Cykada na parapecie - ebook
Cykada na parapecie - ebook
Poruszająca opowieść o tragicznych wyborach, zrozumieniu i zaufaniu, zagubieniu i
krzywdzie, sile przyjaźni i nadziei.
Na prośbę przyjaciół Justyna i Krystian wyruszają do chaty letniskowej w małopolskiej wsi, by zwalczyć kryzys i uratować małżeństwo. Żona izoluje się od męża, rygluje w wewnętrznym świecie smutku i uporu. Mąż uważa, że wie lepiej, co dobre dla niej i dla nich. Wzajemną komunikację dodatkowo utrudniają mroczne wspomnienia z przeszłości – zarówno Justyny, jak i Krystiana. Gdy już wydaje się, że rozwód jest jedynym słusznym rozwiązaniem, rzeczywistość komplikuje się jeszcze bardziej – na powierzchnię wypełzają koszmary, które trudno byłoby wyśnić filozofom, bo, jak powiadają górale, kiedy wieje halny, tańcują diabły…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8335-006-6 |
Rozmiar pliku: | 868 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bezkresny step. Gram rolę obserwatora. Ludzie stoją jeden za drugim i czekają — bezwolni czy pogodzeni z losem. Kadr się przysuwa i zauważam potężny otwór w ziemi, a przy nim wielgachną włochatą tarantulę. Człowiek, mężczyzna lub kobieta, podchodzi do pająka, ten tnie go żywcem swoimi szczękoczułkami, ćwiartuje… Ofiara nie protestuje w żaden sposób — nie krzyczy, nie próbuje się bronić. Poszczególne części ciała spadają bezwładnie do dziury w ziemi, jakby pająk gromadził zapasy w spiżarni. Raptem moja pozycja się zmienia — odkrywam, że ja też stoję w tej kolejce! Kobieta przede mną zbliża się do tarantuli, po czym segmenty pokawałkowanego ciała wpadają do wykopanego tu dołu. Zaczynam rozumieć, że nie mogę powstrzymać tego, co się dzieje…
Znów jestem w przestrzeni podobnej do nieskończonego stepu. Monstrualna tarantula zapuszcza wzrok w głęboki dół. Ludzie nagle znikają. Zostaję sama naprzeciwko pająka. Staram się ruszyć, ale nie mogę — jakbym tkwiła w wyjątkowo kleistym kisielu. Chcę coś powiedzieć, ale język mi zdrętwiał, krtań całkowicie się zacisnęła. Z wysiłkiem wydaję z siebie jedynie szept, praktycznie bezgłośny. Wołam kogoś, ale nikt nie słyszy, nikt się nie zjawia, żeby mnie uratować. Czekam jak skazaniec w celi śmierci.
Wtem zawisa nade mną jakaś płaszczyzna. Patrzę w górę. Nie wiem, co to takiego. Przywodzi na myśl spód statku kosmicznego. Płaszczyzna powoli się opuszcza. Jest coraz niżej. Dostrzegam na niej rysy, zagięcia, fałdy… To gigantyczna stopa! Taka jak ludzka — o pięciu palcach. Pięta jest zrogowaciała, popękana jak po bardzo długiej podróży… Stopa przydeptuje tarantulę.
Dostrzegam, że stopa łączy się z szeroką łydką. Ta łydka przypomina filar — stabilną, solidną kolumnę. Trudno powiedzieć, czy należy do mężczyzny, czy do kobiety. Skóra jest gładka, w odcieniu połyskującego jasnego brązu. Nacisk stopy jest z pewnością miażdżący. Mimo tego tarantuli udaje się wymknąć — przeciska się pomiędzy palcami i rzuca do panicznej ucieczki. Nic z tego — kolosalna dłoń chwyta pająka w dwa palce, wskazujący i kciuk. Przyglądam się paznokciom. Są jak alabastrowe płyty. Ogromna ręka umieszcza pajęczego stwora na drugiej, otwartej dłoni. Zadzieram głowę, staram się wypatrzyć, jak wysoko sięga owa istota. Pragnę ujrzeć jej twarz. Ale widzę, że ona się nie kończy, a nawet jeśli tak, to dla mnie o wiele za wysoko… Pochyla się. Domyślam się, że chce, żebym dokładnie przyjrzała się tarantuli, która raptem się kurczy, chudnie, jakby więdnie. Ostatecznie zmienia się w okruszek — tak malutki, że niemal niknie na środku olbrzymiej dłoni. Czuję na sobie oddech, dmuchnięcie przesycone intensywnym zapachem łąki o poranku. Dłoń wyciąga się w moim kierunku…
Kiedy indziej wchodzę do domu i nie mogę zaświecić żadnej lampy. Biegam w panice po wszystkich pomieszczeniach, naciskam włączniki i nic. Panuje złowieszcza atmosfera. Coś czyha w ciemności. Wyłania się z czerni, żeby mnie złapać…
Niektóre sny są nachalne, nie chcą przestać się śnić — przeciskają się pod powieki i dostają do innych snów. Ten o tarantuli szlachtującej ludzi bywa naprawdę ponury, porażający nieuchronnością. Któregoś razu obudziłam się w momencie, gdy zatrzeszczały nade mną szczękoczułki. Wrzasnęłam i zerwałam się z lodowatej, betonowej podłogi…
Sny nie są niczym ograniczone — nie stosują się do żadnych znajomych praw. Rządzą się własnymi zasadami, własną „logiką” — niemającą niczego wspólnego z regułami, które funkcjonują w rzeczywistym świecie. We śnie może się wydarzyć dosłownie wszystko, i to wszystko będzie najzupełniej normalne.
Niektóre koszmary wracają. Nawiedzają głowę małej dziewczynki i dorosłej kobiety. Pomiędzy nimi dwiema jestem jeszcze trzecia ja — ta, która pragnęłaby pogodzić je obie, ale nie potrafi tego dokonać. Ta, która miota się wewnętrznie; ta, która została uwięziona.
Mój betonowy loch jest przejmująco zimny. Za jego ścianami czeka unicestwienie. Czekam na śmierć — jak skazaniec. Ale nie jestem tu sama, jest tutaj ktoś jeszcze. Mówi do mnie, słyszę wyraźnie. Mówi tak szczerze, że jego głos zmienia się w tykanie, cykanie… nie, to nie zegar. To prawdziwy głos. Zanim dobrze go zrozumiem, upłynie dużo wody…
ROZDZIAŁ 1
Urlop na wsi nie jest naszą ostatnią szansą. Nie chcę niczego ratować, naprawiać. Mam już dość. Rozwód nadciąga jak burza, która daje o sobie znać, zanim nadejdzie. Główny zwiastun: dojmująca cisza. Gwałtowny rozwój chmur kłębiastych, odcinających się agresywnie od błękitnego tła. Wrażenie zatykającej płuca duszności.
Przyjechaliśmy do Maruszyny na prośbę przyjaciół, Tomka i Moniki. Z niewytłumaczalnego powodu wciąż wierzą, że uda nam się ocalić małżeństwo. Niestety ja i Krystian oddalamy się od siebie coraz bardziej, tracimy z oczu to, co kiedyś nas łączyło.
Dziwi mnie, ile nasi przyjaciele potrafili znieść i wcale nie wyglądali przy tym na znużonych czy sfrustrowanych. Wysłuchiwali mozolnych tyrad, łagodzili buzujące emocje i próbowali wzbudzić nadzieję na lepsze jutro. Jutro, które wcale nie chce wychynąć zza ponurych chmur.
Jestem zmęczona krzesaniem z siebie nadziei i graniem przed publicznością. Udawanie męczy na dłuższą metę. Stwarzam przed rodziną i większością znajomych pozory szczęśliwego związku. Buduję sztucznie radosny obraz, tłumiąc swoje uczucia. Przed Tomkiem i Moniką nigdy niczego nie ukrywałam — przynajmniej przed nimi jednymi nie… Do czasu.
Dobrze mieć wokół siebie ludzi, wobec których można zachować autentyczność. To jak zejście ze sceny po odegraniu roli. Przekraczasz próg garderoby, ściągasz sceniczny kostium i zmywasz makijaż. Każdy potrzebuje kogoś takiego — kogoś, kto zna cię z najgorszej i z najlepszej strony… Ostatnio coś się zmieniło i po raz pierwszy udawałam właśnie przed nimi, że się postaram, że spróbuję raz jeszcze, choć wcale nie miałam takiego zamiaru.
Nie wiem, co myśli Krystian. Od dawna nie rozmawiamy o tym, co myślimy i czujemy. Chcę po prostu jeszcze przez chwilę chronić przed smutkiem tych ludzi, na których mi zależy. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że smutek w końcu na nich spadnie. Nie da się przecież ciągnąć sztuczności w nieskończoność.
Wspólne życie moje i Krystiana zmierza wielkimi krokami ku nieodwracalnej katastrofie. Wydawało mi się, że przejdziemy przez wszystkie przeciwności losu jak lodołamacz, kruszący grube lodowe pokrywy. Należy się wreszcie pogodzić z przykrą prawdą: nie przetrwamy razem kolejnego roku. Ten jeden dług zaciągnięty przez Krystiana, mimo że spłacał go lojalnie, rozstroił mnie. Mojego zaufania Krystian nie może odkupić, spłacić. Nie pisnął o tym kredycie nawet słówkiem, dowiedziałam się całkiem przypadkowo. W rzeczywistości nie chodzi mi o dług, a o tajemnicę. Stanęła pomiędzy nami jak niewidzialna ściana i ponownie zachwiała całym moim światem. Krystian nie rozumie. Nie chce zrozumieć, że przez lata starałam się pieczołowicie składać swój ekosystem z rozsypanych okruchów. Kiedy zadłużenie wyszło na jaw, Krystian patrzył na mnie jak zranione sarnię. Nie pojmował, że zatajenie przez niego pożyczki nakręciło we mnie spiralę przeżyć, których nie potrafiłam okiełznać; jakby uderzono mnie pięścią w twarz. Wlało mi się do wnętrza parzące zimno — znalazłam się w samym centrum wstrętnego wspomnienia z dzieciństwa. Nadal było żywe, bolesne. Bolące nie jak odcisk na stopie czy wrastający paznokieć — taki ból jest irytujący i konkretnie umiejscowiony. A moja mroczna przeszłość przypomina cierń obrośnięty ciałem — uśpiony, trudny do uchwycenia na co dzień. Nauczyłam się trwać z nim w dziwacznej symbiozie. Ale kiedy on budzi się pod wpływem jakiegoś impulsu, sprawia wiele cierpienia. Odbiera dech i osłabia niemal do omdlenia. Nie potrafię nic na to poradzić. Żeby jakkolwiek funkcjonować, nie mogę czuć, że bliski mi człowiek tai coś przede mną — że o czymś nie wiem. W tego typu sytuacjach reaguję automatycznie — jakby aktywował się kod zapisany we mnie głęboko. I napełniał mnie uporczywym lękiem…
Pod cierniem chowa się rana, której nie da się wyjąć, wziąć do ręki i obejrzeć z dowolnej strony. Nie umiem ocenić faktycznej skali zniszczeń, których dokonała. Czasami te zadane niespodziewanie rany potrzebują czegoś więcej niż zagojenia i uzdrowienia. Odrętwiałe, sparaliżowane miejsca wymagają zmartwychwstania…
To stało się w piękny, ciepły, majowy dzień — dokładnie dwudziestego maja… w moje dziesiąte urodziny. Podczołgałam się pod sam próg uchylonych kuchennych drzwi. Przycisnęłam głowę do framugi, aż zrobił mi się na czole czerwony znak. Matka stała przy oknie i rozmawiała przez telefon. Płakała, wypluwała z siebie chaotyczne zdania i zaciągała się nerwowo papierosem. Mimo że mój dziecięcy umysł nie pojmował jeszcze zbyt wiele, zrozumiałam jedno: ukochany tatuś nie wróci do domu na moje święto, bo dopuścił się czegoś strasznego. Czegoś nieodwracalnego. Czegoś, co zmieni nasze życie na zawsze. Zakręciło mi się w głowie i zwymiotowałam na podłogę.
Przez kilka kolejnych dni mama wciąż płakała, milczała przez następnych kilka. Zastygała jak owad oblepiony miodem i gapiła się pustym wzrokiem w ścianę. Wieczorami oglądała zdjęcia z rodzinnych wypadów na Sri Lankę, Seszele, Wyspy Kanaryjskie. Było nas stać na wakacje, o jakich inni mogli tylko pomarzyć, bo tata pracował na stanowisku dyrektora do spraw rozwoju w nowo powstałej firmie ze szwajcarskim kapitałem. Teraz mama szlochała i zasypiała w ubraniach na kanapie w salonie. Prosiłam ją, żeby się umyła i położyła w sypialni. Raz znalazłam ją w wannie. Myślałam, że umrę ze strachu, kiedy zobaczyłam pod wodą postać z szeroko otwartymi oczami, nieruchomą jak rzeźba na grobie. Zaczęłam piszczeć i tupać… Mama wynurzyła się i przesunęła dłonią po mokrej twarzy. Wyjaśniła, że sprawdzała, ile będzie w stanie wytrzymać bez powietrza.
Nie gotowała, nie sprzątała i nie robiła zakupów. Zawisła między światem żywych i martwych. Musiałam dbać o siebie sama. Starałam się ze wszystkich sił nie sprawiać żadnych kłopotów. Nauczyłam się obsługiwać pralkę, przyrządzać proste potrawy. Sąsiadka — ładna kobieta o ciemnych włosach przystrzyżonych na pazia — przynosiła nam obiady. Mieszkała tylko dwa domy dalej, ale mama nie utrzymywała z nią szczególnie bliskich kontaktów. W końcu się wydało, że sąsiadka węszyła niczym pies gończy — liczyła na to, że dowie się czegoś o moim ojcu. Bezwzględna ludzka ciekawość i potrzeba upajania się okrutnymi historiami są zdumiewające.
Pewnego razu sąsiadka zauważyła, że obgryzam chrząstki i wysysam szpik z kości kurczaka. Do tej pory pamiętam, jak zaskoczenie, które odmalowało się na jej twarzy, ustępuje miejsca obrzydzeniu. Na pewno myślała, że przymieram głodem, a mnie po prostu smakowały chrząstki i szpik. W dobrych czasach, kiedy mama robiła na obiad kurczaka, organizowaliśmy z tatą zawody, komu uda się zostawić na talerzu krótszy kawałek kości.
Świeżo po tragedii, która nas spotkała, przestałam chodzić do szkoły. Popołudniami odwiedzały mnie nauczycielki najważniejszych przedmiotów. Niektóre patrzyły na mnie z litością, inne usiłowały zachowywać się normalnie — tak jakby w mojej rodzinie nie stało się nic złego. Domowe lekcje nie trwały długo, bo zbliżały się wakacje.
Przez blisko miesiąc bałam się zapytać mamy, co właściwie zrobił tatuś. Wreszcie przyszedł moment, kiedy pytanie spuchło we mnie do tego stopnia, że czułam, że się uduszę, jeśli go nie zadam. Mama udała, że nie słyszy. Spróbowałam kolejnego dnia — znów bezskutecznie. Od tej pory pytałam na okrągło, dopóki nie straciła nad sobą panowania i nie wrzasnęła na mnie. Zabroniła mi wracać do tego tematu. W pewne niedzielne popołudnie weszła do mojego pokoju, usiadła na łóżku i powiedziała:
— Justysiu, pamiętasz wakacje na Mazurach?
Pokiwałam.
— A pamiętasz tego sąsiada z gospodarstwa za płotem?
Ponownie kiwnęłam głową — mniej energicznie, bo nie rozumiałam, do czego mama zmierza.
— A przypominasz sobie, jak patroszył króliczki?
Przypominałam sobie aż za dobrze. Panicznie bałam się łapek zwisających z szorstkiego sznurka — ten strach potrafił mnie trzymać przez dzień lub dwa.
— Tatuś zrobił coś podobnego, tylko dużo, dużo gorszego — oznajmiła.
Jej twarz zszarzała, upodobniła się do ledwo tlącej świecy. Otworzyła usta, jakby chciała coś jeszcze dodać, ale zrezygnowała.
Nie miałam pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. Co mogło być gorszego od zdarcia skóry ze ślicznego króliczka? I dlaczego tatuś w ogóle dopuścił się czegoś takiego? Plątały mi się myśli, kłębiły się jak biedronki stłoczone w pudełku od zapałek. Silne bóle brzucha zmuszały mnie do zwijania się w kłębek na podłodze. Czasem leżałam tak nawet bitą godzinę. Nie skarżyłam się, zaciskałam zęby i czekałam, aż skurcze żołądka ustaną. Kiedy cierpienie wydawało się niemożliwe do zniesienia, cicho pojękiwałam. Nikt nie zaprowadził mnie do psychologa, chociaż nocami śniłam koszmary. Mama jednak miała swoje problemy, a dziadkowie uważali, że organizm dziecka jest silny i sam sobie ze wszystkim poradzi.
Doskwierał mi brak rodzeństwa. Gdybym tylko miała siostrę lub brata… jednak siostrę, bracia potrafią być wredni albo obojętni. Więc gdybym tylko miała siostrę, mogłybyśmy wspierać się wzajemnie, pomagać jedna drugiej. Ale byłam sama, jak ta lampa zwisająca z sufitu w przedpokoju. Często przyglądałam się temu pojedynczemu obiektowi. Wyobrażałam sobie, że zamienia się w łzę i skapuje na podłogę. Rodzice planowali zamontować tu drugą lampę — bliźniaczą — ale jakoś nigdy tego nie zrobili.
Odkręcałam kran, żeby napuścić sobie wody do kąpieli, i szlochałam. Nie chciałam, żeby mama mnie usłyszała.
Okropnie tęskniłam za tatą — za jego głosem, śmiechem i ciepłymi dłońmi. Raz zdobyłam się na odwagę i poprosiłam mamę, żeby mnie do niego zaprowadziła. Spojrzała mi smutno w oczy i odparła śmiertelnie poważnym tonem:
— To niemożliwe, ojciec jest daleko.
Dodała, że tato już nie może do nas wrócić. Nigdy nie wróci. A ja modliłam się, żeby Bóg przywiódł go do domu. Wierzyłam, że tak się stanie. Przecież Stwórca całego wszechświata potrafi odnaleźć pojedynczego człowieka, gdziekolwiek ten by przebywał. Odnaleźć i pokazać mu drogę do domu. Ciągle myślałam o ostatniej rozmowie z ojcem…
— Perełko, wyjeżdżam w delegację. Pożegnasz się?
Podbiegłam i wtuliłam się w granatowy sweter przesiąknięty perfumami o zapachu drzewa sandałowego.
— Do Szwajcarii?
— Tak. Niedługo wrócę.
— Przywieziesz mi coś?
— Oczywiście. A co chcesz?
— Misie czekoladowe.
Uwielbiałam czekoladki Lindta. Mogłam jeść je bez końca! Od dziesięciu lat były dostępne w Polsce, ale i tak wolałam te ze Szwajcarii.
Mama zrezygnowała z pracy w małym gabinecie kosmetycznym, w którym zajmowała się upiększaniem paznokci i nakładaniem henny na brwi oraz rzęsy. W przeszłości marzyła, żeby zostać aktorką. Babcia uważała, że wszystkie aktorki są dziwkami i przewijają się przez łóżka producentów filmowych i reżyserów, żeby otrzymywać dobre role. Mimo że sama lubiła oglądać filmy, zagroziła, że jeśli mama wybierze się do szkoły aktorskiej, nie tylko nie wesprze jej finansowo, ale i wyrzeknie się jej. Mama bała się babci, więc zrezygnowała ze swojego marzenia. W jakimś sensie wyparła to pragnienie, chociaż nigdy do końca nie pogodziła się z tym, że nie stanie na wielkiej scenie. Ale tak było jej łatwiej — udawać, że wszystko jest w porządku… W zasadzie nie wiedziałam, czy mama odeszła z gabinetu kosmetycznego sama, czy ją zwolnili z powodu długiej nieobecności. Często powtarzała: „To nie jest zwyczajne malowanie paznokci”. Pytałam:
— To co ty tam robisz, mamusiu?
— Jestem wróżką, która dotyka pań czarodziejską różdżką — odpowiadała.
Później zrozumiałam, że mama lubiła słuchać swoich klientek i im doradzać. Mogły zwierzać jej się jak w konfesjonale — z tą różnicą, że ich nie rozgrzeszała i nie zadawała pokuty. Sama sobie nie bardzo potrafiła doradzić. Nikogo też nie prosiła o radę. Praca była dla mamy bardzo ważna — po odpuszczeniu marzeń o aktorstwie odnalazła się jako kosmetyczka. „W gabinecie też odgrywam różne role” — opowiadała mi nieraz. Zawsze kiedy mówiła o swojej pracy, ożywiała się, w jej oczach tańczyły figlarne iskierki. Czasami zabierała mnie tam ze sobą, głównie gdy dopadło mnie przeziębienie i nie mogłam pójść do przedszkola. Przeważnie siedziałam cichutko na zapleczu i bawiłam się granatowym pluszowym pieskiem w białe kropki. Nie miał jednego oka, a drugie wisiało na trzech nitkach, ale i tak kochałam go najbardziej ze wszystkich zabawek. Kilka razy podejrzałam, jak mama nakłada kobietom hennę. Ich karykaturalnie czarne brwi budziły we mnie strach, mimo tego patrzyłam… Po chwili mama usuwała ten smolisty barwnik i kobiece twarze wyglądały ślicznie, promiennie! Byłam zachwycona — moja mama była prawdziwą wróżką!
Od czasu do czasu chodziłam z mamą do cukierni na eklerki z nadzieniem budyniowym. Po powrocie do domu prosiłam, żeby dotknęła mnie różdżką i wyczarowała magiczne kolory. Wyciągała pudło z lakierami w różnych pięknych barwach i malowała mi paznokcie. Kiedyś poszłam do przedszkola z prawym kciukiem we wściekłym różu i lewym jaskrawoczerwonym, bo zapomniała zmyć lakier.
Mama traktowała mnie trochę jak maskotkę, a tata dbał o przybory szkolne, buty na zimę, nową kurtkę. Z ogromną ekscytacją czekałam na każde sobotnie popołudnie. Tata rozkładał na podłodze folię malarską, umieszczał na niej ogromny arkusz papieru i otwierał farby. Wspólnie tworzyliśmy obraz… nie dziwne więc, że wyrosłam na malarkę, choć z perspektywy lat widzę, że i mama — jej czarowanie henną, bycie „wróżką”, zdobienie lakierami moich paznokietków — wpłynęła na moje zamiłowania plastyczne.
Jestem absolwentką Wydziału Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Wystawiam obrazy w galeriach, sprzedają się, maluję także na indywidualne zamówienia. Klienci kupują moje dzieła, bo podobno jest w nich to coś — tak mówią. To coś, co sprawia, że obraz nie jest po prostu ładny czy piękny, ale przyciąga, intryguje… Ludzie często sądzą, że praktykowanie malarstwa wiąże się wyłącznie z błyskiem natchnienia lub nawet szaleństwa. Tymczasem żeby przenieść wizję na płótno i zrobić to atrakcyjnie i przekonująco, trzeba się zmóc. Trzeba się mozolić. Przełamywać opory, próbować nowych rzeczy. Wkładać w pracę wysiłek, podejmować się rzemieślniczego przekuwania pomysłu w czyn. Dopracowanie na płótnie szczegółów kosztuje wiele czasu. W sztuce przyjemność przeplata się z bólem, rozterką i frustracją tak mocno, że nie da się tych odczuć odseparować od siebie nawzajem. Taka jest cena tworzenia. Poza tym malowanie ma dla mnie aspekt terapeutyczny. Mogę zapanować nad malowanymi obiektami, modelować je, jak chcę. W opozycji do realnego świata — ten, który kreuję, pozwala mi go kontrolować.
W sobotnie poranki tato prowadził amatorskie treningi piłki nożnej dla chłopców. Zaczęło się od tego, że trener zachorował i tata przez kilka miesięcy go zastępował. Sport przychodził tacie z łatwością. Mamie wręcz przeciwnie — nie miała ani grama talentu w żadnej dziedzinie związanej z ruchem. Wreszcie trener wyzdrowiał i wrócił. Ostatecznie grupę chłopców podzielono na dwie, żeby tata nie musiał porzucać tych zajęć.
W piątki jedliśmy obiad z jego ulubionym podopiecznym, Emilem. Rodzice chłopca żyli w separacji, chociaż wciąż mieszkali razem. Ta sytuacja bardzo negatywnie się na nim odbijała — był chorobliwie skryty i nieśmiały. Na większość pytań odpowiadał: „tak”, „nie”, „nie wiem”. Kiedy musiał się odezwać, drżała mu broda, załamywał się głos. Próbowałam się z nim zaprzyjaźnić, ale nie potrafił się bawić. Raz wymyśliłam, że jedno z nas przejdzie przez pokój z zasłoniętymi oczami. I będzie musiało zrobić to tak, żeby ominąć różne przeszkody. Drugie miało za zadanie udzielać pierwszemu wskazówek, dzięki którym slalom między krzesłami i innymi przedmiotami nie skończy się wybitym zębem czy rozciętą głową. Zawiązałam Emilowi oczy grubym szalikiem i przystąpiłam do wydawania instrukcji. Emil zastygł, jakby jego nogi nagle puściły korzenie i wrosły w podłogę. Wołałam: „No, dalej! No, idź do przodu!”. I nic. Katatoniczny bezruch. Kiedy wściekła zdarłam z kolegi szalik, zaczął nerwowo mrugać. Rozpłakał się i wybiegł z pokoju. Później nagle przestał do nas przychodzić i nie wiem, jak potoczyły się jego losy.
Rodzice poznali się w dziewięćdziesiątym pierwszym roku w uroczej kawiarni w Gdańsku. Mama zgubiła portfel, a tak naprawdę zostawiła w kieszeni płaszcza w szatni budynku, w którym odbywały się jedne z pierwszych targów kosmetycznych w Polsce. To był wrzesień — pogoda od rana humorzasta, chłodna, więc mama potrzebowała płaszcza, a po południu wyszło słońce i zapomniała o nim. Tata, który akurat siedział w kawiarni ze znajomym, zaoferował, że zapłaci za mamy kawę.
— Normalnie nie skorzystałabym z takiej propozycji — opowiedziała mi pewnego dnia. — Byłam honorowa. Ale zakochałam się od pierwszego wejrzenia w tej dobrej twarzy, w pięknych zielonych oczach… Twoje są takie same. Poprosiłam twojego tatę, żeby spotkał się ze mną za dwie godziny, kiedy skończę pracę. Chciałam oddać mu pieniądze.
— I co było dalej?
— Wypiliśmy razem herbatę i do wieczora spacerowaliśmy po gdańskiej starówce. Zjedliśmy kolację w restauracji. Darek w końcu zapytał, czy może mnie odprowadzić do domu. Zatrzymałam się w wynajmowanym pokoju u miłych starszych ludzi. Miałam swój klucz. Zaprosiłam twojego tatę na noc. Właściciele się nie wtrącali, kto do mnie przychodzi, ale rano poprosili, żebym zapłaciła za nocny pobyt dodatkowego gościa.
— Dlaczego nie wrócił do siebie do domu? — zapytałam z dziecięcą niewinnością.
— Bo bał się ciemności.
Mama patrzyła w ojca jak w ósmy cud świata i na każdym kroku próbowała zdobyć jego względy. Tata przeważnie traktował ją z dystansem — jak rzadko widywaną znajomą. Zachowywał się uprzejmie, ale nic poza tym. Unikał ciepłych, czułych gestów, a kiedy już do nich dochodziło, jego usta wykrzywiał charakterystyczny grymas. Mama tuliła go całą sobą, on obejmował ją tak, jakby dotykał manekina z wystawy. Stale próbowała pozbyć się dziwacznej bariery pomiędzy nimi. Bez rezultatu. Wobec mnie był całkiem inny — rozmowny, pełen autentycznego entuzjazmu. Okazywał miłość, używał zdrobnień. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu. Kiedy siedzieliśmy objęci na sofie i oglądaliśmy bajkę, mama często wślizgiwała mu się pod drugie ramię, jakby chciała wykraść szczyptę tej serdeczności dla siebie. Pozwalał na to z milczącą pobłażliwością.
W niedzielne wieczory rodzice grali w bierki. Siadali przy kuchennym stole i otwierali pudełko z kolorowymi patyczkami zakończonymi różnymi kształtami. Stawiali przed sobą duże białe kubki z herbatą earl grey, koniecznie z cytryną i dwiema łyżeczkami miodu. Rozsypywali trójzęby, harpuny, wiosła, bosaki i oszczepy. Następnie na zmianę wydobywali pojedynczą bierkę z bezładnie rozrzuconego stosu, starając się nie poruszyć pozostałych. Ta scena przywodziła na myśl misterium, podczas którego ich relacja przepoczwarzała się jak gąsienica w motyla. Rozmawiali swobodnie, śmiali się i przekomarzali. Nawet kiedy leżałam już w łóżku, a oni przebywali w oddaleniu ode mnie, słyszałam ich radosne głosy, chichoty — docierały do mnie stłumione, ale wystarczały mi w zupełności, otulały świetlistymi myślami.
W niektóre niedzielne popołudnia, od wczesnej wiosny po późną jesień, w czasie znośnej pogody, rodzice zajmowali się ogródkiem — skromnym kawałkiem ziemi za domem. Mama posadziła rozmaite rośliny w tak ciasnych rzędach, że przeszkadzały sobie nawzajem i wymagały nieustannego przycinania. Nie mogły się rozrosnąć, wydawały się przykurczone, skulone. Mama pełła, ojciec kosił malutki trawnik i nawoził glebę. Prawie wcale nie rozmawiali, ale wyglądali na zadowolonych. Wręcz szczęśliwych. Czasami spoglądali po sobie z niewypowiedzianą wdzięcznością lub ulgą. Zdarzały się chwile, gdy pracowali ramię w ramię. Mama klęczała, pochylona z troskliwością nad prymulkami, w białych ogrodowych rękawiczkach z obrazkiem fioletowej konewki. Pełen skupienia ojciec stał przy krzewuszce ozdobnej, z sekatorem ogrodowym w dłoni.
— Justysiu, chodź! — wołali. — Pomożesz nam przy tych chwastach?
Siedziałam na sporym ozdobnym kamieniu ulokowanym na środku klombu bratków. Zazwyczaj coś jadłam — kromkę chleba z dżemem albo żółtym serem. Uderzałam nogami o kamień i nuciłam pod nosem piosenki. Ani myślałam wyrywać chwasty i grzebać w ziemi. Bałam się obrzydliwie długich dżdżownic i widłogonków.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki