval. – W jadalni wła­śnie podają śnia­da­nie…

Joy spoj­rzała na mnie. Z wyrazu jej twa­rzy wyczy­ta­łem, że dostrze­gła moje prze­ra­że­nie. Pokle­pała mnie po gło­wie i mru­gnęła, potem razem z Diane ruszyły kory­ta­rzem w kie­runku scho­dów. Kiedy znik­nęły, twarz madame Duval zlo­do­wa­ciała w jed­nej chwili, jak ogar­nięta mroź­nym podmu­chem woda.

– Co robisz w tej czę­ści domu? – syk­nęła. – Zmia­taj stąd, ale już! Natych­miast!

Prze­go­niła mnie mach­nię­ciem dłoni. Moje serce, chwilę wcze­śniej tak otwarte, teraz się zatrza­snęło. Rzu­ci­łem się do ucieczki, zanim madame zdą­żyła mnie ude­rzyć.

Matka czy­ściła sre­bra w spi­żarni i kiedy sta­ną­łem w drzwiach, nie­spo­koj­nie pod­nio­sła głowę znad wiel­kiej tacy.

– Och, Mischa! – zawo­łała, chwy­ta­jąc mnie w ramiona i cału­jąc w skroń. – Wszystko w porządku? Nikt cię nie skrzyw­dził? – Zaj­rzała mi w twarz i zro­zu­miała, co się stało. – Kocha­nie, nie możesz cho­dzić do tam­tej czę­ści zamku, teraz jest tam hotel, to nie twój dom…

Moje łzy powoli wsią­kały w jej far­tuch.

– Wiem, że trudno ci to zro­zu­mieć – cią­gnęła. – Ale teraz po pro­stu tak jest, musisz się z tym pogo­dzić i zacho­wy­wać jak należy, ze względu na nas oboje. Madame Duval oka­zała nam dużo serca…

Odsu­ną­łem się i gniew­nie pokrę­ci­łem głową. Ku mojemu zawsty­dze­niu znowu się roz­pła­ka­łem. Kiedy mama pró­bo­wała mnie objąć, strzą­sną­łem jej ręce z ramion i tup­ną­łem nogą. _Nie­na­wi­dzę jej, nie­na­wi­dzę, nie­na­wi­dzę,_ krzy­cza­łem, świa­domy, że nawet matka nie jest w sta­nie usły­szeć mojego wewnętrz­nego głosu.

– Uspo­kój się, kocha­nie – szep­nęła. – Rozu­miem cię. _Maman_ wie, co czu­jesz…

Nie­zdolny oprzeć się koją­cej mocy jej poca­łun­ków, pozwo­li­łem, aby posa­dziła mnie sobie na kola­nach i przy­tu­li­łem się do niej. Zamkną­łem oczy, oddy­cha­łem cytry­no­wym zapa­chem jej skóry. Jej wargi spo­czy­wały na moim policzku, czu­łem jej oddech na twa­rzy i miłość, która ogar­niała mnie całego. To uczu­cie było gorące i bez­wa­run­kowe, a ja piłem je, spra­gniony czu­ło­ści i uwagi.

Matka była moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, lecz tam­ten okropny epi­zod, który miał miej­sce pod koniec wojny, dał mi jesz­cze kogoś, kogoś wyjąt­ko­wego, kto nale­żał wyłącz­nie do mnie. Nosił imię Pistou i był nie­wi­dzialny dla wszyst­kich poza mną. Był mniej wię­cej w moim wieku, lecz zupeł­nie do mnie nie­po­dobny – miał ciemne, nie­sforne włosy, oliw­kową skórę i głę­boko osa­dzone brą­zowe oczy. Sły­szał mój wewnętrzny głos, więc nie musia­łem mu nic tłu­ma­czyć. Jak na małego chłopca, był bar­dzo mądry.

Pierw­szy raz zoba­czy­łem go w nocy. Od zakoń­cze­nia wojny sypia­łem z matką. Przy­tu­la­li­śmy się do sie­bie mocno i czu­łem się wtedy bez­piecz­niej­szy niż kie­dy­kol­wiek. Mie­wa­łem kosz­marne sny. Straszne sny, po któ­rych budzi­łem się zapła­kany i prze­ra­żony. Mama gła­dziła wtedy moje czoło i cało­wała mnie sen­nie. Nie umia­łem jej wyja­śnić cha­rak­teru tych snów i póź­niej długo leża­łem, wpa­tru­jąc się w ciem­ność, pełen obaw, że jeśli tylko zamknę oczy, straszne obrazy powrócą i pochłoną mnie całego. Wła­śnie w takim momen­cie poja­wił się Pistou. Usiadł na brzegu łóżka i uśmiech­nął się do mnie. Jego buzia była tak pogodna, a w oczach ujrza­łem tyle cie­płego zro­zu­mie­nia, że od razu odga­dłem, iż zosta­niemy przy­ja­ciółmi. Zorien­to­wa­łem się też, że Pistou zna drę­czące mnie kosz­mary i lęki. Matka spała, a ja leża­łem spo­koj­nie i roz­ma­wia­łem z Pistou, aż wresz­cie zmę­cze­nie poko­nało strach i znowu zapa­dłem w sen.

Po pierw­szych spo­tka­niach w środku nocy Pistou zaczął poja­wiać się także za dnia. Szybko zda­łem sobie sprawę, że widzę go tylko ja – inni patrzyli poprzez niego, jakby był szklaną taflą. Pistou bie­gał mię­dzy doro­słymi i pozwa­lał sobie na drobne żar­ciki. Cza­sami szczy­pał star­sze panie w pośladki, prze­krzy­wiał im kape­lu­sze i poka­zy­wał język. Nawet moja mama pocie­rała czoło i marsz­czyła brwi, kiedy bawi­łem się z przy­ja­cie­lem w naszym małym pokoju nad staj­niami. Oczy­wi­ście nie mogłem opo­wie­dzieć jej o Pistou, nawet gdy­bym bar­dzo chciał.

Nie cho­dzi­łem do szkoły. Nie dla­tego, że byłem nie­mową, ale dla­tego, że nie chcieli mnie przy­jąć. Mama pró­bo­wała mnie uczyć, lecz było jej naprawdę ciężko. Do późna pra­co­wała w _cha­teau_ i wra­cała wie­czo­rem kom­plet­nie wyczer­pana. Mimo tego, zwy­kle poświę­cała jesz­cze tro­chę czasu, aby nauczyć mnie pisać. Z powodu mojej nie­moż­no­ści poro­zu­mie­wa­nia się był to bar­dzo fru­stru­jący pro­ces, ale jakoś dawa­li­śmy sobie radę. Zawsze my dwoje, tylko my – no i Pistou.

Wie­dzia­łem, że matka się mar­twi, iż nie mam żad­nych kole­gów. Wie­dzia­łem wiele rze­czy, a ona nawet nie podej­rze­wała, że o nich wiem. Czę­sto myślała na głos, zupeł­nie jak­bym nie tylko nie mówił, ale też nie sły­szał. Sia­dała przy toa­letce, aby wyszczot­ko­wać dłu­gie, brą­zowe włosy, i wpa­try­wała się w odbi­cie swo­jej poważ­nej twa­rzy, gdy ja tym­cza­sem uda­wa­łem, że śpię w żela­znym łóżku, cho­ciaż tak naprawdę słu­cha­łem uważ­nie wszyst­kiego, co mówiła.

– Tak się o cie­bie boję, Mischa… – mówiła. – Wyda­łam cię na ten świat, ale nie mogę cię przed nim ochro­nić. Robię, co mogę, lecz to nie wystar­czy.

Cza­sami kła­dła się obok mnie i szep­tała mi do ucha.

– Jesteś wszyst­kim, co mam, skar­bie… Mamy tylko sie­bie, jeste­śmy sami. _Maman_ i jej mały _che­va­lier._

Dora­sta­łem wśród wro­gów. Mama i ja byli­śmy jak wyspa na morzu peł­nym reki­nów, jed­nak w moich oczach żaden wróg nie był rów­nie prze­ra­ża­jący jak madame Duval.

Wła­śnie z powodu madame Duval musie­li­śmy wypro­wa­dzić się z _cha­teau_ do pokoju nad staj­niami. Matka mawiała, że madame była dla nas dobra, zawsze odno­siła się do niej z sza­cun­kiem i wdzięcz­no­ścią, cał­kiem jak­by­śmy zawdzię­czali jej życie, ale ona ni­gdy się do nas nie uśmie­chała ani nawet nie odzy­wała się do mamy w uprzejmy spo­sób. Patrzyła na moją matkę spod zmru­żo­nych powiek, z nie­ukry­waną wyż­szo­ścią, mnie zaś uwa­żała za stwo­rze­nie jesz­cze gor­szego gatunku niż szczury, na które zasta­wiano pułapki w piw­nicy. Byłem dla niej czymś w rodzaju robaka budzą­cego naj­głęb­szą odrazę. Już sam widok madame Duval wywo­ły­wał we mnie prze­ra­że­nie. Kiedy otwarto hotel, wysze­dłem przed wej­ście, zachwy­cony lśnią­cymi samo­cho­dami, które zatrzy­my­wały się na żwi­ro­wa­nym pod­jeź­dzie, pro­wa­dzone przez poważ­nych, dostoj­nych kie­row­ców w kape­lu­szach i ręka­wicz­kach. Madame zła­pała mnie wtedy za ucho, zawlo­kła do kuchni i tam zbiła po gło­wie tak mocno, że upa­dłem na pod­łogę. Jej ostry głos przy­cią­gnął uwagę kucharki Yvette oraz jej małej armii – wszy­scy stło­czyli się dookoła, żeby zoba­czyć, co się dzieje, lecz nikt nie pośpie­szył mi na pomoc. Leża­łem sku­lony ze stra­chu, tak jak kie­dyś wcze­śniej, ponie­waż ich twa­rze były takie jak wtedy: pełne nie­na­wi­ści.

Tylko matka przy­tu­liła mnie do sie­bie, łzami udo­wad­nia­jąc swoją miłość na prze­kór wszyst­kiemu.

Nie byłem w sta­nie poro­zu­mieć się z ludźmi i bałem się ich, więc zamkną­łem się w sobie, w swoim tajem­nym świę­cie. Razem z Pistou całymi godzi­nami bawi­łem się w cho­wa­nego mię­dzy dłu­gimi rzę­dami win­nych krze­wów. Pistou czę­sto wyska­ki­wał nagle zza krza­ków, a potem śmiał się aż do bólu brzu­cha. Widok jego trzę­są­cych się ramion bar­dzo mnie bawił, dla­tego zaczy­na­łem go naśla­do­wać, co spra­wiało, że śmiał się jesz­cze moc­niej. Sia­da­li­śmy na kamien­nym mostku i rzu­ca­li­śmy kamyki do wody. Pistou umiał rzu­cać je w taki spo­sób, aby wie­lo­krot­nie pod­ska­ki­wały, odbi­ja­jąc się od powierzchni na podo­bień­stwo gumo­wej piłeczki, którą nosi­łem w kie­szeni.

Tę piłeczkę poda­ro­wał mi ojciec, dla­tego była moim naj­więk­szym skar­bem, jedyną pamiątką, jaka mi po nim została. Pistou i ja rzu­ca­li­śmy ją do sie­bie, i bawi­li­śmy się nią jak małe foki. Raz z dono­śnym plu­skiem wpa­dła do wody, ale w prze­ci­wień­stwie do kamieni nie poszła na dno, tylko zaczęła pod­ska­ki­wać na powierzchni, pod­trzy­my­wana siłą prądu. Natych­miast sko­czy­łem za nią i dopiero w wodzie przy­po­mnia­łem sobie, że prze­cież nie umiem pły­wać. Ciężko dysząc z prze­ra­że­nia, zła­pa­łem piłkę i przez szlam i wodo­ro­sty przedar­łem się na brzeg. Pistou by­naj­mniej się tym nie prze­jął. Oparł ręce na bio­drach i śmiał się z mojej głu­poty. Wyczoł­ga­łem się na trawę, ocie­ka­jący wodą i wciąż jesz­cze wystra­szony, ale szczę­śliwy. Odzy­ska­łem piłkę. Uczu­cie ulgi napeł­niło mnie dziką rado­ścią. Aby uczcić mój wyczyn, odtań­czy­li­śmy na tra­wie indiań­ski taniec, wyma­chu­jąc rękami i wybi­ja­jąc sto­pami szybki rytm. Mocno zaci­sną­łem piłkę w dłoni i przy­sią­głem sobie, że już ni­gdy nie będę tak nie­ostrożny.

Kiedy Duva­lo­wie kupili zamek i prze­ro­bili go na hotel, zaczę­li­śmy pod­glą­dać gości. Sam budy­nek i teren wokół _cha­teau_ zna­łem jak wła­sną kie­szeń, z pew­no­ścią lepiej niż nowi wła­ści­ciele. Spę­dzi­łem tam całe dzie­ciń­stwo, zamek był moim domem. Zna­łem wszyst­kie kry­jówki, wie­dzia­łem, za któ­rymi drzwiami można się ukryć i któ­rędy ucie­kać przed ewen­tu­alną pogo­nią. Nie cho­wa­łem się przed takimi gośćmi jak Joy Spring­toe, która umiała docho­wać tajem­nicy. Ukry­wa­łem się przed madame Duval i jej podob­nym do ropu­chy mężem, który palił cygara i za ple­cami żony obca­ło­wy­wał poko­jówki. Pistou także nie zno­sił Duva­low. Jego ulu­bioną zabawą było ukry­wa­nie roz­ma­itych rze­czy. Cho­wał cygara mon­sieur Duvala czy oku­lary do czy­ta­nia madame, a potem obser­wo­wa­li­śmy z ukry­cia, jak mio­tają się ze zło­ścią w poszu­ki­wa­niu zguby.

Moje zauro­cze­nie Joy Spring­toe prze­mo­gło strach przed madame Duval. Mia­łem zale­d­wie sześć lat i dzie­więć mie­sięcy, kiedy zako­cha­łem się bez pamięci. Tak bar­dzo pra­gną­łem cho­ciaż raz dzien­nie popa­trzeć na Joy, że wciąż podej­mo­wa­łem ryzyko. Zakra­da­łem się do hotelu i ukry­wa­łem mię­dzy meblami i rośli­nami donicz­ko­wymi. W zamku było mnó­stwo wąskich kory­ta­rzy­ków, zaka­mar­ków i kątów, ide­al­nych dla takiego dziecka jak ja. W ciągu dnia madame Duval spę­dzała dużo czasu w swoim biu­rze na par­te­rze. Na dużych, kwa­dra­to­wych kamien­nych pły­tach, po któ­rych ska­ka­łem jako zupełny malec, poło­żyli paskudny nie­bie­sko-zło­ci­sty dywan, któ­rego nie­na­wi­dzi­łem z całego serca. Hol był jaski­nią madame – niczym wielki pająk czy­hała tam na gości, któ­rzy przy­jeż­dżali z Anglii i Ame­ryki z kie­sze­niami wypcha­nymi pie­niędzmi. Pod­czas gdy ona roz­snu­wała przed nimi swój fał­szywy urok, ja zakra­da­łem się na górę, żeby cho­ciaż chwilę popa­trzeć na Joy Spring­toe.

Obser­wo­wa­łem gości zza sze­ro­kiego opar­cia krze­sła, sto­ją­cego w kącie pod oknem. Był ranek. Jasny blask let­niego słońca zale­wał przy­krytą dywa­nem posadzkę i białe ściany, na zewnątrz ptaki śpie­wały ze wszyst­kich sił. Pierw­sze poja­wiały się Trzy Bażan­cice, jak nazy­wała je mama – trzy star­sze damy z Anglii, które przy­jeż­dżały do _cha­teau,_ aby malo­wać. Lubi­łem cudzo­ziem­ców, nato­miast nie­na­wi­dzi­łem Fran­cu­zów, wszyst­kich Fran­cu­zów poza Jakiem Rey­nar­dem, który zarzą­dzał win­nicą, jedy­nym, który był dla mnie dobry. Świet­nie się bawi­łem, obser­wu­jąc Trzy Bażan­cice, ponie­waż zawsze się spie­rały. Przy­jeż­dżały na kilka tygo­dni. Wyobra­ża­łem sobie, że ich pokoje są pełne roz­ma­itych obra­zów. Naj­wyż­sza miała na imię Ger­tie, była Bażan­cicą o dłu­giej szyi i bar­dzo sta­rała się upodob­nić do łabę­dzia. Miała siwe włosy, pocią­głą, chudą twarz i małe czarne oczka. Jej obfity biust koły­sał się, kiedy szła, co zawsze przy­wo­dziło mi na myśl trzę­sące się jajka „w koszul­kach”. Wąską talię ści­skała paskiem, a niżej ciało roz­le­wało się sze­roko, zupeł­nie jakby cała masa tłusz­czu ze środ­ko­wej czę­ści ciała prze­mie­ściła się niżej, w bio­dra i pośladki. Dłu­gie, białe palce bawiły się per­ło­wym naszyj­ni­kiem, który się­gał jej aż do pasa. Ger­tie wygła­szała swoje opi­nie jako pierw­sza, bez chwili waha­nia.

Moją ulu­bie­nicą była Daphne, kobieta z pió­rami we wło­sach. Daphne była eks­cen­tryczką. Jej suk­nie sprze­ci­wiały się obo­wią­zu­ją­cej modzie; nie­które były ozdo­bione koronką, inne czymś, co do złu­dze­nia przy­po­mi­nało frędzle do obszy­wa­nia zasłon. Twarz miała okrą­głą i różową jak doj­rzała brzo­skwi­nia, pełne wargi zawsze skore do uśmie­chu, jakby spie­rała się z przy­ja­ciół­kami wyłącz­nie dla zabawy. Cią­gle dźwi­gała na rękach małego, kudła­tego pie­ska, któ­rego jakimś spo­so­bem prze­szmu­glo­wała do Fran­cji. Jasno­brą­zowa sierść zupeł­nie zasła­niała mu mordkę, więc ni­gdy nie wie­dzia­łem, gdzie jest głowa, a gdzie zadek. Kie­dyś poma­cha­łem przed nim ciast­kiem i wtedy oka­zało się, że to, co uwa­ża­łem za głowę, jest tyłecz­kiem. Daphne miała niski, gęsty, przy­dy­miony głos i mówiła powoli, żebym mógł ją zro­zu­mieć, cho­ciaż nie było to potrzebne, bo osłu­cha­łem się z angiel­skim od pierw­szych lat życia. Naj­bar­dziej ze wszyst­kiego podo­bały mi się pan­to­fle Daphne. Wyda­wało mi się, że ma ich tyle, iż mogłaby codzien­nie wkła­dać inną parę, przy czym każda była bar­dziej kolo­rowa od poprzed­niej. Nosiła różowe aksa­mitne pan­to­felki, fio­le­towe czó­łenka z satyny, buciki na niskim obca­sie, na zupeł­nie pła­skim, z ostrymi, lekko zadar­tymi czu­bami, z paskami zapi­na­nymi w kostce i na pod­bi­ciu, z kla­mer­kami ozdo­bio­nymi kora­li­kami i piór­kami. Daphne była pulchna i krą­gła, a jej stopy były drob­niut­kie.

Następna była Dębo, smu­kła i wiotka, w suk­niach z cien­kich, kwie­ci­stych mate­ria­łów. Czarne, lśniące włosy nosiła przy­cięte do ucha – ta fry­zura pod­kre­ślała ostrą linię szczęki i piękny rysu­nek zawsze sta­ran­nie uma­lo­wa­nych szkar­łatną szminką ust. Miała sze­roko osa­dzone oczy w naj­ja­śniej­szym odcie­niu zie­leni. Wciąż jesz­cze była piękna. Mama mówiła, że Dębo far­buje włosy, bo kobieta w tym wieku po pro­stu musi siwieć. Kilka razy powie­działa też, że trzy Angielki ubie­rają się w stylu innej epoki, lecz ja mia­łem dopiero nie­całe sie­dem lat i nie wie­dzia­łem, o jaką epokę jej cho­dzi. Tak czy ina­czej, zda­wa­łem sobie sprawę, że damy z Anglii ubie­rały się ina­czej. Dębo cią­gle paliła. Zasy­sała dym przez cygar­niczkę z kości sło­nio­wej i wtedy koniu­szek papie­rosa roz­ża­rzał się jak roba­czek świę­to­jań­ski. Potem albo powoli wypusz­czała dym kąci­kiem ust, albo wydmu­chi­wała go jed­nym dłu­gim stru­mie­niem. Zawsze bawiła się dymem i spra­wiało jej to widoczną przy­jem­ność. Głos miała dość piskliwy, w prze­ci­wień­stwie do Daphne, a śmiech dziw­nie gda­czący. Kiedy mówiła, można było odnieść wra­że­nie, że ma pełne usta, ponie­waż jej szczęka była sztywna i nie­ru­choma.

– Nie zaglą­daj­cie za krze­sła, dziew­częta! – ostrze­gała Daphne dono­śnym szep­tem. – Ten miły chło­piec znowu się tam chowa.

– Przed nami nie musi się prze­cież ukry­wać… – chi­cho­tała Dębo. – Czy nikt nie powie­dział mu, że nie gry­ziemy?

– On się chowa przed tą okropną „panią Danvers” – wyja­śniła Daphne. – I wcale mu się nie dzi­wię. Zauwa­ży­ły­ście, że ona naprawdę przy­po­mina panią Danvers z _Rebeki_ Daphne du Mau­rier?

– Moim zda­niem to uro­cza kobieta! – zapro­te­sto­wała Ger­tie.

– Byłam pewna, że tak uwa­żasz. – Kąciki szkar­łat­nych warg Dębo unio­sły się w uśmie­chu.

– Zupeł­nie nie znasz się na ludziach, Ger­tie! – wykrzyk­nęła Daphne. – To okropna baba, nie uro­cza kobieta!

Kiedy zni­kły za rogiem, usa­do­wi­łem się wygod­niej i posta­no­wi­łem zacze­kać na Joy Spring­toe. Obok prze­szło dwóch męż­czyzn, ale nie zauwa­żyli mnie. Po pew­nym cza­sie zaczą­łem już tra­cić nadzieję, ale wła­śnie wtedy Joy wyszła ze swego pokoju i ruszyła w moją stronę. Poru­szała się tak, jakby na jej bar­kach spo­czy­wał nie­wi­dzialny cię­żar, zauwa­ży­łem też, że pła­kała. Poru­szony jej łzami, zary­zy­ko­wa­łem spo­tka­nie z madame Duval i opu­ści­łem kry­jówkę.

– Och, prze­stra­szy­łeś mnie, Mischa! – Pode­rwała rękę do piersi, uśmiech­nęła się słabo i pośpiesz­nie osu­szyła oczy chu­s­teczką. – Cze­ka­łeś na mnie, naprawdę? – Lekko ścią­gnęła brwi. – Chodźmy stąd, chcia­ła­bym ci coś poka­zać.

Wzięła mnie za rękę i zapro­wa­dziła do swo­jego pokoju. Serce biło mi z pod­nie­ce­nia jak sza­lone, bo ni­gdy wcze­śniej mnie nie doty­kała.

Powie­trze w pokoju prze­sy­cone było jakąś słodką nutą. Sze­roko otwarte okna wycho­dziły na ogród i win­nicę, wiatr niósł zapach świeżo sko­szo­nej trawy. Na przy­kry­tym narzutą sze­ro­kim łóżku leżała koszula nocna z różo­wego jedwa­biu, poduszka na­dal miała zagłę­bie­nie w miej­scu, gdzie opie­rała się głowa Joy. Dziew­czyna zamknęła za mną drzwi i pode­szła do noc­nej szafki, na któ­rej stała foto­gra­fia w ramce. Joy wzięła ją, usia­dła na brzegu łóżka i wska­zała mi miej­sce obok sie­bie. Nie­śmiało speł­ni­łem jej prośbę. Ni­gdy wcze­śniej nie prze­by­wa­łem w sypialni kobiety, oczy­wi­ście nie licząc matki, i nagle ogar­nął mnie lęk, jakby ktoś miał wtar­gnąć do pokoju, zła­pać mnie za ucho i zbić.

Zdję­cie przed­sta­wiało męż­czy­znę w mun­du­rze.

– To był mój uko­chany, wiesz? – Joy wes­tchnęła, piesz­cząc wzro­kiem twarz męż­czy­zny. – Marzy­łam, że wyjdę za niego i uro­dzę chłopca, takiego jak ty. – Zaśmiała się cicho. – Pew­nie nie rozu­miesz, co mówię, prawda? Mój fran­cu­ski jest raczej marny, ale jakie to ma zna­cze­nie. – Objęła mnie i poca­ło­wała w głowę.

Na moje policzki natych­miast wypełzł krwi­sty rumie­niec. Mia­łem nadzieję, że Joy go nie widzi.

– Zgi­nął tutaj, w Bor­de­aux, pod koniec wojny – cią­gnęła. – Był dziel­nym czło­wie­kiem. Obyś ty ni­gdy nie musiał iść na wojnę, bo to naprawdę straszna rzecz. Wal­czył o życie i wszystko stra­cił, wyobra­żasz sobie? Okropne. Mój Billy zgi­nął w walce, bijąc się za wol­ność obcego kraju. Cza­sami myślę jed­nak, że może jego ofiara oca­liła cie­bie, kto wie. Gdyby Ame­ryka nie włą­czyła się do wojny, Niemcy mogliby wygrać i co sta­łoby się z takimi dziećmi jak ty? Bar­dzo chcia­ła­bym mieć kie­dyś takiego synka, ślicz­nego małego chłopca z jasnymi wło­sami i nie­bie­skimi oczami.

Piesz­czo­tli­wie potar­gała mi włosy nad czo­łem i pocią­gnęła nosem. Poczu­łem jej wzrok na swo­jej twa­rzy i zaczer­wie­ni­łem się jesz­cze moc­niej. Roz­ba­wiło ją to chyba, bo uśmiech­nęła się lekko. Z wra­że­nia zaparło mi dech w pier­siach – nawet gdy­bym nagle odzy­skał głos, i tak nie był­bym w sta­nie wykrztu­sić ani słowa.

Kiedy zeszła na dół, do jadalni, już nie pła­kała. Wró­ci­łem do pokoju nad staj­nią. Była nie­dziela, dla mojej matki dzień wolny od pracy. W każdą nie­dzielę cho­dzi­łem z mamą na mszę do kościoła. Nie­na­wi­dzi­łem tego obo­wiązku, lecz wro­gość, jaką darzyli nas miesz­kańcy mia­steczka, była tak wielka, że bałem się puścić matkę samą.

Zna­la­złem ją przy toa­letce, piękną i ele­gancką w czar­nej sukni oraz roz­pi­na­nym swe­trze, w czar­nym kape­lu­szu na gło­wie. Od razu poczuła zapach Joy Spring­toe – chwy­ciła mnie w ramiona i żar­to­bli­wie obwą­chała szyję.

– Masz inną kobietę? – zawo­łała z roz­ba­wie­niem. – Jestem zazdro­sna!

Uśmiech­ną­łem się sze­roko, a ona znowu mnie pową­chała, tym razem gło­śno wcią­ga­jąc powie­trze.

– Jest ładna. Pach­nie kwia­tami, chyba gar­de­nią. To nie Fran­cuzka – zawa­hała się, żeby mnie roz­śmie­szyć. – Nie, to Ame­ry­kanka! Ma szare oczy, jasne włosy i bar­dzo zaraź­liwy śmiech. Wydaje mi się, że jesteś w niej zako­chany, Mischa.

Spu­ści­łem oczy, prze­ko­nany, że naprawdę stra­ci­łem serce, tak jak zda­rza się to doro­słym męż­czy­znom.

– Czy ona o tym wie?

Bez­rad­nie wzru­szy­łem ramio­nami.

– Och, język miło­ści prze­kra­cza gra­nice słów. – Mama musnęła mi war­gami czoło. – Myślę, że ona wie i chyba bar­dzo cię lubi.

Kiedy scho­dzi­li­śmy do mia­sta ścieżką przez pola, moje serce było tak lek­kie, że pra­wie uno­si­łem się nad zie­mią. Myśli o Joy Spring­toe pomo­gły mi poko­nać strach przed pój­ściem na mszę. Wciąż mia­łem przed oczyma jej zapła­kaną twarz i powta­rza­łem sobie, że to moja obec­ność i bli­skość osu­szyły jej łzy. Mama miała rację, Joy naprawdę mnie lubiła.

Drobne muszki fru­wały w gorą­cym powie­trzu, łowiąc skrzy­deł­kami pro­mie­nie słońca i odbi­ja­jąc je. Lekki wiatr prze­my­kał mię­dzy cypry­sami, wpra­wia­jąc je w taneczny ruch. Trzy­ma­łem w ręku kij i wali­łem nim w leżące na ścieżce kamie­nie. Szli­śmy w mil­cze­niu, słu­cha­jąc śpiewu pta­ków i sze­le­stu liści. Niebo było pogodne, słońce świe­ciło jasno, lecz jesz­cze nie nazbyt inten­syw­nie. Nagle usły­sza­łem smętny odgłos kościel­nych dzwo­nów i zza drzew wyło­niły się różo­wawe dachy mia­sta. Wzią­łem matkę za rękę.

Kościół św. Win­cen­tego a Paulo góro­wał nad mia­stecz­kiem Mau­riac. Moim zda­niem był to jak naj­bar­dziej odpo­wiedni dom dla księ­dza Abla-Louisa, któ­rego surowe, oskar­ży­ciel­skie spoj­rze­nie prze­śla­do­wało mnie w okrop­nych snach, ale nie dla Boga. Jeżeli nawet kie­dyś Bóg tam miesz­kał, wypro­wa­dził się już dawno, a jego gniazdo zawłasz­czył podobny do kukułki ksiądz Abel-Louis. Kościół był zbu­do­wany z tego samego jasnego kamie­nia co więk­szość domów w mie­ście, miał dach kryty różo­wa­wo­po­ma­rań­czową dachówką, wybla­kłą na słońcu oraz wysoką, wąską wieżę. Nieco niżej roz­po­ście­rał się place de l’Eglise, wokół któ­rego zbu­do­wano mia­sto. Przy placu znaj­do­wał się sklep mię­sny, _bouche­rie_ z czer­wo­nymi i bia­łymi mar­ki­zami oraz pod­łogą z błysz­czą­cych kafel­ków, gdzie dłu­gie sznury kieł­ba­sek zwi­sały z sufitu obok wędzo­nych połci mięsa, na któ­rych z roz­ko­szą sado­wiły się tłu­ste muchy. Pie­kar­nia i ciast­kar­nia, _boulan­ge­rie patis­se­rie,_ roz­ta­czała zapa­chy świeżo upie­czo­nego chleba i cia­stek, kusząco wysta­wio­nych w oknie. Gdy­bym był taki jak inne dzieci, pędem zbiegł­bym na plac i wydał parę fran­ków od matki na _cho­co­la­tine_ oraz _tour­tiere,_ lecz nie zro­bi­łem tego, ponie­waż nie byłem mile widziany w mia­steczku. W pobliżu była także apteka, _phar­ma­cie,_ gdzie mama kupo­wała dla mnie maść na egzemę, oraz mała kawiar­nia i trzy restau­ra­cje, które wyle­wały się na chod­nik, osło­nięte mar­ki­zami w kolo­rach fran­cu­skiej flagi. Jestem pewny, że Bażan­cice nie­raz wpa­dały tam na lunch zło­żony z pie­czo­nej kaczki i _foie gras,_ popi­ja­jąc te sma­ko­łyki winem z zamku; cał­kiem moż­liwe też, że Joy Spring­toe kupo­wała pyszną szar­lotkę w pie­karni, wyglą­dała bowiem na kobietę, która prze­pada za sło­dy­czami.

Zeszli­śmy w dół ocie­nioną stroną ulicy, jakby mama miała ochotę ukryć się przed zacie­ka­wio­nymi i wro­gimi spoj­rze­niami. Kiedy weszli­śmy na plac, moc­niej ści­snęła mi rękę. Cho­ciaż nie odry­wa­łem oczu od chod­nika oraz mami­nych czar­nych buci­ków z kla­mer­kami i bia­łych skar­pe­tek, czu­łem na sobie spoj­rze­nia ludzi z mia­steczka. Gar­dło ści­skało mi się ze stra­chu i nawet myśli o Joy Spring­toe nie mogły pomóc. Przy­su­ną­łem się do matki i zer­k­ną­łem na nią ostroż­nie. Głowę unio­sła wysoko, dum­nie, mimo że mię­śnie szyi miała napięte i oddy­chała szybko, płytko.

Wszystko to dla mnie było przy­kre i prze­ra­ża­jące, ale, o ile pamię­tam, mama opu­ściła tylko jedną nie­dzielną mszę – kiedy zacho­ro­wa­łem i mia­łem wysoką gorączkę. Poza tym zawsze była na mszy, tak samo jak przed wojną i w cza­sie jej trwa­nia. Mawiała, że w kościele czuje się bez­pieczna i że nic nie powstrzyma ją przed odda­wa­niem czci Bogu. Czyżby nie wie­działa, że Boga tam nie ma?

Weszli­śmy do środka i ruszy­li­śmy w kie­runku ołta­rza po uło­żo­nych w sza­chow­nicę kamien­nych pły­tach, mija­jąc wrogo do nas nasta­wio­nych wier­nych oraz figury świę­tych o suro­wych, zim­nych twa­rzach, i jak zwy­kle usie­dli­śmy na krze­słach z przodu. Matka od razu osu­nęła się na kolana i ukryła twarz w dło­niach, nato­miast ja ośmie­li­łem się rozej­rzeć dookoła. Ludzie szep­tali i gapili się na nas, a star­sze kobiety kiwały gło­wami, jakby chciały otwar­cie potwier­dzić, że moja mama rze­czy­wi­ście powinna na kola­nach bła­gać o prze­ba­cze­nie. Gdy jedna z nich pochwy­ciła moje spoj­rze­nie, szybko odwró­ci­łem głowę, ponie­waż ich oczy były kłu­jące jak żądła os.

Przed ołta­rzem poja­wił się ksiądz Abel-Louis i szepty uci­chły. Ubrany w szkar­łatny ornat, przy­po­mi­nał mi jakie­goś prze­ra­ża­ją­cego ptaka. Skrzy­wi­łem się, bo wie­dzia­łem, że wcze­śniej czy póź­niej jego wzrok spo­cznie na nas i wtedy w pełni odczuję cię­żar dez­apro­baty. Mama usia­dła. Jej ruch wśród tłumu nie­ru­cho­mych wier­nych na pewno przy­cią­gnąłby uwagę księ­dza, gdyby nie to, że zawsze sie­dzie­li­śmy w tym samym miej­scu, pod figurą Dzie­wicy Maryi o poważ­nej, sku­pio­nej twa­rzy. Ksiądz Abel-Louis zwró­cił na nas swoje pło­nące oczy dopiero po chwili, a gdy prze­mó­wił, po ple­cach prze­biegł mi dreszcz. Wciąż zada­wa­łem sobie pyta­nie, dla­czego moja matka nie widzi, że ten kościół już od dawna nie jest Domem Bożym.

Wyją­łem z kie­szeni gumową piłeczkę i zaczą­łem obra­cać ją w ręku. Tylko w ten spo­sób potra­fi­łem ode­rwać się od swo­ich lęków – kiedy czu­łem ją na dłoni, myśla­łem o ojcu. Gdyby żył, ni­gdy by nie dopu­ścił, żebym się bał. Kazałby przy­wią­zać księ­dza do słupa na placu i wyba­to­żyć go za złe uczynki. Nikt nie był waż­niej­szy od mojego ojca, nawet ksiądz Abel-Louis, który uwa­żał się za Boga. Jakże pra­gną­łem, aby ojciec mógł nas obro­nić. Nie śmia­łem pod­nieść wzroku, żeby ksiądz nie odczy­tał moich myśli, poza tym nie chcia­łem widzieć pogardy, malu­ją­cej się na jego twa­rzy. Naj­lep­szym wyj­ściem było omi­ja­nie go wzro­kiem. Jeżeli go nie widzia­łem, to prze­cież nie mógł mi wyrzą­dzić żad­nej krzywdy. Jeżeli nie dopusz­cza­łem jego głosu do świa­do­mo­ści, mogłem uda­wać, że nie ma go w kościele. Pra­wie.

W końcu zegar wybił dwu­na­stą i ksiądz zaczął udzie­lać komu­nii. W tym momen­cie zawsze wycho­dzi­li­śmy. Zerwa­łem się z krze­sła i ruszy­łem za matką do wyj­ścia. Obcasy jej buci­ków gło­śno stu­kały o posadzkę. Zawsze pra­gną­łem, żeby wycho­dziła w bar­dziej dys­kretny spo­sób, naj­le­piej nie­zau­wa­żona przez nikogo, tym­cza­sem ona zacho­wy­wała się tak, jakby chciała, żeby wszy­scy sły­szeli jej kroki. Czu­łem oczy księ­dza, wwier­ca­jące się w moje plecy. Jego gniew prze­sy­cał powie­trze jak gęsty dym, lecz mimo tego sze­dłem za mamą i nie oglą­da­łem się. Upar­cie wpa­try­wa­łem się w jej białe skar­petki, w któ­rych wyglą­dała bar­dziej na młodą dziew­czynę niż kobietę.

W dro­dze powrot­nej sza­la­łem z rado­ści jak pies wypusz­czony na roz­sło­necz­nione pole z ciem­nej klatki. Msza się skoń­czyła, następna była dopiero za tydzień. Uga­nia­łem się za moty­lami, kopa­łem kamie­nie, prze­ska­ki­wa­łem cie­nie rzu­cane przez wyso­kie cyprysy. Kiedy wresz­cie ujrze­li­śmy przed sobą zamek, moje serce zalała fala ulgi. Te mury z pia­skowca, wyso­kie poły­sku­jące szyby i jasno­nie­bie­skie okien­nice były dla mnie sym­bo­lem miej­sca, które uwa­ża­łem za dom. Impo­nu­jąca żela­zna brama i mil­czące lwy na niskich kolum­nach po obu jej stro­nach chro­niły nas przed nie­przy­ja­znym świa­tem. To był jedyny dom, jaki mia­łem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: