- nowość
- promocja
Cygańska madonna - ebook
Cygańska madonna - ebook
Urzekająca powieść bestsellerowej autorki „Spotkamy się pod drzewem ombu”.
Po śmierci francuskiej handlarki w domu w Nowym Jorku jej syn Mischa dowiaduje się, że matka była w posiadaniu bezcennego obrazu Tycjana, zatytułowanego Cygańska madonna. Mischa zastanawia się, dlaczego matka trzymała to przed nim w tajemnicy, mimo że byli ze sobą blisko związani od czasów dzieciństwa spędzonego w okupowanej przez Niemców Francji.
Dowiedziawszy się o obrazie Tycjana, osierocony Mischa musi udać się z powrotem do Bordeaux i odkryć prawdę o Cygańskiej madonnie i sobie samym.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68283-53-2 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ze wszystkich książek, które napisałam, właśnie ta okazała się dla mnie największym wyzwaniem. Jednak dzięki mojemu mężowi Sebagowi, wspólnikowi, któremu całkowicie ufam i który pomógł mi zaplanować wątek nad szklaneczką różowego wina w czasie naszych corocznych wakacji we Francji, jej pisanie dało mi także najwięcej radości. Dwa umysły działają znacznie lepiej niż jeden i muszę przyznać, że bez Sebaga nie zdołałabym stworzyć tej powieści.
Kiedy stanęłam wobec konieczności sięgnięcia do wojennej historii Bordeaux, zwróciłam się do moich drogich przyjaciół, Sue i Alana Johnson-Hilla, którzy mieszkają w najpiękniejszym _chateau_ pod słońcem i z niezwykłą serdecznością podzielili się ze mną swoimi doświadczeniami, chociaż, co śpieszę dodać, żadne z nich nie jest w takim wieku, aby mogli pamiętać czasy drugiej wojny światowej. Alan chętnie poprawiał moje błędy we francuskim, a Sue stale utrzymywała ze mną kontakt e-mailowy, podsuwając mi rozmaite sugestie i cierpliwie odpowiadając na niekończące się pytania. Dziękuję im obojgu.
Pragnę również podziękować jeszcze jednemu przyjacielowi, Ericowi Villainowi, który wychował się w Bordeaux. Zależało mi, żeby zobaczyć ten region oczami dziecka, więc zaprosiłam go na lunch, nalałam mu dużą szklaneczkę wina (francuskiego, naturalnie) i wyjęłam notes, a on zaczął snuć wspomnienia z okresu dzieciństwa. Eric jest chodzącą encyklopedią, jeśli chodzi o Bordeaux, a poza tym bardzo sympatycznym, błyskotliwym rozmówcą. Dziękuję ci, Ericu.
W czasie pisania książki odwiedziłam nie tylko Bordeaux, ale także Nowy Jork i Wirginię. Oczywiście na przewodnika wybrałam najprzystojniejszego Amerykanina, jakiego znam, Gordona Raineya. Dziękuję ci, Gordonie, za pomoc i zabawne e-maile, dzięki którym praca z tobą była także przyjemną rozrywką.
Pisząc o nagłym pojawieniu się na rynku obrazu Tycjana, poprosiłam o wskazówki najbardziej kompetentnych pracowników National Gallery. Jestem bezgranicznie wdzięczna zarówno Colinowi McKenzie, dyrektorowi muzealnego działu rozwoju, jak i Davidowi Jaffe, głównemu kustoszowi, za ich rady, anegdoty, wsparcie, błyskotliwy dowcip i wspaniałe towarzystwo, które stały się moim udziałem w czasie pracy nad _Cygańską Madonną._ Pisanie tej części książki, której najbardziej się obawiałam, dzięki nim stało się najprzyjemniejszym doświadczeniem.
Dziewczyna, która spędza większość dnia zgarbiona nad laptopem, musi dbać o formę, prawda? Dlatego chciałabym skorzystać z tej okazji, aby podziękować mojemu trenerowi kick-boxingu, Stewartowi Taylorowi, ze studia fitness Body-architecture.co.uk, który ćwiczył ze mną ciosy i uniki na sali gimnastycznej, ale także w przerwach wysłuchiwał moich wątpliwości co do niektórych zwrotów akcji i cech bohaterów powieści.
Dziękuję moim rodzicom, Charliemu i Patty Palmer-Tomkinson, za nieustające wsparcie oraz zachętę, a zwłaszcza mojej mamie, która przeczytała pierwszy szkic książki i udzieliła mi bardzo potrzebnych rad i wskazówek. Dziękuję też moim teściom, Stephenowi i April Sebag-Montefiore, za ogromne zainteresowanie moimi książkami, entuzjazm oraz pochwały, które dodają mi sił do pracy.
Jestem także wciąż tak samo wdzięczna Kate Rock, która przed pięciu laty pomogła mi wystartować, oraz Jo Frank, która sprzedała moją pierwszą powieść wydawnictwu Hodder&Stoughton. Dziś pragnę również podziękować wydawnictwu Hodder&Stoughton za publikację mojej szóstej książki i podpisanie ze mną umowy na cztery następne. Bóg zapłać za wszystko!
Serdecznie dziękuję Lindzie Shaughnessy, która sprzedaje moje powieści na całym świecie, i Robertowi Kraittowi, mojemu agentowi filmowemu, wiecznemu optymiście.
Sheila Crowley, moja agentka literacka, jest najbardziej dynamiczną, kompetentną i pozytywnie nastawioną do świata i ludzi osobą, jaką znam. Sheila nie zna takiego pojęcia jak „zbyt wielkie wyzwanie”. Moja droga, z całego serca dziękuję ci za to, że mnie reprezentujesz – proszę, opiekuj się mną także i w czasie pisania czterech następnych książek!
I wreszcie dziękuję mojej redaktorce, Susan Fletcher, za ciężką pracę i olbrzymią cierpliwość. Twoje krytyczne uwagi, Susan, są po prostu nieocenione, a pochwały stają się paliwem, które napędza moją pracę. Oby nasze wielce produktywne partnerstwo trwało jak najdłużej!_Madonna z Dzieciątkiem_ (obraz znany także jako _Cygańska Madonna_)
_Namalowany około 1511 roku_
_Farba olejna na desce, 65,8 cm_ x _83,8 cm_
_Metropolitan Museum, Nowy Jork_
_(fot. Wikipedia)_
Młodziutka Dziewica Matka pędzla Tycjana od dawna zwana jest _Cygańską Madonną ze_ względu na ciemną cerę, włosy i oczy. Maryja, sama jeszcze prawie dziecko, podtrzymuje malutkiego synka, który niepewnie stoi na parapecie. Zarówno matka, jak i syn sprawiają wrażenie głęboko zamyślonych, lecz łącząca ich więź nie wymaga werbalnej manifestacji; lewą rączką, w bardzo naturalny i czuły u tak małego dziecka sposób, Chrystus bawi się palcami matki, prawą zaś gładzi złocistozieloną tkaninę podszewki jej płaszcza.Prolog
Prolog
Nowy Jork, 1985
Byłem równie zdziwiony jak wszyscy, kiedy, na krótko przed śmiercią moja matka oddała obraz Tycjana. W pierwszej chwili wydawało się, że jest to posunięcie osoby, która już nie do końca panuje nad swoim umysłem. Z wiekiem matka stawała się coraz bardziej uparta i apodyktyczna, więc po prostu przekazała obraz do Metropolitan Museum i oświadczyła, że nie chce o tym rozmawiać z nikim, nawet ze mną. Taka była. Pozornie chłodna i energiczna, całkowicie opanowana i trochę wyniosła, co przypisywano często jej francuskiemu pochodzeniu, jednak jeżeli ktoś zadał sobie trud i zdobył jej zaufanie, pod kolcami znajdował rzadki, delikatny kwiat, podobny do dzikiej róży. Tak czy inaczej, mimo wszystkich wysiłków, każdy dziennikarz, który zwracał się do niej z prośbą o wywiad, spotykał się ze zdecydowaną odmową. Naciski rosły, lecz ona nie ustępowała, nawet odrobinę.
Nie była szalona, lecz oszalała. W tych gorączkowo błyszczących, niespokojnych oczach ujrzałem głęboką, drążącą potrzebę, której nie byłem w stanie zrozumieć. Umierała. Wiedziała, że ma niewiele czasu. Umierających często ogarnia pragnienie załatwienia niezałatwionych spraw, aby mogli umrzeć w spokoju, z czystym sumieniem, lecz potrzeba mojej matki była czymś więcej niż dążeniem do zakończenia ziemskich przedsięwzięć przed wyruszeniem w podróż.
– Nie rozumiesz, Mischa – powiedziała dziwnie udręczonym głosem. – Ja muszę zwrócić ten obraz…
Miała rację, nie rozumiałem jej. Jak miałem ją zrozumieć?
Byłem wściekły. Dzieliliśmy w życiu wszystko, moja mama i ja. Byliśmy sobie bliżsi niż inni synowie i matki, ponieważ tak dużo przeżyliśmy razem, tylko we dwoje. My przeciwko całemu światu, _maman_ i jej mały rycerz. Naprawdę, jako dziecko marzyłem, aby mieć miecz na tyle wielki i potężny, żebym mógł zabić wszystkich jej wrogów. Jednak nigdy nie powiedziała mi o Tycjanie.
Teraz nie żyje, jej wargi pozostaną na wieki zamknięte i opieczętowane, jej oddech porwał wiatr, słowa są szeptami, które wracają do mnie w snach. Pewnej nocy odeszła, zabierając ze sobą wszystkie swoje sekrety, w każdym razie tak mi się wydawało. Dopiero później, wracając ścieżką pamięci do lat dzieciństwa, odkrywałem jej tajemnice, jedną po drugiej. Czekały tam na mnie, musiałem tylko zdobyć się na to, aby przejść przez ogień i je odnaleźć. W tej podróży doświadczyłem cierpienia i radości, lecz najczęściej doznawałem zdumienia. Jako mały chłopiec interpretowałem wszystko młodym, niewinnym umysłem; teraz, jako mężczyzna po czterdziestce, uzbrojony w mądrość zdobytą w ciągu wielu lat, widzę rzeczy takimi, jakimi naprawdę były. Oczekiwałem, że znajdę świadectwo pochodzenia obrazu Tycjana, lecz nigdy nie spodziewałem się, że znajdę siebie.Rozdział 1
1
Wszystko zaczęło się pewnego śnieżnego styczniowego dnia. W Nowym Jorku styczeń jest ponury i mroczny. Drzewa są nagie, świętowanie już się skończyło, z choinek zdejmuje się lampki i chowa do pudełek, aby wyjąć je dopiero przed następnym Bożym Narodzeniem. Gnający ulicami wiatr tchnie lodem. Szedłem szybko, z rękami wciśniętymi w kieszenie, ze spuszczoną głową i oczami wbitymi w trotuar, zamyślony. Nie myślałem o niczym szczególnym, ot, po prostu o codziennych zajęciach. Starałem się nie wspominać matki. Jestem „unikaczem”. Jeżeli coś sprawia mi ból, nie zajmuje się tym, a jeśli się czymś nie zajmuje, to tego czegoś nie ma, prawda? Mama zmarła tydzień wcześniej, było już po pogrzebie. Tylko dziennikarze kręcili się wokół mnie jak natrętne muchy, koniecznie chcąc się dowiedzieć, dlaczego nieuwzględniony w żadnym katalogu, nieznany Tycjan takiej wagi dopiero teraz ujrzał światło dzienne. Nie rozumieli, że ja wiem równie mało jak oni? Jeżeli oni poruszali się w ciemności, to ja błądziłem w przestrzeni kosmicznej.
Dotarłem do biura. Zajmowałem budynek z czerwonej cegły w West Village, ze sklepem z antykami na parterze. Zebedee Halpstein, ekscentryczny zegarmistrz, pracował w swoim warsztacie w sąsiednim domu wśród niestrojnej orkiestry tykania. Z trudem wyłowiłem klucz z kieszeni, bo palce zupełnie mi zgrabiały. Zapomniałem włożyć rękawiczki. Chwilę wpatrywałem się w swoje odbicie w szybie. Udręczona twarz mężczyzny, który wyglądał na starszego, niż był, patrzyła na mnie ponuro. Otrząsnąłem się ze smutku i wszedłem do środka, strząsając śnieg z ramion. Stanley jeszcze nie przyszedł, nie było też Esther, która odbierała telefony i sprzątała. Wspiąłem się na piętro, ciężko stąpając. W półmroku wyraźnie czułem zapach starego drewna i politury do mebli. Otworzyłem drzwi do mojego gabinetu. W kącie siedział na krześle jakiś włóczęga.
O mało nie wyskoczyłem ze skóry. Z wściekłością w głosie zapytałem, co tu robi i jak dostał się do budynku. Okna były przecież zamknięte, frontowe drzwi także. Na moment ogarnął mnie strach, lecz wtedy nieznajomy odwrócił się ku mnie z lekkim uśmiechem. Od razu zwróciłem uwagę na niezwykły kolor jego oczu, które lśniły w pobrużdżonej i zarośniętej twarzy jak dwa kawałki akwamaryny osadzone w skale. Zmarszczyłem brwi, pewny, że kiedyś już widziałem te oczy, ale to wrażenie szybko minęło. Mężczyzna siedział otulony paltem, na głowie miał filcowy kapelusz. Zauważyłem, że buty były zabłocone i zniszczone, na jednym palcu ziała dziura. Zmierzył mnie taksującym spojrzeniem, a ja z trudem pohamowałem furię, jaką wzbudziła we mnie jego impertynencja.
– Wyrosłeś na przystojnego młodego człowieka. – Z uznaniem pokiwał głową.
Milczałem. Nie miałem pojęcia, jak zareagować.
– Nie wiesz, kim jestem? – zapytał.
Pod warstwą uśmiechu dostrzegłem wtedy cień smutku.
– Oczywiście, że nie – odparłem. – Proszę stąd wyjść. – Skinął głową i wzruszył ramionami.
– Cholera, nie ma przecież powodu, dlaczego miałbyś pamiętać. Miałem nadzieję. No, cóż. Mogę zapalić, zanim wyjdę na ten ziąb?
Miał południowy akcent. Brzmienie jego głosu nie wiadomo dlaczego przyprawiło mnie o gęsią skórkę.
Zanim zdążyłem zaprotestować, wyjął gauloise’a i zapalił. Od zapachu dymu zakręciło mi się w głowie. Nie mogłem powstrzymać fali wspomnień, która mnie nagle zalała. Popatrzyłem na niego uważnie, lecz zaraz odrzuciłem tę myśl jako absurdalną. Zdjąłem płaszcz i powiesiłem go na drzwiach, aby ukryć twarz i zyskać na czasie. Potem usiadłem za biurkiem. Stary mężczyzna z wyraźną przyjemnością zaciągał się dymem, ale ani na chwilę nie spuszczał ze mnie wzroku. Ani na chwilę.
– Kim pan jest? – zapytałem, gotowy usłyszeć odpowiedź, której mimo wszystko się spodziewałem.
Niemożliwe, powtarzałem sobie. Nie po tylu latach. Nie chciałem, żeby to był on, nie ten tramp, cuchnący starym papierosowym dymem i potem. Uśmiechnął się i dmuchnął dymem z kącika ust.
– Jack Magellan. Mówi ci to coś?
Zawahałem się. W gardle zaschło mi ze zdenerwowania. Uniósł strzępiastą brew i pochylił się nad blatem biurka.
– A może mówi ci coś imię Coyote, Juniorze?
Szczęka mi opadła, dosłownie. Wbiłem spojrzenie w jego twarz, szukając w niej człowieka, który kiedyś trzymał moją miłość na otwartej dłoni, ale zobaczyłem tylko ciemną, miejscami siwiejącą brodę i głębokie zmarszczki w grubej, ogorzałej skórze. Nie dostrzegłem nic, co stanowiłoby dowód jego niegdysiejszej młodości i magii. Przystojny Amerykanin, który obiecywał nam szczęście, umarł dawno temu. Musiał umrzeć, bo przecież inaczej na pewno wróciłby o wiele wcześniej, wtedy, gdy wciąż na niego czekaliśmy.
– Czego pan chce?
– Przeczytałem w gazetach o twojej matce. Przyjechałem się z nią zobaczyć.
– Umarła – powiedziałem brutalnie, wypatrując jego reakcji.
Chciałem go zranić. Miałem nadzieję, że będzie cierpiał. Nic nie byłem mu winien, absolutnie nic, natomiast on był mi winien wyjaśnienie i trzydzieści lat. Z satysfakcją patrzyłem, jak jego oczy wypełniają się łzami, jak ze smutkiem pochyla głowę. Zaraz jednak podniósł ją i spojrzał na mnie z przerażeniem. Obserwowałem go, a on obserwował mnie. Nie próbowałem ignorować szarpiących nim emocji, po prostu zostawiłem go jak miotającą się na piasku rybę, która z trudem chwyta powietrze.
– Umarła – powtórzył łamiącym się głosem. – Kiedy?
– W zeszłym tygodniu.
– W zeszłym tygodniu… – Pokręcił głową. – Gdyby tylko…
Znowu zaciągnął się i wypuścił dym z ust – jego zapach otoczył mnie ze wszystkich stron jak ruchome piaski pamięci. Zmarszczyłem brwi i odwróciłem się. Oczami wyobraźni ujrzałem długie, zielone szeregi krzewów winorośli i cyprysów oraz nagrzane słońcem mury _chateau,_ który kiedyś był moim domem. Jasnoniebieskie okiennice były otwarte, wiatr niósł zapach sosny i jaśminu, a gdzieś daleko, na obrzeżach mojej pamięci, piękny, nietuzinkowy głos śpiewał _Laredo._
– Twoja matka była wyjątkową kobietą – powiedział tramp ze smutkiem. – Bardzo żałuję, że nie zobaczyłem się z nią przed śmiercią…
Miałem ogromną ochotę uświadomić mu, że prawie do końca życia trzymała się nadziei, iż on pewnego dnia wróci. I że w ciągu trzech dziesięcioleci, które minęły od jego odejścia, nigdy w niego nie zwątpiła. Dopiero u kresu swojej drogi z rezygnacją przyjęła prawdę – nabrała pewności, że jednak już go nie zobaczy. Chciałem nawrzeszczeć na niego, chwycić go za kołnierz palta i poderwać na nogi, ale nie zrobiłem tego. Zachowałem spokój. Patrzyłem tylko na niego z twarzą pozbawioną wyrazu.
– Jak mnie znalazłeś? – zapytałem.
– Przeczytałem o Tycjanie – odrzekł.
Ach, Tycjan, pomyślałem. To o to mu chodzi…
Zdusił papierosa i zaśmiał się cicho.
– Podobno przekazała obraz miejskiemu muzeum…
– Co cię to obchodzi?
Wzruszył ramionami.
– Jest wart fortunę.
– Więc dlatego tu jesteś… – mruknąłem. – Dla pieniędzy…
Znowu pochylił się do przodu i utkwił we mnie przenikliwe spojrzenie hipnotycznie niebieskich oczu.
– Nie przyszedłem prosić o pieniądze – oburzył się. – O nic nie proszę. Szczerze mówiąc, jestem starym idiotą i sam się dziwię, że przyszedłem. Nie ma tu już nic, na czym mogłoby mi zależeć.
– Więc po co przyszedłeś?
Teraz uśmiechnął się, odsłaniając poczerniałe, zżarte przez próchnicę zęby. Poczułem się nieswojo, bo jego uśmiech do złudzenia przypominał grymas bólu.
– Gonię za tęczą, Juniorze, ot, co. Zawsze goniłem za tęczą, ale ty tego nie zrozumiesz.
Patrzyłem przez okno, jak utykając, idzie ulicą, przygarbiony, w kapeluszu zsuniętym nisko na czoło. Podrapałem się po brodzie i poczułem pod palcami sztywne włoski. Przez chwilę wydawało mi się, że on śpiewa, że wiatr niesie jego głos. _Kiedy szedłem ulicami Laredo…_
Nie mogłem tego wytrzymać. Zdarłem płaszcz z wieszaka na drzwiach i zbiegłem na dół. Drzwi się otworzyły, dosłownie centymetr przed moim nosem, i do środka wszedł Stanley. Zdziwił się na mój widok.
– Wychodzę – rzuciłem, nie siląc się na wyjaśnienia.
Wybiegłem na jezdnię. Sypał śnieg, gęsty i mokry. Ruszyłem przed siebie po jego śladach. Nie wiedziałem, co mu powiem, kiedy go dogonię, rozumiałem jednak, dlaczego mój gniew został pokonany przez coś, co tkwiło na dnie serca, coś, co można by określić mianem pierwotnego uczucia. Trudno to wytłumaczyć, ale ten człowiek przekazał mi dar, jedyny w swoim rodzaju. Dar, którego nie mógłbym otrzymać od nikogo innego, nawet od matki. I mimo bólu, jaki z sobą przyniósł, łącząca nas więź była wyjątkowo trwała, nierozerwalna.
Przez pewien czas widziałem przed sobą jego ślady, lecz wkrótce szlak zniknął, zatarł się wśród milionów innych, pozostawionych przez anonimowych mieszkańców Nowego Jorku. Nagle na samym dnie mojej duszy narodził się ostry ból, żal za czymś, co bezpowrotnie stracone. Rozglądałem się dookoła, szukając starego, kulejącego mężczyzny, ale w gruncie rzeczy pragnąłem znaleźć kogoś zupełnie innego. Tamten był przystojny, miał jasne włosy i przenikliwe błękitne oczy koloru tropikalnego morza. Kiedy się uśmiechał, oczy połyskiwały żartobliwie, a uśmiech rozciągał i wydłużał białe kurze stopki, wyraźnie rysujące się na tle opalonej skóry. Kąciki jego ust były lekko uniesione nawet wtedy, gdy był poważny, zupełnie jakby uśmiech był naturalnym, przyrodzonym wyrazem jego twarzy i jakby powaga sporo go kosztowała. Poruszał się lekkim, sprężystym krokiem, z wysoko uniesionym podbródkiem, wyprostowany, roztaczając wokół chłopięcy, łobuzerski urok, dość silny, aby zmiękczyć serce nawet najbardziej zdeterminowanego cynika. Taki był Coyote, którego znałem. Mój Coyote nie miał nic wspólnego z tym starym, śmierdzącym włóczęgą, który jak sęp przyleciał rozgrzebywać dziobem szczątki kochającej go kobiety.
Długą chwilę tępo wpatrywałem się w śnieg, wreszcie odwróciłem się i poszedłem do sklepu. Moje wcześniejsze ślady prawie zasypało. A odciski jego butów? Także znikły, jakby w ogóle ich nie było, jakby tramp nigdy się nie pojawił.Rozdział 2
2
Bordeaux, Francja, 1948
– Och, Diane, popatrz, to znowu ten uroczy chłopaczek!
Joy Springtoe schyliła się i pieszczotliwie uszczypnęła mnie w policzek. Poczułem słodki zapach jej perfum i zaczerwieniłem się. Była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem. Jej włosy były grzywą jasnych loków, oczy miały kolor piór synogarlic, które gruchały na dachu _chateau,_ skóra wydawała się miękka i delikatna jak najdroższy zamsz. Elegancka w tym nieco przesadnym amerykańskim stylu, który Francuzki uważają za wulgarny, mnie bardzo się jednak podobała. Była barwna. Kiedy się śmiała, miałem ochotę jej wtórować, tyle że nigdy tego nie robiłem. Nie mogłem. Uśmiechałem się tylko nieśmiało i pozwalałem, aby głaskała mnie po głowie, a moje młode serce wzbierało uczuciem wielkiej wdzięczności.
– Jesteś bardzo przystojny jak na tak małego chłopca. Masz najwyżej sześć, no, może siedem lat, prawda? Gdzie twoi rodzice? Bardzo chciałabym ich poznać! Czy są równie urodziwi jak ty?
Podeszła do nas jej przyjaciółka Diane. Była krępa i przysadzista jak czajnik do herbaty, miała różowe policzki i łagodne brązowe oczy. Choć ubrana w bluzkę w czerwone kwiaty, w porównaniu z Joy wyglądała dziwnie szaro i niepozornie, jakby Bóg, malując Joy, trochę się zagalopował i zużył na nią prawie wszystkie farby.
– Ma na imię Mischa – powiedziała Diane. – Jest Francuzem.
– Nie wyglądasz na Francuza, mały… – zamruczała Joy. – Nie z tymi jasnymi włosami i pięknymi niebieskimi oczami. Nie, wcale nie wyglądasz na Francuza.
– Jego matka pracuje w hotelu – dodała Diane.
Joy pytająco uniosła brwi.
– Byłam ciekawa, więc zapytałam. – Diane wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się do mnie przepraszająco.
– Nie chodzisz do szkoły, mały? – zapytała Joy. – _Estce que tu ne vas pas a l’ecole?_
– Chłopiec jest niemową, Joy.
Joy wyprostowała się i obrzuciła przyjaciółkę przerażonym spojrzeniem. Kiedy odwróciła się do mnie, na jej twarzy malowało się ogromne współczucie.
– Nie mówi? – powtórzyła, gładząc mój policzek. – Kto ukradł ci głos, mały?
W tym momencie, w chwili, gdy delektowałem się nieskrywaną czułością Joy, zza rogu wyłoniła się madame Duval. Na mój widok jej twarz stała się mroczna niczym burzowa chmura, lecz madame błyskawicznie się opanowała.
_– Bonjour…_ – zwróciła się do swoich gości uprzejmym, ociekającym słodyczą głosem.
Zamarłem, zupełnie jak schwytana w pułapkę mysz.
– Mam nadzieję, że dobrze panie spały?
Joy podniosła głowę i przeczesała włosy palcami.
– Och, tak – odparła. – Jest tu tak pięknie. Moje okno wychodzi na winnicę i dziś rano krzewy po prostu lśniły w promieniach słońca.
– Bardzo się cieszę, że są panie zadowolone. – Uśmiechnęła się madame Duval. – W jadalni właśnie podają śniadanie…
Joy spojrzała na mnie. Z wyrazu jej twarzy wyczytałem, że dostrzegła moje przerażenie. Poklepała mnie po głowie i mrugnęła, potem razem z Diane ruszyły korytarzem w kierunku schodów. Kiedy zniknęły, twarz madame Duval zlodowaciała w jednej chwili, jak ogarnięta mroźnym podmuchem woda.
– Co robisz w tej części domu? – syknęła. – Zmiataj stąd, ale już! Natychmiast!
Przegoniła mnie machnięciem dłoni. Moje serce, chwilę wcześniej tak otwarte, teraz się zatrzasnęło. Rzuciłem się do ucieczki, zanim madame zdążyła mnie uderzyć.
Matka czyściła srebra w spiżarni i kiedy stanąłem w drzwiach, niespokojnie podniosła głowę znad wielkiej tacy.
– Och, Mischa! – zawołała, chwytając mnie w ramiona i całując w skroń. – Wszystko w porządku? Nikt cię nie skrzywdził? – Zajrzała mi w twarz i zrozumiała, co się stało. – Kochanie, nie możesz chodzić do tamtej części zamku, teraz jest tam hotel, to nie twój dom…
Moje łzy powoli wsiąkały w jej fartuch.
– Wiem, że trudno ci to zrozumieć – ciągnęła. – Ale teraz po prostu tak jest, musisz się z tym pogodzić i zachowywać jak należy, ze względu na nas oboje. Madame Duval okazała nam dużo serca…
Odsunąłem się i gniewnie pokręciłem głową. Ku mojemu zawstydzeniu znowu się rozpłakałem. Kiedy mama próbowała mnie objąć, strząsnąłem jej ręce z ramion i tupnąłem nogą. _Nienawidzę jej, nienawidzę, nienawidzę,_ krzyczałem, świadomy, że nawet matka nie jest w stanie usłyszeć mojego wewnętrznego głosu.
– Uspokój się, kochanie – szepnęła. – Rozumiem cię. _Maman_ wie, co czujesz…
Niezdolny oprzeć się kojącej mocy jej pocałunków, pozwoliłem, aby posadziła mnie sobie na kolanach i przytuliłem się do niej. Zamknąłem oczy, oddychałem cytrynowym zapachem jej skóry. Jej wargi spoczywały na moim policzku, czułem jej oddech na twarzy i miłość, która ogarniała mnie całego. To uczucie było gorące i bezwarunkowe, a ja piłem je, spragniony czułości i uwagi.
Matka była moim najlepszym przyjacielem, lecz tamten okropny epizod, który miał miejsce pod koniec wojny, dał mi jeszcze kogoś, kogoś wyjątkowego, kto należał wyłącznie do mnie. Nosił imię Pistou i był niewidzialny dla wszystkich poza mną. Był mniej więcej w moim wieku, lecz zupełnie do mnie niepodobny – miał ciemne, niesforne włosy, oliwkową skórę i głęboko osadzone brązowe oczy. Słyszał mój wewnętrzny głos, więc nie musiałem mu nic tłumaczyć. Jak na małego chłopca, był bardzo mądry.
Pierwszy raz zobaczyłem go w nocy. Od zakończenia wojny sypiałem z matką. Przytulaliśmy się do siebie mocno i czułem się wtedy bezpieczniejszy niż kiedykolwiek. Miewałem koszmarne sny. Straszne sny, po których budziłem się zapłakany i przerażony. Mama gładziła wtedy moje czoło i całowała mnie sennie. Nie umiałem jej wyjaśnić charakteru tych snów i później długo leżałem, wpatrując się w ciemność, pełen obaw, że jeśli tylko zamknę oczy, straszne obrazy powrócą i pochłoną mnie całego. Właśnie w takim momencie pojawił się Pistou. Usiadł na brzegu łóżka i uśmiechnął się do mnie. Jego buzia była tak pogodna, a w oczach ujrzałem tyle ciepłego zrozumienia, że od razu odgadłem, iż zostaniemy przyjaciółmi. Zorientowałem się też, że Pistou zna dręczące mnie koszmary i lęki. Matka spała, a ja leżałem spokojnie i rozmawiałem z Pistou, aż wreszcie zmęczenie pokonało strach i znowu zapadłem w sen.
Po pierwszych spotkaniach w środku nocy Pistou zaczął pojawiać się także za dnia. Szybko zdałem sobie sprawę, że widzę go tylko ja – inni patrzyli poprzez niego, jakby był szklaną taflą. Pistou biegał między dorosłymi i pozwalał sobie na drobne żarciki. Czasami szczypał starsze panie w pośladki, przekrzywiał im kapelusze i pokazywał język. Nawet moja mama pocierała czoło i marszczyła brwi, kiedy bawiłem się z przyjacielem w naszym małym pokoju nad stajniami. Oczywiście nie mogłem opowiedzieć jej o Pistou, nawet gdybym bardzo chciał.
Nie chodziłem do szkoły. Nie dlatego, że byłem niemową, ale dlatego, że nie chcieli mnie przyjąć. Mama próbowała mnie uczyć, lecz było jej naprawdę ciężko. Do późna pracowała w _chateau_ i wracała wieczorem kompletnie wyczerpana. Mimo tego, zwykle poświęcała jeszcze trochę czasu, aby nauczyć mnie pisać. Z powodu mojej niemożności porozumiewania się był to bardzo frustrujący proces, ale jakoś dawaliśmy sobie radę. Zawsze my dwoje, tylko my – no i Pistou.
Wiedziałem, że matka się martwi, iż nie mam żadnych kolegów. Wiedziałem wiele rzeczy, a ona nawet nie podejrzewała, że o nich wiem. Często myślała na głos, zupełnie jakbym nie tylko nie mówił, ale też nie słyszał. Siadała przy toaletce, aby wyszczotkować długie, brązowe włosy, i wpatrywała się w odbicie swojej poważnej twarzy, gdy ja tymczasem udawałem, że śpię w żelaznym łóżku, chociaż tak naprawdę słuchałem uważnie wszystkiego, co mówiła.
– Tak się o ciebie boję, Mischa… – mówiła. – Wydałam cię na ten świat, ale nie mogę cię przed nim ochronić. Robię, co mogę, lecz to nie wystarczy.
Czasami kładła się obok mnie i szeptała mi do ucha.
– Jesteś wszystkim, co mam, skarbie… Mamy tylko siebie, jesteśmy sami. _Maman_ i jej mały _chevalier._
Dorastałem wśród wrogów. Mama i ja byliśmy jak wyspa na morzu pełnym rekinów, jednak w moich oczach żaden wróg nie był równie przerażający jak madame Duval.
Właśnie z powodu madame Duval musieliśmy wyprowadzić się z _chateau_ do pokoju nad stajniami. Matka mawiała, że madame była dla nas dobra, zawsze odnosiła się do niej z szacunkiem i wdzięcznością, całkiem jakbyśmy zawdzięczali jej życie, ale ona nigdy się do nas nie uśmiechała ani nawet nie odzywała się do mamy w uprzejmy sposób. Patrzyła na moją matkę spod zmrużonych powiek, z nieukrywaną wyższością, mnie zaś uważała za stworzenie jeszcze gorszego gatunku niż szczury, na które zastawiano pułapki w piwnicy. Byłem dla niej czymś w rodzaju robaka budzącego najgłębszą odrazę. Już sam widok madame Duval wywoływał we mnie przerażenie. Kiedy otwarto hotel, wyszedłem przed wejście, zachwycony lśniącymi samochodami, które zatrzymywały się na żwirowanym podjeździe, prowadzone przez poważnych, dostojnych kierowców w kapeluszach i rękawiczkach. Madame złapała mnie wtedy za ucho, zawlokła do kuchni i tam zbiła po głowie tak mocno, że upadłem na podłogę. Jej ostry głos przyciągnął uwagę kucharki Yvette oraz jej małej armii – wszyscy stłoczyli się dookoła, żeby zobaczyć, co się dzieje, lecz nikt nie pośpieszył mi na pomoc. Leżałem skulony ze strachu, tak jak kiedyś wcześniej, ponieważ ich twarze były takie jak wtedy: pełne nienawiści.
Tylko matka przytuliła mnie do siebie, łzami udowadniając swoją miłość na przekór wszystkiemu.
Nie byłem w stanie porozumieć się z ludźmi i bałem się ich, więc zamknąłem się w sobie, w swoim tajemnym święcie. Razem z Pistou całymi godzinami bawiłem się w chowanego między długimi rzędami winnych krzewów. Pistou często wyskakiwał nagle zza krzaków, a potem śmiał się aż do bólu brzucha. Widok jego trzęsących się ramion bardzo mnie bawił, dlatego zaczynałem go naśladować, co sprawiało, że śmiał się jeszcze mocniej. Siadaliśmy na kamiennym mostku i rzucaliśmy kamyki do wody. Pistou umiał rzucać je w taki sposób, aby wielokrotnie podskakiwały, odbijając się od powierzchni na podobieństwo gumowej piłeczki, którą nosiłem w kieszeni.
Tę piłeczkę podarował mi ojciec, dlatego była moim największym skarbem, jedyną pamiątką, jaka mi po nim została. Pistou i ja rzucaliśmy ją do siebie, i bawiliśmy się nią jak małe foki. Raz z donośnym pluskiem wpadła do wody, ale w przeciwieństwie do kamieni nie poszła na dno, tylko zaczęła podskakiwać na powierzchni, podtrzymywana siłą prądu. Natychmiast skoczyłem za nią i dopiero w wodzie przypomniałem sobie, że przecież nie umiem pływać. Ciężko dysząc z przerażenia, złapałem piłkę i przez szlam i wodorosty przedarłem się na brzeg. Pistou bynajmniej się tym nie przejął. Oparł ręce na biodrach i śmiał się z mojej głupoty. Wyczołgałem się na trawę, ociekający wodą i wciąż jeszcze wystraszony, ale szczęśliwy. Odzyskałem piłkę. Uczucie ulgi napełniło mnie dziką radością. Aby uczcić mój wyczyn, odtańczyliśmy na trawie indiański taniec, wymachując rękami i wybijając stopami szybki rytm. Mocno zacisnąłem piłkę w dłoni i przysiągłem sobie, że już nigdy nie będę tak nieostrożny.
Kiedy Duvalowie kupili zamek i przerobili go na hotel, zaczęliśmy podglądać gości. Sam budynek i teren wokół _chateau_ znałem jak własną kieszeń, z pewnością lepiej niż nowi właściciele. Spędziłem tam całe dzieciństwo, zamek był moim domem. Znałem wszystkie kryjówki, wiedziałem, za którymi drzwiami można się ukryć i którędy uciekać przed ewentualną pogonią. Nie chowałem się przed takimi gośćmi jak Joy Springtoe, która umiała dochować tajemnicy. Ukrywałem się przed madame Duval i jej podobnym do ropuchy mężem, który palił cygara i za plecami żony obcałowywał pokojówki. Pistou także nie znosił Duvalow. Jego ulubioną zabawą było ukrywanie rozmaitych rzeczy. Chował cygara monsieur Duvala czy okulary do czytania madame, a potem obserwowaliśmy z ukrycia, jak miotają się ze złością w poszukiwaniu zguby.
Moje zauroczenie Joy Springtoe przemogło strach przed madame Duval. Miałem zaledwie sześć lat i dziewięć miesięcy, kiedy zakochałem się bez pamięci. Tak bardzo pragnąłem chociaż raz dziennie popatrzeć na Joy, że wciąż podejmowałem ryzyko. Zakradałem się do hotelu i ukrywałem między meblami i roślinami doniczkowymi. W zamku było mnóstwo wąskich korytarzyków, zakamarków i kątów, idealnych dla takiego dziecka jak ja. W ciągu dnia madame Duval spędzała dużo czasu w swoim biurze na parterze. Na dużych, kwadratowych kamiennych płytach, po których skakałem jako zupełny malec, położyli paskudny niebiesko-złocisty dywan, którego nienawidziłem z całego serca. Hol był jaskinią madame – niczym wielki pająk czyhała tam na gości, którzy przyjeżdżali z Anglii i Ameryki z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi. Podczas gdy ona rozsnuwała przed nimi swój fałszywy urok, ja zakradałem się na górę, żeby chociaż chwilę popatrzeć na Joy Springtoe.
Obserwowałem gości zza szerokiego oparcia krzesła, stojącego w kącie pod oknem. Był ranek. Jasny blask letniego słońca zalewał przykrytą dywanem posadzkę i białe ściany, na zewnątrz ptaki śpiewały ze wszystkich sił. Pierwsze pojawiały się Trzy Bażancice, jak nazywała je mama – trzy starsze damy z Anglii, które przyjeżdżały do _chateau,_ aby malować. Lubiłem cudzoziemców, natomiast nienawidziłem Francuzów, wszystkich Francuzów poza Jakiem Reynardem, który zarządzał winnicą, jedynym, który był dla mnie dobry. Świetnie się bawiłem, obserwując Trzy Bażancice, ponieważ zawsze się spierały. Przyjeżdżały na kilka tygodni. Wyobrażałem sobie, że ich pokoje są pełne rozmaitych obrazów. Najwyższa miała na imię Gertie, była Bażancicą o długiej szyi i bardzo starała się upodobnić do łabędzia. Miała siwe włosy, pociągłą, chudą twarz i małe czarne oczka. Jej obfity biust kołysał się, kiedy szła, co zawsze przywodziło mi na myśl trzęsące się jajka „w koszulkach”. Wąską talię ściskała paskiem, a niżej ciało rozlewało się szeroko, zupełnie jakby cała masa tłuszczu ze środkowej części ciała przemieściła się niżej, w biodra i pośladki. Długie, białe palce bawiły się perłowym naszyjnikiem, który sięgał jej aż do pasa. Gertie wygłaszała swoje opinie jako pierwsza, bez chwili wahania.
Moją ulubienicą była Daphne, kobieta z piórami we włosach. Daphne była ekscentryczką. Jej suknie sprzeciwiały się obowiązującej modzie; niektóre były ozdobione koronką, inne czymś, co do złudzenia przypominało frędzle do obszywania zasłon. Twarz miała okrągłą i różową jak dojrzała brzoskwinia, pełne wargi zawsze skore do uśmiechu, jakby spierała się z przyjaciółkami wyłącznie dla zabawy. Ciągle dźwigała na rękach małego, kudłatego pieska, którego jakimś sposobem przeszmuglowała do Francji. Jasnobrązowa sierść zupełnie zasłaniała mu mordkę, więc nigdy nie wiedziałem, gdzie jest głowa, a gdzie zadek. Kiedyś pomachałem przed nim ciastkiem i wtedy okazało się, że to, co uważałem za głowę, jest tyłeczkiem. Daphne miała niski, gęsty, przydymiony głos i mówiła powoli, żebym mógł ją zrozumieć, chociaż nie było to potrzebne, bo osłuchałem się z angielskim od pierwszych lat życia. Najbardziej ze wszystkiego podobały mi się pantofle Daphne. Wydawało mi się, że ma ich tyle, iż mogłaby codziennie wkładać inną parę, przy czym każda była bardziej kolorowa od poprzedniej. Nosiła różowe aksamitne pantofelki, fioletowe czółenka z satyny, buciki na niskim obcasie, na zupełnie płaskim, z ostrymi, lekko zadartymi czubami, z paskami zapinanymi w kostce i na podbiciu, z klamerkami ozdobionymi koralikami i piórkami. Daphne była pulchna i krągła, a jej stopy były drobniutkie.
Następna była Dębo, smukła i wiotka, w sukniach z cienkich, kwiecistych materiałów. Czarne, lśniące włosy nosiła przycięte do ucha – ta fryzura podkreślała ostrą linię szczęki i piękny rysunek zawsze starannie umalowanych szkarłatną szminką ust. Miała szeroko osadzone oczy w najjaśniejszym odcieniu zieleni. Wciąż jeszcze była piękna. Mama mówiła, że Dębo farbuje włosy, bo kobieta w tym wieku po prostu musi siwieć. Kilka razy powiedziała też, że trzy Angielki ubierają się w stylu innej epoki, lecz ja miałem dopiero niecałe siedem lat i nie wiedziałem, o jaką epokę jej chodzi. Tak czy inaczej, zdawałem sobie sprawę, że damy z Anglii ubierały się inaczej. Dębo ciągle paliła. Zasysała dym przez cygarniczkę z kości słoniowej i wtedy koniuszek papierosa rozżarzał się jak robaczek świętojański. Potem albo powoli wypuszczała dym kącikiem ust, albo wydmuchiwała go jednym długim strumieniem. Zawsze bawiła się dymem i sprawiało jej to widoczną przyjemność. Głos miała dość piskliwy, w przeciwieństwie do Daphne, a śmiech dziwnie gdaczący. Kiedy mówiła, można było odnieść wrażenie, że ma pełne usta, ponieważ jej szczęka była sztywna i nieruchoma.
– Nie zaglądajcie za krzesła, dziewczęta! – ostrzegała Daphne donośnym szeptem. – Ten miły chłopiec znowu się tam chowa.
– Przed nami nie musi się przecież ukrywać… – chichotała Dębo. – Czy nikt nie powiedział mu, że nie gryziemy?
– On się chowa przed tą okropną „panią Danvers” – wyjaśniła Daphne. – I wcale mu się nie dziwię. Zauważyłyście, że ona naprawdę przypomina panią Danvers z _Rebeki_ Daphne du Maurier?
– Moim zdaniem to urocza kobieta! – zaprotestowała Gertie.
– Byłam pewna, że tak uważasz. – Kąciki szkarłatnych warg Dębo uniosły się w uśmiechu.
– Zupełnie nie znasz się na ludziach, Gertie! – wykrzyknęła Daphne. – To okropna baba, nie urocza kobieta!
Kiedy znikły za rogiem, usadowiłem się wygodniej i postanowiłem zaczekać na Joy Springtoe. Obok przeszło dwóch mężczyzn, ale nie zauważyli mnie. Po pewnym czasie zacząłem już tracić nadzieję, ale właśnie wtedy Joy wyszła ze swego pokoju i ruszyła w moją stronę. Poruszała się tak, jakby na jej barkach spoczywał niewidzialny ciężar, zauważyłem też, że płakała. Poruszony jej łzami, zaryzykowałem spotkanie z madame Duval i opuściłem kryjówkę.
– Och, przestraszyłeś mnie, Mischa! – Poderwała rękę do piersi, uśmiechnęła się słabo i pośpiesznie osuszyła oczy chusteczką. – Czekałeś na mnie, naprawdę? – Lekko ściągnęła brwi. – Chodźmy stąd, chciałabym ci coś pokazać.
Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do swojego pokoju. Serce biło mi z podniecenia jak szalone, bo nigdy wcześniej mnie nie dotykała.
Powietrze w pokoju przesycone było jakąś słodką nutą. Szeroko otwarte okna wychodziły na ogród i winnicę, wiatr niósł zapach świeżo skoszonej trawy. Na przykrytym narzutą szerokim łóżku leżała koszula nocna z różowego jedwabiu, poduszka nadal miała zagłębienie w miejscu, gdzie opierała się głowa Joy. Dziewczyna zamknęła za mną drzwi i podeszła do nocnej szafki, na której stała fotografia w ramce. Joy wzięła ją, usiadła na brzegu łóżka i wskazała mi miejsce obok siebie. Nieśmiało spełniłem jej prośbę. Nigdy wcześniej nie przebywałem w sypialni kobiety, oczywiście nie licząc matki, i nagle ogarnął mnie lęk, jakby ktoś miał wtargnąć do pokoju, złapać mnie za ucho i zbić.
Zdjęcie przedstawiało mężczyznę w mundurze.
– To był mój ukochany, wiesz? – Joy westchnęła, pieszcząc wzrokiem twarz mężczyzny. – Marzyłam, że wyjdę za niego i urodzę chłopca, takiego jak ty. – Zaśmiała się cicho. – Pewnie nie rozumiesz, co mówię, prawda? Mój francuski jest raczej marny, ale jakie to ma znaczenie. – Objęła mnie i pocałowała w głowę.
Na moje policzki natychmiast wypełzł krwisty rumieniec. Miałem nadzieję, że Joy go nie widzi.
– Zginął tutaj, w Bordeaux, pod koniec wojny – ciągnęła. – Był dzielnym człowiekiem. Obyś ty nigdy nie musiał iść na wojnę, bo to naprawdę straszna rzecz. Walczył o życie i wszystko stracił, wyobrażasz sobie? Okropne. Mój Billy zginął w walce, bijąc się za wolność obcego kraju. Czasami myślę jednak, że może jego ofiara ocaliła ciebie, kto wie. Gdyby Ameryka nie włączyła się do wojny, Niemcy mogliby wygrać i co stałoby się z takimi dziećmi jak ty? Bardzo chciałabym mieć kiedyś takiego synka, ślicznego małego chłopca z jasnymi włosami i niebieskimi oczami.
Pieszczotliwie potargała mi włosy nad czołem i pociągnęła nosem. Poczułem jej wzrok na swojej twarzy i zaczerwieniłem się jeszcze mocniej. Rozbawiło ją to chyba, bo uśmiechnęła się lekko. Z wrażenia zaparło mi dech w piersiach – nawet gdybym nagle odzyskał głos, i tak nie byłbym w stanie wykrztusić ani słowa.
Kiedy zeszła na dół, do jadalni, już nie płakała. Wróciłem do pokoju nad stajnią. Była niedziela, dla mojej matki dzień wolny od pracy. W każdą niedzielę chodziłem z mamą na mszę do kościoła. Nienawidziłem tego obowiązku, lecz wrogość, jaką darzyli nas mieszkańcy miasteczka, była tak wielka, że bałem się puścić matkę samą.
Znalazłem ją przy toaletce, piękną i elegancką w czarnej sukni oraz rozpinanym swetrze, w czarnym kapeluszu na głowie. Od razu poczuła zapach Joy Springtoe – chwyciła mnie w ramiona i żartobliwie obwąchała szyję.
– Masz inną kobietę? – zawołała z rozbawieniem. – Jestem zazdrosna!
Uśmiechnąłem się szeroko, a ona znowu mnie powąchała, tym razem głośno wciągając powietrze.
– Jest ładna. Pachnie kwiatami, chyba gardenią. To nie Francuzka – zawahała się, żeby mnie rozśmieszyć. – Nie, to Amerykanka! Ma szare oczy, jasne włosy i bardzo zaraźliwy śmiech. Wydaje mi się, że jesteś w niej zakochany, Mischa.
Spuściłem oczy, przekonany, że naprawdę straciłem serce, tak jak zdarza się to dorosłym mężczyznom.
– Czy ona o tym wie?
Bezradnie wzruszyłem ramionami.
– Och, język miłości przekracza granice słów. – Mama musnęła mi wargami czoło. – Myślę, że ona wie i chyba bardzo cię lubi.
Kiedy schodziliśmy do miasta ścieżką przez pola, moje serce było tak lekkie, że prawie unosiłem się nad ziemią. Myśli o Joy Springtoe pomogły mi pokonać strach przed pójściem na mszę. Wciąż miałem przed oczyma jej zapłakaną twarz i powtarzałem sobie, że to moja obecność i bliskość osuszyły jej łzy. Mama miała rację, Joy naprawdę mnie lubiła.
Drobne muszki fruwały w gorącym powietrzu, łowiąc skrzydełkami promienie słońca i odbijając je. Lekki wiatr przemykał między cyprysami, wprawiając je w taneczny ruch. Trzymałem w ręku kij i waliłem nim w leżące na ścieżce kamienie. Szliśmy w milczeniu, słuchając śpiewu ptaków i szelestu liści. Niebo było pogodne, słońce świeciło jasno, lecz jeszcze nie nazbyt intensywnie. Nagle usłyszałem smętny odgłos kościelnych dzwonów i zza drzew wyłoniły się różowawe dachy miasta. Wziąłem matkę za rękę.
Kościół św. Wincentego a Paulo górował nad miasteczkiem Mauriac. Moim zdaniem był to jak najbardziej odpowiedni dom dla księdza Abla-Louisa, którego surowe, oskarżycielskie spojrzenie prześladowało mnie w okropnych snach, ale nie dla Boga. Jeżeli nawet kiedyś Bóg tam mieszkał, wyprowadził się już dawno, a jego gniazdo zawłaszczył podobny do kukułki ksiądz Abel-Louis. Kościół był zbudowany z tego samego jasnego kamienia co większość domów w mieście, miał dach kryty różowawopomarańczową dachówką, wyblakłą na słońcu oraz wysoką, wąską wieżę. Nieco niżej rozpościerał się place de l’Eglise, wokół którego zbudowano miasto. Przy placu znajdował się sklep mięsny, _boucherie_ z czerwonymi i białymi markizami oraz podłogą z błyszczących kafelków, gdzie długie sznury kiełbasek zwisały z sufitu obok wędzonych połci mięsa, na których z rozkoszą sadowiły się tłuste muchy. Piekarnia i ciastkarnia, _boulangerie patisserie,_ roztaczała zapachy świeżo upieczonego chleba i ciastek, kusząco wystawionych w oknie. Gdybym był taki jak inne dzieci, pędem zbiegłbym na plac i wydał parę franków od matki na _chocolatine_ oraz _tourtiere,_ lecz nie zrobiłem tego, ponieważ nie byłem mile widziany w miasteczku. W pobliżu była także apteka, _pharmacie,_ gdzie mama kupowała dla mnie maść na egzemę, oraz mała kawiarnia i trzy restauracje, które wylewały się na chodnik, osłonięte markizami w kolorach francuskiej flagi. Jestem pewny, że Bażancice nieraz wpadały tam na lunch złożony z pieczonej kaczki i _foie gras,_ popijając te smakołyki winem z zamku; całkiem możliwe też, że Joy Springtoe kupowała pyszną szarlotkę w piekarni, wyglądała bowiem na kobietę, która przepada za słodyczami.
Zeszliśmy w dół ocienioną stroną ulicy, jakby mama miała ochotę ukryć się przed zaciekawionymi i wrogimi spojrzeniami. Kiedy weszliśmy na plac, mocniej ścisnęła mi rękę. Chociaż nie odrywałem oczu od chodnika oraz maminych czarnych bucików z klamerkami i białych skarpetek, czułem na sobie spojrzenia ludzi z miasteczka. Gardło ściskało mi się ze strachu i nawet myśli o Joy Springtoe nie mogły pomóc. Przysunąłem się do matki i zerknąłem na nią ostrożnie. Głowę uniosła wysoko, dumnie, mimo że mięśnie szyi miała napięte i oddychała szybko, płytko.
Wszystko to dla mnie było przykre i przerażające, ale, o ile pamiętam, mama opuściła tylko jedną niedzielną mszę – kiedy zachorowałem i miałem wysoką gorączkę. Poza tym zawsze była na mszy, tak samo jak przed wojną i w czasie jej trwania. Mawiała, że w kościele czuje się bezpieczna i że nic nie powstrzyma ją przed oddawaniem czci Bogu. Czyżby nie wiedziała, że Boga tam nie ma?
Weszliśmy do środka i ruszyliśmy w kierunku ołtarza po ułożonych w szachownicę kamiennych płytach, mijając wrogo do nas nastawionych wiernych oraz figury świętych o surowych, zimnych twarzach, i jak zwykle usiedliśmy na krzesłach z przodu. Matka od razu osunęła się na kolana i ukryła twarz w dłoniach, natomiast ja ośmieliłem się rozejrzeć dookoła. Ludzie szeptali i gapili się na nas, a starsze kobiety kiwały głowami, jakby chciały otwarcie potwierdzić, że moja mama rzeczywiście powinna na kolanach błagać o przebaczenie. Gdy jedna z nich pochwyciła moje spojrzenie, szybko odwróciłem głowę, ponieważ ich oczy były kłujące jak żądła os.
Przed ołtarzem pojawił się ksiądz Abel-Louis i szepty ucichły. Ubrany w szkarłatny ornat, przypominał mi jakiegoś przerażającego ptaka. Skrzywiłem się, bo wiedziałem, że wcześniej czy później jego wzrok spocznie na nas i wtedy w pełni odczuję ciężar dezaprobaty. Mama usiadła. Jej ruch wśród tłumu nieruchomych wiernych na pewno przyciągnąłby uwagę księdza, gdyby nie to, że zawsze siedzieliśmy w tym samym miejscu, pod figurą Dziewicy Maryi o poważnej, skupionej twarzy. Ksiądz Abel-Louis zwrócił na nas swoje płonące oczy dopiero po chwili, a gdy przemówił, po plecach przebiegł mi dreszcz. Wciąż zadawałem sobie pytanie, dlaczego moja matka nie widzi, że ten kościół już od dawna nie jest Domem Bożym.
Wyjąłem z kieszeni gumową piłeczkę i zacząłem obracać ją w ręku. Tylko w ten sposób potrafiłem oderwać się od swoich lęków – kiedy czułem ją na dłoni, myślałem o ojcu. Gdyby żył, nigdy by nie dopuścił, żebym się bał. Kazałby przywiązać księdza do słupa na placu i wybatożyć go za złe uczynki. Nikt nie był ważniejszy od mojego ojca, nawet ksiądz Abel-Louis, który uważał się za Boga. Jakże pragnąłem, aby ojciec mógł nas obronić. Nie śmiałem podnieść wzroku, żeby ksiądz nie odczytał moich myśli, poza tym nie chciałem widzieć pogardy, malującej się na jego twarzy. Najlepszym wyjściem było omijanie go wzrokiem. Jeżeli go nie widziałem, to przecież nie mógł mi wyrządzić żadnej krzywdy. Jeżeli nie dopuszczałem jego głosu do świadomości, mogłem udawać, że nie ma go w kościele. Prawie.
W końcu zegar wybił dwunastą i ksiądz zaczął udzielać komunii. W tym momencie zawsze wychodziliśmy. Zerwałem się z krzesła i ruszyłem za matką do wyjścia. Obcasy jej bucików głośno stukały o posadzkę. Zawsze pragnąłem, żeby wychodziła w bardziej dyskretny sposób, najlepiej niezauważona przez nikogo, tymczasem ona zachowywała się tak, jakby chciała, żeby wszyscy słyszeli jej kroki. Czułem oczy księdza, wwiercające się w moje plecy. Jego gniew przesycał powietrze jak gęsty dym, lecz mimo tego szedłem za mamą i nie oglądałem się. Uparcie wpatrywałem się w jej białe skarpetki, w których wyglądała bardziej na młodą dziewczynę niż kobietę.
W drodze powrotnej szalałem z radości jak pies wypuszczony na rozsłonecznione pole z ciemnej klatki. Msza się skończyła, następna była dopiero za tydzień. Uganiałem się za motylami, kopałem kamienie, przeskakiwałem cienie rzucane przez wysokie cyprysy. Kiedy wreszcie ujrzeliśmy przed sobą zamek, moje serce zalała fala ulgi. Te mury z piaskowca, wysokie połyskujące szyby i jasnoniebieskie okiennice były dla mnie symbolem miejsca, które uważałem za dom. Imponująca żelazna brama i milczące lwy na niskich kolumnach po obu jej stronach chroniły nas przed nieprzyjaznym światem. To był jedyny dom, jaki miałem.