Cyngielki, gwardzistki, terrorystki. Polki, które zabijały dla sprawy - ebook
Cyngielki, gwardzistki, terrorystki. Polki, które zabijały dla sprawy - ebook
Oto portrety niezwykłych kobiet, które wymknęły się swojej epoce
Izabela Horodecka była najskuteczniejszą wywiadowczynią kontrwywiadu AK; przygotowała likwidację 23 zdrajców i szmalcowników.
Niuta Tajtelbaum jako 25-latka zorganizowała w warszawskim getcie kobiecy pluton bojowy; miała reputację bezwzględnej maszyny do zabijania.
Wanda Gertz podczas I wojny światowej walczyła w męskim mundurze, ale w czasie II już nie ukrywała swojej płci; szkoliła dziewczyny w wojskowym rzemiośle
Anna Szarzyńska-Rewska przygotowała słynny zamach na Kutscherę. Historia skazała ją na zapomnienie.
Michał Wójcik, historyk i dziennikarz, jak nikt inny potrafi pisać o przeszłości tak porywająco, że nie sposób oderwać się od lektury. Tym razem kreśli portrety 12 żołnierek, które brały czynny udział w krwawych walkach o słuszną sprawę. Odkrywa nieznaną część polskiej historii, w której to kobiety zabijały z zimną krwią.
Gdy pociągały za spust, ich płeć nie miała znaczenia.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9611-4 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Danuta Mancewicz-Drebert „Danusia”
Ale niech tylko który powie, że jestem „baba”, albo pomyśli: „po co baba w oddziale”, to mu pokażę, jaka ze mnie „baba”!²
Niuta Tajtelbaum „Wanda Witwicka”
1 Danuta Mancewicz-Drebert „Danusia”, https://www.1944.pl/archiwum-historii-mowionej/danuta-mancewicz-drebert,163.html.
2 Jerzy Duracz, _Odwet_, Wydawnictwo MON, Warszawa 1962, s. 27.PROLOG
Jest wtorek, 1 lutego 1944 roku. Trzy minuty po dziewiątej.
Jak na tę porę roku dość ciepło, świeci słońce. Naprzeciwko wylotu alei Róż w Aleje Ujazdowskie stoi elegancko ubrana kobieta. To Maria Stypułkowska „Kama”. Udaje, że na kogoś czeka. Tak naprawdę nie spuszcza wzroku z narożnej kamienicy. Zaraz wyjdzie stamtąd „delikwent”.
W żargonie likwidatorów to cel. Ten konkretny to SS-Brigadeführer und Generalmajor der Polizei. Najgroźniejszy funkcjonariusz niemieckiego aparatu przymusu w okupowanej Warszawie. Bestia. Odpowiedzialny za terror, który wzmaga się każdego dnia. Już to samo w sobie jest zdumiewające. Bo wydawać by się mogło, że bardziej gnębić miasta się nie da. Niecały rok wcześniej Niemcy ostatecznie zlikwidowali getto, z którego najpierw wywieźli do Treblinki na śmierć ponad trzysta tysięcy ludzi, a potem dobili żydowskie powstanie i puścili z dymem całą dzielnicę.
W tzw. aryjskiej Warszawie mają panować spokój i porządek. Gdy tylko coś je zaburzy, następuje gwałtowny odwet. Po każdej akcji podziemia więźniów Pawiaka albo ofiary łapanek likwiduje się w publicznych egzekucjach. Za to wszystko odpowiada on. Franz Kutschera. Specjalny wysłannik z Berlina. Podobno – mówi warszawska ulica – zięć samego Himmlera. Co do jednego wszyscy są zgodni: to kat.
„Kama” jest już strzępkiem nerwów. Już jej się kończą aktorskie pomysły.
Czeka o wiele za długo. Ale oto coś wreszcie zaczyna się dziać.
Opel admiral o numerze SS-20795 podjeżdża pod bramę kamienicy. Kierowca nie gasi silnika. Jeszcze chwila i otwierają się drzwi do budynku. Wysoki oficer staje w progu, nie spieszy się. Dzień jest piękny, bierze więc głęboki oddech, mroźne powietrze przyjemnie drażni płuca. Żandarm na rogu wypręża się na baczność. Kutschera wsiada do auta.
Zatem start. Oto historia zamienia się w legendę. „Kama” rusza i wykonuje umówiony gest. Zdejmuje pelerynę i zawiesza ją na prawej ręce. Gdy auto skręca w Aleje Ujazdowskie, kobieta przechodzi na drugą stronę jezdni. Robi to dosłownie tuż przed maską maszyny. Ale nie wygląda to nienaturalnie. Samochód jedzie przecież powoli, ma do pokonania zaledwie sto czterdzieści metrów. Zanim dotrze do skrzyżowania z Chopina, mija go kolejna kobieta. To Elżbieta Dziębowska „Dewajtis”, piętnastolatka. Widząc „Kamę”, również przeskakuje tory tramwajowe i kieruje się w stronę przecznicy. Jej białą torbę doskonale widać ze skrzyżowania Pięknej z Alejami Ujazdowskimi. Stoi tam trzecia z łączniczek. To Anna Rewska „Hanka”. Ma dziwne przeczucie, że coś jest nie tak. Nie ujawni tego jednak, nie przyzna się przed nikim. O jej wątpliwościach napisze dopiero jej siostra, która będzie redagować jej wspomnienia.
„Hanka” podchodzi do mężczyzny w jesionce. Mówi: „już” albo „jedzie”. Dokładnie nie wiadomo, nie zapisała tego w swojej relacji. Na ten sygnał dowodzący akcją „Lot” podchodzi do narożnika i zdejmuje kapelusz. To znak dla pozostałej szóstki. Zaczynamy!
Jest już siedem, może osiem po dziewiątej. Z ulicy Pięknej, naprzeciwko wejścia do parku Ujazdowskiego, rusza powoli samochód. Za kierownicą adlera Michał Issajewicz „Miś”. Nie spieszy się, nie dociska gazu. Trasę ma dokładnie wyliczoną krokami, przeliczoną na szybkość jazdy. „Ali” (Stanisław Huskowski) oraz czterej pozostali zamachowcy opuszczają przystanek za skrzyżowaniem. Wszyscy kierują się w stronę siedziby SS, to tam ma się rozegrać cały dramat.
„Miś” sunie prawidłową stroną ulicy, ale gdy auto z naprzeciwka jest już blisko, zmienia pas. Wjeżdża na środek alei. Kierowca Kutschery nie może zawalidrogi minąć ani z lewej, ani z prawej strony. Zamiast przyspieszyć albo wjechać na chodnik, hamuje. Dodatkowo włącza żółty reflektor, co oznacza żądanie wolnej drogi – niemieccy dygnitarze dysponowali takim prawem w Warszawie. „Miś” właśnie na to czekał. Samochody lekko uderzają się zderzakami. Stają. „Dewajtis” jest już na rogu Chopina i Ujazdowskich. Będzie potem wspominać: „Widzę »Lota«, jak biegnie, wtedy go ostatni raz widziałam, w swoim płaszczyku i ze stena kieruje pierwszą salwę (…). Stanęłam i zamurowało mnie”.
Bronisław Pietraszewicz „Lot” dobiega do auta i z metra pruje w jego bok. Rannego kata Warszawy dobija strzałem w głowę „Miś”. Warszawa uwalnia się od zbrodniarza, a Issajewicz, Pietraszewicz i pozostali uczestnicy akcji stają się bohaterami Polskiego Państwa Podziemnego. Zyskają symboliczną nieśmiertelność.
Ale ta legenda ma również ciemną stronę. W wyniku akcji ginie aż czterech jej uczestników.
Udany zamach obrócił się w tragedię, bo dowódcy popełnili kilka błędów. Wśród nich jeden można chyba określić i dopełnić jednym słowem: zaniechania. Nie wykorzystali pełnego potencjału grupy likwidacyjnej. Jakby nie zauważyli albo nie chcieli przyjąć do wiadomości, że wśród zamachowców były również kobiety. Przede wszystkim „Hanka” Rewska. To była jej akcja, ona ją przygotowała i to ona mogła odwrócić bieg wydarzeń.
O tym będzie ta książka. O takich jak ona. O dziewczynach, którym nie wystarczało jedynie przyglądanie się wojennym działaniom kolegów. Chciały podkładać bomby, strzelać, zabijać. I robiły to.
Dziś znana jest tylko jedna polska terrorystka. Wzięła udział w zamachu bombowym, postanowiła zabić carskiego satrapę. To Wanda Krahelska. Tymczasem kobiet, które odrzuciły tradycyjny podział ról płciowych, było znacznie więcej.
Najpierw – jak Krahelska właśnie – walczyły jako terrorystki. Potem robiły to jako legionistki Piłsudskiego, a na koniec, już jako starsze panie, dawały podczas okupacji hitlerowskiej przykład młodszym dziewczynom. Cały czas zadając kłam tezie o wrodzonej łagodności kobiet. Kulturowemu założeniu, że tylko mężczyźni potrafią zabijać.
W XX wieku, i to wcale nie pod wpływem hollywoodzkich heroin w stylu Lary Croft czy Wonder Woman z popularnej komiksowej, a później filmowej sagi, nad Wisłą dojrzały całe pokolenia kobiet, które dla realizacji swoich marzeń o czynnym udziale w walce chwyciły za broń. Mimo przeciwności nie wahały się złamać tabu śmierci, a co za tym idzie – zabijać czy brutalnie „eliminować”. Oto historia kobiet, które miały krew na rękach. Z przekąsem można powiedzieć, że to jest właśnie „wyklęta” część polskiej historii.Rozdział 1
Pierwsza dama polskiego terroru
Wanda Krahelska
Poznali się w Krakowie. Ona to kobieta po przejściach, on na początku swej drogi. Ona opromieniona już sławą pierwszej polskiej terrorystki, on dopiero stanie na czele największego terroru w dziejach planety.
Jest rok 1912. Kobieta podaje mu drobną dłoń w koronkowej rękawiczce. On energicznie wyciąga swoją. Jest wypielęgnowana, choć palce ciut za krótkie, chłopięce – zauważy ona. Za to spojrzenie magnetyczne, twarz plastyczna.
Jemu z kolei rzuci się w oczy jej skromność, nawet rodzaj skrępowania. Jakby wiedziała, że każdy nowo poznany mężczyzna czuje przed nią respekt. Może nawet podziw.
I rzeczywiście, tak jest w tym przypadku. Ona jest lekko speszona, on nieco usztywniony. Tak się bowiem składa, że osobiście sporo jej zawdzięcza. Zamach na generała-gubernatora Gieorgija Skałona, który przeprowadziła sześć lat wcześniej, bardzo popsuł stosunki austriacko-rosyjskie. Dzięki temu jest w Krakowie bezpieczny. Nie musi się bać, że zostanie stąd deportowany. A przecież carska ochrana ma go na liście i powinien mieć się na baczności. Zatem ściska jej dłoń i patrzy z wdzięcznością w oczy.
Ona to Wanda Krahelska, on Włodzimierz Iljicz Lenin. Czy tak to spotkanie wyglądało?
Wiadomo, że spędzili z sobą trochę czasu. Na pewno w Krakowie, być może w Zakopanem. Ona w Krakowie mieszkała już od lat. On przyjechał tu w czerwcu 1912 roku. Zameldował się w komisariacie policji i wyjaśnił, że jest korespondentem rosyjskiej gazety „Prawda”. „Przyjechałem do Galicji, aby zapoznać się z tutejszymi stosunkami agrarnymi, zajmuję się bowiem głównie badaniem tych spraw” – zadeklarował w pisemnym oświadczeniu.
Troszkę nakłamał, stosunkami agrarnymi zajmował się w przewrotny sposób. Przede wszystkim pisał o nierówności społecznej, o nadciągającej rewolucji i o końcu świata. A jak nie wieszczył nowej epoki, to spacerował i odpoczywał. Właśnie dlatego niecały rok później przeniósł się do Białego Dunajca. Jeśli spotkał wtedy Wandę Krahelską, to zapewne w salonie starego przyjaciela Borysa Wigilewa w Zakopanem. Borys, usunięty z Uniwersytetu Moskiewskiego rewolucjonista, w stolicy Tatr mieszkał na stałe. Jak donosił starosta nowotarski w poufnym piśmie do namiestnika Galicji, „spolonizował się tu zupełnie”. Na zachowanych fotografiach nosi góralską baranicę.
Salon to może za dużo powiedziane. Wigilew po prostu był gościnny i chętnie zapraszał lokalną elitę. Bywali u niego Stefan Żeromski, Andrzej Strug czy Stanisław Ignacy Witkiewicz. A zatem mogła bywać i ona. Wszystkich ich znała i lubiła.
Ach, co by to była za sensacja, gdyby Witkacy – ten słynny prowokator artysta – namówił Lenina na portret i udało mu się przekonać również ją, by pozowała w tle z tykającą bombą. Byłby to dziś najchętniej fotografowany obraz w polskich zbiorach. Jak _Mona Liza_ w Luwrze. Jak _Maja naga_ w Prado. Ale takiego portretu nie ma.
Krahelska spotkała Lenina również w Szwajcarii. Była tam z drugim mężem Tytusem Filipowiczem, którego Lenin też poznał. I właśnie ten epizod pani Wanda wykorzystała kilka lat później. Gdy rozpętała się wojna polsko--bolszewicka, a Filipowicz dostał się do niewoli, żona skutecznie zainterweniowała u przywódcy Rosji Radzieckiej.
Zatem znali się i pewnie darzyli sympatią. Gdy spotkali się pierwszy raz, on sporo o niej wiedział. Ona słyszała tylko tyle, że Lenin jest komunistą, polemizuje z Marksem, a inni widzą w nim nowe wcielenie Nieczajewa. Czyli gwałtownika, makiawela, człowieka o ostrych, zdecydowanych poglądach. Czy zatem podobnego do niej – czyli terrorystę?
Otóż, nie! Ona już z tym zerwała. Nie z socjalizmem (broń Boże!), ale z akcjami bezpośrednimi na pewno. Czas, kiedy o terrorze myśleli podobnie, minął bezpowrotnie. Wanda Krahelska u progu polskiej niepodległości była już inną osobą.
***
Gdy w latach trzydziestych Adolf Nowaczyński zażartował, że Piłsudski miał w swoim życiu epizod zwykłej bandyterki, bo przecież wysadzał pociągi i organizował zamachy, odwiedzili go nieznani sprawcy. Pisarz został brutalnie pobity i stracił oko.
Obóz Marszałka zdecydowanie nie lubił, gdy wypominano mu terrorystyczną przeszłość. A przecież Piłsudski – twórca frakcji bojowej Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS) – często sięgał po radykalne rozwiązania zarówno przed odzyskaniem niepodległości, jak i w II Rzeczypospolitej. Zamach majowy też nie wziął się znikąd. Zginęło wówczas prawie czterystu cywilów i żołnierzy. Część z nich broniła przecież legalnie wybranego rządu. Zresztą wystarczyło Piłsudskiego posłuchać w męskim gronie. „Język garnizonowy” to w odniesieniu do jego słownika bardzo łagodny eufemizm.
Piłsudski od chłopięcych lat darzył wielkim szacunkiem powstańców styczniowych. Prawdopodobnie właśnie ta insurekcja zaważyła na jego drodze życiowej. Nie mógł nie wiedzieć, że to wtedy zrodził się polski terroryzm.
W 1863 roku powstańcy powołali do życia tajną organizację sztyletników. Zamachowcy, oficjalnie należący do sekcji żandarmerii tajnej Komitetu Centralnego Narodowego, mieli się skupić na zdrajcach i szpiclach. Czyli na rodakach. Dość szybko jednak przestawili celowniki i uderzyli w okupacyjny aparat władzy. Przeprowadzili zamachy na warszawskiego oberpolicmajstra Pawła Felknera, Fiodora Berga, ostatniego namiestnika Królestwa Polskiego, i generała Fiodora Trepowa. W opałach znalazł się również znienawidzony margrabia Aleksander Wielopolski, ale zamachowiec, który zaczaił się na niego w hallu warszawskiego ratusza, był zbyt pijany, by wyrządzić mu krzywdę. Inni byli bardziej skuteczni. W sumie dokonali około tysiąca zamachów, zabili dziewięćset pięćdziesiąt osób. To dziś mało znane oblicze styczniowego zrywu.
„Reagowanie terrorem, siłą fizyczną na krzywdę leży głęboko w psychice ludzkiej. Odczuwa to nieraz każdy z nas” – pisał w latach trzydziestych XX wieku Adam Próchnik. W studium o Wandzie Krahelskiej nie mógł prościej wyłożyć swojego stosunku do przemocy:
Któż nie przeżył tego momentu, kiedy pięść mu się zaciska? Odczuwa to też świat robotniczy jako klasa. Zwłaszcza w momentach bezgranicznego, cynicznego ucisku i wyzysku, myśl o terrorze rodzi się po prostu samorzutnie (…). Gwałt niech się gwałtem odciska!
Rodzimi socjaliści w XIX wieku nie tylko w Polsce szukali wzorców. Spore wrażenie nad Wisłą zrobił choćby udany zamach na cara Aleksandra II. W 1881 roku przeprowadziła go w Petersburgu skrajnie rewolucjonistyczna rosyjska organizacja Narodna Wola. Dziesięć lat później polscy socjaliści postanowili skopiować ten wzorzec, ale wcześniej podzielili się na dwie frakcje. Podczas zjazdu w Paryżu wprawdzie żaden z delegatów nie zanegował terroru jako skutecznej metody walki, ale część z nich twierdziła, że lepiej budować poparcie dla ruchu, organizując demonstracje. Tak zwani zjednoczeniowcy byli przeciwnego zdania. Konkretne uderzenie, twierdzili, wymierzone nie tylko w szpicli czy prowokatorów, ale właśnie w przedstawicieli caratu, zadziała o wiele skuteczniej. Obecny na zjeździe Stanisław Mendelson wyraził to bardzo prosto: „Masy lubią zamachy, nawet gdy te ostatnie są głupie”. I tak jak dla kolegów w Rosji głównym celem terroru było carobójstwo, tak przed polskim ruchem socjalistycznym „otwarło się – jak pisał Próchnik – zagadnienie zamachu na głowę rządu carskiego w Królestwie Kongresowym”.
I rzeczywiście, okazja w końcu się nadarzyła. Do pierwszego głośnego zamachu doszło 4 września 1892 roku w warszawskiej cerkwi Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny przy Miodowej. Wybierając to miejsce, socjaliści chcieli skierować do świata jasne przesłanie.
Nie cofną się przed niczym, nawet Bóg ich nie powstrzyma. Czy to nie Mickiewicz pisał: „Tak! zemsta, zemsta, zemsta na wroga, / Z Bogiem i choćby mimo Boga!”?
Celem był najwyższy przedstawiciel carskiej władzy w Warszawie – generał-gubernator Iosif Władimirowicz Hurko. Uzbrojony zamachowiec dostał się między notabli, ale… wszystko poszło źle. Towarzysz Zieliński najpierw się potknął, potem naszły go wątpliwości, aż w końcu – gdy zdecydował się wcisnąć detonator bomby w kieszeni – było za późno. Hurko nie został nawet draśnięty. Za to carska ochrana przeszła do kontrataku i już wkrótce środowisko socjalistów zostało zdziesiątkowane. Pogrom był bardzo brutalny.
Okazja do kolejnej akcji nadarzyła się dopiero po 1905 roku. Rok wcześniej, 13 listopada, doszło do masakry na placu Grzybowskim w Warszawie. Z rozkazu nowego generała-gubernatora Michaiła Czertkowa rosyjska żandarmeria otworzyła do manifestantów ogień, ci zaś nie pozostali dłużni.
W wyniku zajść socjaliści znowu się podzielili. Część z nich powołała do życia Organizację Spiskowo-Bojową PPS z Piłsudskim na czele, a już wszyscy wzięli udział w dyskusji na temat brutalnych metod odwetowych. Nie każdy bowiem się zgadzał z nakręcaniem spirali przemocy. Pisał o tym Próchnik:
Terror wywołuje wzmożone represje, zdolne do rozbicia ruchu, a nie usuwa wcale zła, gdyż miejsce jednych tyranów zajmują drudzy. Powiadają jedni. Terror jest jednak hamulcem, wstrzymującym rządzących od bezwzględności, podnosi samopoczucie walczących, dezorganizuje mechanizm ucisku. Powiadają drudzy. Terror jest celowym tylko w pewnych okresach, w okresach rewolucyjnych. Powiadają trzeci.
I ta trzecia opcja najpewniej zwyciężyła. Czertkow nie zamierzał jednak czekać z założonymi rękoma. Gdy szpicle donieśli mu, że jest już na celowniku spiskowców, zwyczajnie zrezygnował z pracy. Jego miejsce zajął generał Konstanty Maksymowicz. On również okazał się człowiekiem o słabych nerwach. Gdy kolejny zamach na jego życie nie doszedł do skutku (zamachowiec zginął od własnej bomby), Maksymowicz przeżył załamanie nerwowe i schronił się w twierdzy Modlin. Takie zachowanie zostało powszechnie wyszydzone, nawet przez Rosjan. On również musiał ustąpić ze stanowiska. I wtedy pojawił się prawdziwy twardziel – generał lejtnant Skałon, godny przeciwnik Józefa Piłsudskiego.
***
Gieorgij Antonowicz Skałon nie bał się nawet cara. Służbę zaczynał jako kawalerzysta w ułańskim pułku lejbgwardii. Wziął udział w wojnie rosyjsko-tureckiej w latach 1877–1878, poznał wtedy generała Hurka, został nawet jego adiutantem. I gdy generał został mianowany warszawskim zarządcą, powołał Skałona na stanowisko oficera do zadań specjalnych. W latach dziewięćdziesiątych XIX wieku Skałon piął się w górę w administracji wojskowej, aż w końcu w maju 1905 roku został komendantem wojskowym okręgu warszawskiego. Gdy trzy miesiące później Maksymowicz musiał ustąpić, dla wszystkich było oczywiste, że to właśnie Skałon obejmie po nim funkcję.
W tym czasie przez cały zabór rosyjski przetaczała się fala manifestacji i antycarskich wystąpień. Skałon jakby na nie czekał. Nie tylko go nie zniechęciły, okazało się, że w ogniu największych niepokojów czuje się jak ryba w wodzie. Gniew, opór i nienawiść Polaków działały na niego jak narkotyk. Zresztą, powiadano, lubił używki i na haju ochoczo odwiedzał warszawskie burdele.
Zawsze był zwolennikiem rządów twardej ręki. Tymczasem już na początku jego rządów car ogłosił w „Priwislinskim kraju” pakiet przepisów wolnościowych. Skałon nie przyjął tego do wiadomości. Postanowił działać wbrew liberalnej polityce głowy państwa. 10 listopada 1905 roku ogłosił stan wojenny. Ponieważ spotkało się to z falą skarg i protestów samych Rosjan, zniósł go 1 grudnia. Nie cofnął jednak żadnego z uprawnień nadanych wojsku i policji.
Sytuacja była bardzo dziwna. Teoretycznie atmosfera w Królestwie powinna się uspokajać. Petersburg ogłosił bowiem liberalny kurs w polityce, tymczasem warszawski generał-gubernator wręcz dokręcił śrubę restrykcji. Areszty nadal były pełne działaczy politycznych, sypały się wysokie wyroki. Tak było w 1905 roku i przez kolejne dwa lata, czyli w okresie wzmożenia działań ruchów socjalistycznych i niepodległościowych.
W ciągu ośmiu i pół roku rządów Skałona tylko przez trzy tygodnie panowała (przynajmniej pod względem prawnym) normalność. Przez pozostały czas obowiązywały albo ogłoszony stan wojenny, albo inne środki wyjątkowe, które miały sparaliżować działania partii politycznych. Ale to dla Skałona było za mało.
W końcu uzyskał od ministra spraw wewnętrznych zgodę na jeszcze bardziej „energiczne represje”. Zamierzał je stosować w okolicznościach, które sam uznał za właściwe. W rezultacie – pisał Próchnik – „rządy jego były rządami najbezwzględniejszych represji od czasów ostatniego powstania”, czyli od 1863 roku.
Jeszcze jednego nie można mu było odmówić. Wyobraźni i przewidywania wypadków. Skałon wprowadził w życie autorską koncepcję wydawania wyroków śmierci bez sądu. Wystarczyła droga administracyjna. Ponieważ było to już ewidentne pogwałcenie konstytucji, w obronie Polaków, swoich poddanych, stanął sam car. Tym razem był stanowczy. Nakazał Skałonowi wycofanie rozporządzenia. Ten zrobił to, ale artykuł 17 ustawy o stanie wojennym pozostawił. Pozwalał on na wprowadzenie kar i środków nieprzewidzianych w samej ustawie. W ten oto zakamuflowany sposób za legalne zostały uznane tortury wobec zatrzymanych i przesłuchiwanych.
Ponieważ opór jego własnej administracji narastał, Skałon postanowił zmienić taktykę. Poczekał na decyzje swoich sojuszników w Moskwie. Gdy ministrem spraw wewnętrznych został Piotr Stołypin, napisał do niego, że ruch rewolucyjny w Polsce rozrósł się w sposób niebywały. Radził zatem, aby „walczyć przeciw aktom terrorystycznym rewolucjonistów, tylko przy pomocy jeszcze mocniejszego terroru ze strony władz rządowych”. Zaproponował dwa wykluczające się rozwiązania. Albo znieść karę śmierci, albo stosować ją bez sądu. I wygrał. Wyroki śmierci bez rozprawy otrzymały sankcję najwyższą.
W takich okolicznościach polscy socjaliści przeszli do ataku. W połowie 1906 roku zaplanowali trzy wielkie zamachy na trzech głównych carskich satrapów oraz setki mniejszych aktów przemocy. Miało to skłonić reżim do ustępstw.
Pierwszy zapłacił za upór Skałona jego pomocnik do spraw policyjnych, szef żandarmerii na terenie Królestwa generał Andriej Markgrafski. Zginął w zamachu 2 sierpnia 1906. Na 15 sierpnia Piłsudski z ekipą zaplanowali serię działań, które przeszły do historii jako „krwawa środa”. Trzy dni później odbył się zamach na Skałona, a osiem dni później na jego zastępcę, tymczasowego generała-gubernatora Warszawy generała Nikołaja Wonlarlarskiego. Ta akcja również należała do udanych.
Ocalał jedynie Skałon. Polscy socjaliści zagrali w otwarte karty. W warszawskich fabrykach zorganizowali półoficjalną zbiórkę na bombę, która miała wreszcie zakończyć jego krwawe rządy. Aby plany się ziściły, postanowili wytypować kandydata na zamachowca samobójcę. Kogoś, kto wreszcie będzie w stanie oszukać najlepsze służby specjalne ówczesnego świata.
***
Wanda Krahelska przyszła na świat w rodzinie powstańca styczniowego. Aleksander Dominik Krahelski za udział w walkach został skazany na pięć lat Syberii. Do świata polityki zatem nie musiał córki specjalnie zapraszać.
Maturę Wanda zamierzała zdawać w Warszawie. Gdy się tu pojawiła w 1904 roku, od razu wpadła w wir nielegalnych spotkań i gęstniejącej atmosfery politycznej. Kto ją wprowadził w środowisko socjalistycznej bohemy, nie wiadomo. Bardzo możliwe, że daleki kuzyn Mieczysław Raube, student Szkoły Sztuk Pięknych i członek PPS-u. To prawdopodobnie on towarzyszył jej na manifestacji po straceniu na stokach Cytadeli Stefana Okrzei, legendarnego bojowca. Potem, gdy organizacja zleciła jej przewiezienie na prowincję ręcznej drukarni, nie trzeba jej było namawiać. Choć do partii się nie zapisała, deklarowała, że jest gotowa podjąć się bardziej niebezpiecznej misji.
W 1906 roku związała się z Mieczysławem Raubem na stałe. Zostali narzeczonymi, planowali ślub, lecz idyllę brutalnie przerwała polityka. Raube został aresztowany i poddany torturom. Nikogo nie zdradził. W końcu został wypuszczony z więzienia, ale – jak pisał historyk i publicysta Andrzej Fedorowicz – był już wrakiem człowieka: nikomu nie ufał, wszędzie węszył zdradę, cały czas wydawało mu się, że jest śledzony. Ewidentnie zdradzał symptomy choroby psychicznej. Rodzina próbowała go ratować, wysyłając do sanatorium za granicę, ale terapia nie przyniosła poprawy. 13 marca 1906 roku młody socjalista popełnił samobójstwo. Wanda była bliska tego samego.
Gdy w lipcu wróciła do Warszawy, nie była już entuzjastyczną dziewczyną zakochaną w życiu i sztuce. U socjalistów zameldowała się jako pałająca żądzą zemsty skrajna desperatka. Właśnie to postanowił wykorzystać Piłsudski.
Polowanie na Skałona trwało już od jakiegoś czasu. Generał-gubernator nie pełniłby swojej funkcji, gdyby o tym nie wiedział. Zamienił swoją siedzibę, czyli Belweder, w niezdobytą twierdzę. Nigdy nie jeździł tą samą trasą, poruszał się w dużej obstawie. Unikał publicznych uroczystości, a jeśli już gdzieś się zjawił, poprzedzała go wataha szpicli i agentów. No i napuścił na centralę PPS-u swoich szpiegów. A ci donosili, że PPS coś szykuje i żeby lepiej miał się na baczności. Podobało mu się to zagrożenie.
Wstępną fazę przygotowań do zamachu wziął na siebie Stefan Lerczyński „Szymon”. Sprawdzony wywiadowca miał ustalić zwyczaje satrapy, trasy jego przejazdów i wytypować miejsce przeprowadzenia akcji. Pomagali mu Józef Klein, Irena Dowgierd i Wanda Gawrońska, kolejna młoda i dobrze zapowiadająca się agentka podziemia.
Agenci ochrany ustalili, że zamachowcy planują akcję na ulicy Belwederskiej lub w Alejach Ujazdowskich. Obserwowali te miejsca. W ten sposób namierzyli całą grupę „spacerowiczek”: Wandę Gawrońską, Wandę Łysińską, Władysławę Ocieszko, Marię Paschalską i Wandę Krahelską. Ta ostatnia została bowiem dołączona do grupy obserwatorów. Nie wiadomo, która z nich popełniła błąd. Agenci dość szybko namierzyli też dwie mety spiskowców: przy ulicy Kruczej 20 oraz pod numerem 38, w kwiaciarni sióstr Kruszewskich, gdzie wywiadowczynie wymieniały się informacjami.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_