Cypek - ebook
Cypek - ebook
Niezapomniana opowieść o miłości, żalu i nadziei.
Lidia, dwudziestodwuletnia dziewczyna, czuje, że jej świat się rozpada. Za chwilę zawali studia, zakończyła długoletni związek, a przede wszystkim wciąż nie może pogodzić się z tym, że jej siostra nie żyje. W pierwszą rocznicę jej śmierci postanawia odnaleźć odpowiedź na dręczące ją pytania.
Nocna wędrówka ulicami miasta obfituje w niespodziewane spotkania i tragiczno-komiczne sytuacje. Brat, rodzice, narzeczony siostry, były chłopak – każdy ma swoją prawdę. Lidia, rozdarta między gniewem a poczuciem winy, będzie musiała przebyć długą drogę, by zrozumieć, co się wydarzyło.
Cypek to poruszająca opowieść o wchodzeniu w dorosłe życie, w którym nagle zabrakło najbliższej osoby. O przejmowaniu odpowiedzialności za siebie i poszukiwaniu nadziei. O tym, jak nauczyć się żyć tu i teraz.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8335-063-9 |
Rozmiar pliku: | 903 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z fotografii zerka ładna dziewczyna o niebieskich włosach; uśmiecha się szeroko, oczy błyszczą jej szelmowsko. Na ten widok żołądek skręca mi się w supeł, a w ustach zasycha. Potrząsam głową i zrywam zdjęcie ze ściany. Nie mogę na nią dzisiaj patrzeć.
Jest piętnasty października, ważny dzień, rocznica, a ja zaraz zacznę chodzić po ścianach. W Bydgoszczy świeci puste, fałszywe słońce, co to niby grzeje, ale musisz się mieć na baczności, bo zaraz do kości przeszyje cię wiatr. Jesień rozpanoszyła się już po mieście, obsypała złotem drzewa i powyrywała im liście, a ja z całych sił staram się cieszyć tym pięknym momentem, bo wkrótce dobre się skończy.
Świętowanie zaczęłam rano w supermarkecie, kupując niebieską farbę do włosów i rozjaśniacz. Po powrocie zrywam fotografię ze ściany i zanoszę wszystko do łazienki. Czegoś jednak mi brakuje. Po namyśle cofam się do kuchni, którą dzielę z trójką innych studentów, i zalewam kakao instant. Udaje mi się uniknąć spotkania z kimkolwiek i niezręcznej pogawędki o tym, jak fajnie mija życie na gapieniu się w sufit.
Godzinę później podziwiam się w lustrze.
— No, no — mamroczę.
Niebieskie włosy opadają miękko na plecy. Nawet nie wiem, kiedy tak urosły. Bawię się nimi, zakręcam loczki i puszczam luzem.
Dopiero po chwili unoszę fotografię i porównuję ją z odbiciem w lustrze. Efekt jest porażający. Co ja sobie myślałam, farbując włosy jak ona? Nie mam pojęcia. Muszę to naprawić. Muszę coś zrobić. Muszę znaleźć sposób na cofnięcie czasu i wciśnięcie CTRL+Z na mojej głowie.
Oddycham głęboko. Spokojnie, Lidka. Zastanówmy się, co możemy zrobić.
Popijam przestudzone, lurowate kakao, przyglądając się swojemu odbiciu i rozważając możliwości. Kakao zrobiłam na wodzie, co zawsze jest złym pomysłem. W dzień taki jak dziś powinnam skulić się pod kocem z książką i rozkoszować ostatnimi ciepłymi dniami, ale widzisz, od roku nie czytam, bo nie mogę. Może kiedyś będę mogła, gdy się zestarzeję i wszystko będzie mi obojętne.
Skóra cierpnie mi na karku, gdy ponownie spoglądam na odbicie w lustrze. Dziewczyna o błękitnych włosach do ramion wygląda trochę jak ja, ale jeszcze bardziej jak ktoś inny. Zanim zacznie mną telepać, biegnę do kuchni po nożyce. Nad umywalką chwytam niebieskie włosy w garść i tnę na oślep. Błyszczące pukle spadają z mojej głowy i osiadają na białej porcelanie.
— Zwariowałam — mamroczę pod nosem.
Wyglądam jak szczotka. To nawet zabawne. Zabawne w tragiczny sposób, jak wtedy, gdy nie pozostaje nic poza rozłożeniem rąk; jak wtedy, gdy upuścisz tort na dywan. Przygładzam krótkie kosmyki i już na spokojnie podcinam je na tę samą długość. Sięgają teraz za ucho, jak u chłopaka, a niebieski kolor mniej rzuca się w oczy.
Odbiło mi. Całkiem poważnie mi odbiło. Przepraszam, kochanie. Znajdę lepszy sposób, żeby uczcić piętnasty października, obiecuję. Obudziłam się dziś z tym dziwnym uczuciem, że muszę zrobić coś ważnego. Czasem tak mam. Nie wiem jeszcze, że nadchodząca noc będzie z rodzaju tych, w które człowiek starzeje się o dziesięć lat. Do każdego raz na jakiś czas taka noc przychodzi, to niepisane prawo bycia żywym.
Zapieram dłonie o umywalkę, a moje odbicie ściąga brwi z powagą. Mam dopiero dwadzieścia dwa lata, ale gdy się skupiam, czoło przecina mi pojedyncza zmarszczka złamana pod kątem prostym. Może jutro kupię czarną szamponetkę, żeby zakryć niebieski kolor.
Sardoniczne rozważania nad życiem przerywa dzwonek do drzwi. Drgam, a moja dłoń ześlizguje się z umywalki. Tracę równowagę i uderzam łokciem w szafkę obok. Syczę z bólu.
Nie spodziewam się nikogo, więc czekam w łazience, aż moi współlokatorzy zaproszą gościa do pokoju. Wtedy wyjdę po szufelkę i zmiotę te niebieskie kłaki, a potem pójdę do fryzjera. Już dawno powinnam zrobić coś z głową.
Dzwonek rozbrzmiewa jeszcze wielokrotnie, aż ktoś, pewnie Agata, otwiera drzwi. Do łazienki zamiast rozmowy dociera niewyraźny szum, z którego nie potrafię wyłowić słów.
— Lidka, do ciebie! — woła Agata w korytarzu.
Och, nie.
Zaciskam powieki. Może, tylko może, jeśli zacisnę je wystarczająco mocno, zniknę całkiem i uniknę spotkania, które mnie czeka. Może niczym Alicja po drugiej stronie lustra znajdę świat, w którym uda mi się znik…
— Lidka! — ryczy męski głos.
Unoszę powieki, a niebieskowłosy skrzat posyła mi współczujące spojrzenie z lustrzanej tafli. No, stara, nie ma rady, przed rodziną się nie ukryjesz, mówią niebieskie oczy. Chowam dowody zbrodni: składam fotografię i wsadzam do kieszeni. Nie potrzebuję zdjęcia, jej obraz pamiętam lepiej niż własną twarz.
— Lidka!
— Idę, idę.
Posyłam ostatnie spojrzenie na walające się po umywalce jaskrawe loki. Jeśli mój brat będzie chciał się wysikać, obronię ją rękami i nogami. On wciąż jeszcze tylko podejrzewa, że oszalałam, i nie wie, że ma rację.
— Co ty tu robisz? — Zamykam za sobą drzwi łazienki.
Leon, najstarszy z naszej trójki, stoi pośrodku kuchni. Ma niebieskie oczy po mamie i jasnobrązowe włosy po tacie. Wszyscy mamy, uściślając, on i ja, i Lusia, nasza środkowa siostra. Zdjęcia rodzinne z dzieciństwa kiedyś wydawały mi się całkiem urocze, teraz przyprawiają mnie o ciarki. Przypominają nawiedzone bliźnięta, coś jak w Lśnieniu, kojarzysz. Ja, Leon i Lusia jesteśmy właśnie tacy, zbyt podobni: nieraz odnajdywałam siebie w uśmiechu Leona czy sposobie, w jaki Lusia odrzucała włosy na plecy.
Leona lubię dość, choć jak przystało na starszego brata, jest trochę za bardzo ustatkowany i za często ma rację. Mam ochotę schować się w pokoju przed nadchodzącą litanią wyrzutów, ale z nim ten numer nie przejdzie. Znalazłby mnie na końcu świata.
Cóż mogę powiedzieć, zostaliśmy wychowani przez kochających rodziców.
Na mój widok Leon unosi brwi i wytrzeszcza oczy.
— Jezu, Lidka, co ty… Lidka!
— Nic nie mów, wiem, że to był błąd. Dziś go naprawię.
Ma zgrozę w oczach. Zgrozę czy zgorszenie? Wolę nie decydować. Leon otwiera usta, by mnie opieprzyć, ale z wyrazu mojej twarzy czyta chyba, że to nie ma sensu.
Na całe pół minuty.
— Ale co ty sobie…
— Naprawdę nie musisz nic mówić — przerywam mu. — Ja rozumiem. Żebyś widział mnie wcześniej. I zaraz to naprawię, nie przejmuj się.
Wzdycha, nie spuszczając wzroku z mojej głowy. Ciężar jego spojrzenia wrzyna się we mnie jak za ciasne majtki. Przeciągam się i zmieniam pozycję.
— Co powie mama? — narzeka.
Nie zamierzam ani słuchać wyrzutów, ani widzieć mamy w najbliższym czasie.
Ostatnimi czasy unikam rozmów z nią, jak mogę. Strasznie dramatyzuje, słuchać tego nie można. I jeszcze ten pokój. Pokój był tą ostatnią kroplą.
— Nic się nie bój, to tymczasowy kolor. Do dziesięciu myć. Wypłucze się. Mama o niczym się nie dowie.
Mruży oczy.
— Wyglądasz jak szczotka — stwierdza szczerze.
Zastanawiam się, jak mogę się go pozbyć. Nie chcę rozmawiać dziś z nim ani z nikim innym. Mamy taki piękny, jesienny dzień. Może pójdę na spacer do parku koło ogólniaka. Sprawdzę, które drzewa już się zezłociły, a które zalała czerwień. Pójdę sama i będę rozkoszować się ciszą. Wezmę jakąś książkę ze stosiku wstydu i spróbuję poczytać.
— Po co przyszedłeś? Wiesz, jest taki cudowny wynalazek, z którego można korzystać… — zagaduję. — Ludzkość używa go, żeby nie musieć się nawzajem oglądać?
Leon unosi brwi.
— Nazywa się telefon — kończę. — Słyszałeś kiedyś?
Biorę kubek z niedopitym kakao i zaczynam opłukiwać go pod zimną wodą. Brązowa zawiesina osiada na ściankach zlewu.
— Doskonałe pytanie, Lidka — zgadza się.
Nasza mama z jakiegoś powodu ukochała sobie literę L. Dobrze, że z ojcem skończyli na trzecim dziecku, bo wyczerpaliśmy zasób normalnych imion i nieszczęśnicy urodzeni po mnie zostaliby z pewnością Leokadią czy innym Ludwikiem.
— Pisałem do ciebie, o czym z pewnością wiesz.
Unikam jego wzroku. Z pasją szoruję kubek. Zgoda, pisał. Jego wiadomości nadal wiszą na pasku powiadomień, czekając na lepszy dzień.
— Byłam zajęta. Wiesz, jak mam na studiach. Zajęcia od rana do nocy, a w wolnych chwilach kuję na okrągło. Lingwistyka to nie przelewki.
Posyłam mu spojrzenie nad ramieniem. Brzmię przekonująco, bo też moje słowa są prawdą… a przynajmniej były nią przez pierwszy rok studiów. Na drugim roku jakoś nie bardzo mogłam się skupić. Wykładowcy dawali zaliczenia bez żadnych wyrzutów, bo ktoś za moimi plecami aktywował kartę Dziewczynki z Tragiczną Historią. Złapałam tylko dwa warunki, zupełnie bez sensu.
— Rok akademicki zaczął się dwa tygodnie temu — wytknął Leon. — Skończyłem studia chwilę temu, ale jeszcze pamiętam takie rzeczy. Nie masz czego kuć.
— Robiłam cateringi.
— Tak, mówiłaś. W weekendy.
Zastanawiam się. Pora taktycznie zmienić temat.
— Herbaty?
— Śpieszę się. Jak się czu…
— Jak tam Agnieszka? — wtrącam się, bylebyśmy tylko zeszli ze mnie. — Nadal robi na drutach czapeczki dla kotów?
Leon wznosi oczy do nieba. Nieważne, co powiem, on przyszedł do mnie z misją. Już wkrótce usłyszę, co to za misja.
Dużo dałabym, żeby się nie dowiedzieć.
— Bardzo zabawne. Ile jeszcze będziesz jej to wytykać?
— Dopóki nie zrobi czegoś ciekawszego. Na przykład nie znajdzie sobie pracy. Jak tam poszukiwania?
Agnieszka nie pracuje już od trzech lat, bo w naszym kraju nie ma pracy dla ludzi z jej wykształceniem. Jest podwójnym magistrem — socjologii i stosunków międzynarodowych. Z dyplomem UKW, jak powszechnie wiadomo, wartym mniej niż rolka papieru toaletowego.
A choć jedno i drugie nadaje się do podcierania tyłków, papier toaletowy jest pewnie przyjemniejszy w użyciu.
Rodzice nie lubią, gdy ktoś wspomina o jej bezowocnych poszukiwaniach pracy, choć martwią się, czy Leon dobrze wybrał. Wszyscy się martwimy, bo Leon to dobry i miły chłopak, a ci, jak wiadomo, mają w życiu pod górkę.
— Możesz ją o to spytać.
Kubek lśni tak, że mógłby występować w reklamie płynu do mycia naczyń. Październikowe, żółte światło odbija się w ściankach. Zaczynam go wycierać, jednocześnie odwracając się plecami do brata.
— Nie wydaje mi się, żebym miała z nią niedługo rozmawiać — mówię po namyśle. — Pewnie dopiero na święta?
— Jasne, że tak. Zobaczysz ją dziś wieczorem.
Trzask.
Kawałki brązowej porcelany rozpraszają się po podłodze kuchni. Jest ich tyle, jakbym wytłukła co najmniej pół serwisu. Stoję pośrodku tego cmentarzyska ze ścierką w ręku.
Nie pamiętam, gdzie trzymamy szczotkę.
— Dziś wieczorem? — powtarzam z konsternacją.
Gorączkowo zastanawiam się, co wyskakiwało na wyświetlaczu, gdy Leon do mnie pisał. Urywki wiadomości, które usuwałam bez otwierania. Mogłam się domyślić, że będą chcieli się dziś spotkać. Powinnam była zaczekać z tym farbowaniem włosów.
Brat przewraca oczami.
— Rodzinna kolacja — mówi. — Dziś pierwsza rocznica. Nie mów, że zapomniałaś. Gdzie masz szczotkę?
— Dziś? — dziwię się teatralnie. — To już rok minął? Niemożliwe.
Leon bez skutku sprawdza wysoką szafkę w kuchni i korytarz. Gdy rusza w stronę łazienki, przypominam sobie, gdzie trzymamy szczotkę.
— Ja! — Wyrywam się. — Ja przyniosę. Zostań tutaj. Jesteś gościem, nie powinieneś — plączę się, wślizgując się do łazienki tak, żeby Leon nic nie dostrzegł przez uchylone drzwi.
Chwilę później wyciąga mi szczotkę z rąk i sam zamiata kawałki porcelany, podczas gdy ja stoję bezradnie pośrodku kuchni. Wkrótce pobojowisko znika.
Fajnie by było, gdyby dało się tak samo robić z głowami.
Wyobrażam sobie klinikę, w której otwiera się czaszki i wymiata z głowy zbędne myśli sterylnymi szczoteczkami. Tu na lewo w tych zwojach siedzą wszyscy ludzie, w których się durzyłaś, szur-szur, już po nich, serce puste i czyste; tam na prawo kłótnie rodzinne, odgrywane co roku przy każdym obiedzie. Szur-szur, już po kłótniach, teraz masz kochającą rodzinę jak z obrazka. Tu na dole wszyscy faceci, z którymi się przespałaś i tego żałujesz.
A jeszcze niżej ci, z którymi się nie przespałaś i żałujesz jeszcze bardziej.
Uśmiecham się do siebie.
— Lidka? — Leon zmiata porcelanę na szufelkę, ale nie spuszcza ze mnie wzroku.
Natychmiast poważnieję.
— Nie mogę dziś z wami iść na kolację — mówię. — Mam już plany.
Stłuczony kubek ląduje cicho i miękko na dnie kosza na śmieci, szczotka wraca do szafki. Leon otrzepuje dłonie z zadowoleniem i pręży się trochę. Dziś zaśnie z poczuciem, że dobrze wypełnił obowiązki starszego brata. Dobrze dla niego.
Szkoda, że robi to tylko raz do roku.
Moje ręce wydają się za długie i zwisają wzdłuż tułowia jakoś bezładnie, więc siadam na kanapie koło aneksu kuchennego i splatam dłonie na kolanach. Nie zapraszam Leona, żeby do mnie dołączył, ale on dosiada się sam. Rodzeństwo.
— To jakie masz plany na wieczór?
Świętować rocznicę, myślę, ale tego mu nie mówię. Wciąż jeszcze nie wiem, co zrobię. Wiem tylko, że muszę spędzić ten wieczór sama.
Układam w myślach przekonujące kłamstwo.
— Robicie coś z Florianem? — dopytuje Leon. — O to chodzi?
Kiwam głową bez przekonania.
Poczekaj, kochanie, o Florianie opowiem za chwilę. Dzisiejszej nocy będzie miał sporą rolę do odegrania, kluczową nawet, niestety, ale to jeszcze nie ten moment. Na razie możesz zapamiętać imię. Całkiem charakterystyczne, nie?
Florek Kwiatkowski. Kwiatek dla znajomych, ale dla swojej dziewczyny po prostu Florian.
— Randkę — mówię nagle stanowczo. — Sorry, wpadnę do rodziców w weekend, obiecuję. Wtedy z nimi porozpaczam, czy co tam macie w planach na dzisiejszy wieczór.
Leon wciąga powietrze. Zaraz skorzysta z autorytetu starszego brata. Poza tym pewnie nie chce tej kolacji równie mocno jak ja, tylko poczucie obowiązku nie pozwala mu się wymówić. Ale ja jestem najmłodszą, rozpieszczoną siostrzyczką i mam szansę się wywinąć.
— Bzdura. Musisz tam być, Lidka. Przyjdziecie razem.
Zaciskam usta.
— Nie mogę. — Potrząsam głową.
W kątach widzenia migają mi niebieskie, krótkie pasma włosów. To naprawdę nie był najszczęśliwszy pomysł z tym farbowaniem.
— Nie powiesz mi, że po czterech latach związku nie możecie przełożyć jakiejś byle randki. Zwłaszcza w taki dzień — ciągnie Leon.
Ignoruję go.
— W zasadzie to powinnam się już zbierać do wyjścia — mówię. — Spotykamy się o szesnastej, a chciałam jeszcze przejść się wcześniej po parku i popatrzeć na jesień. Przekaż rodzicom, że przykro mi i zobaczymy się niedługo, okej?
Podnoszę się, ale mój brat łapie mnie za nadgarstek i zatrzymuje. Patrzę na jego palce z zaskoczeniem. Leon nie bardzo lubi ludzi, jeszcze mniej niż ja, i unika kontaktu fizycznego jak może.
— Przyjdziecie na tę kolację — mówi. — Nie obchodzi mnie, jakie miałaś plany, choćby cię królowa Elżbieta zaprosiła na herbatkę, ty i Florian spotkacie się z nami dzisiaj wieczorem. Wszyscy tego potrzebujemy, dobrze? Nie tylko rodzice. Wszyscy musimy nauczyć się, jak żyć dalej.
Wyrywam rękę. Gada jakieś natchnione głupstwa.
— Nauczyć się, jak żyć dalej — przedrzeźniam go. — Nie wiedziałam, że mamy poetę w rodzinie. Napiszesz nam wiersz o tym, jak żyć dalej, Leosiu?
— A co, lepiej, żebym farbował włosy na niebiesko?
Trafiony, zatopiony. Rozdziawiam usta, próbując wymyślić, jak mu odpyskować.
— Zadzwonię do Floriana — postanawia mój brat.
— Nie!
Leon wstaje. Przewyższa mnie o głowę, Lusia zresztą też, tylko ja tak nie wyrosłam w tej rodzinie. By zmniejszyć przewagę, prostuję się i unoszę podbródek.
— To znaczy dobrze, porozmawiam z nim — mówię pośpiesznie. — Tylko do niego nie dzwoń. Zobaczę, czy uda nam się zmienić plany.
Aż się wzdrygam na myśl o telefonie do Floriana. To będzie niezręczna rozmowa.
Boże, to będzie tak bardzo niezręczna rozmowa.
— Lidka…
Przewracam oczami. Jestem w tym momencie okropna, aż sama mam ochotę sobą potrząsnąć. To mój ukochany brat, a ja zachowuję się jak wariatka. Ale… ja też potrzebuję czegoś dla siebie. Potrzebuję zrobić coś, żeby naprawdę nie oszaleć.
Chwytam niebieskie pasemko w dwa palce.
— Ja tylko chcę świętować sama. Muszę zrobić coś ważnego. To ważny dzień.
— Rodzice nas potrzebują.
— Wiem — przyznaję.
Bierze głęboki oddech; mądry jest i wyrozumiały. Widzi, że średnio sobie radzę, zna mnie od narodzin. Nie byłabym w stanie nic przed nim ukryć.
— Kolacja o dwudziestej. Jeśli się nie pojawisz, zadzwonię do Floriana i ściągnę was siłą, gdziekolwiek będziecie. Zrozumiano?
Przytakuję.
SZESNASTA
W Bydgoszczy są dwie osoby, które unikają mnie za wszelką cenę. Obie zobaczę przed końcem dzisiejszej nocy.
Żadna z nich nie będzie tego spotkania chciała.
Ale to jeszcze nie teraz, na razie dzień jeszcze młody; o szesnastej otwierają pierwszy pub na Starym Rynku, więc do tej pory łażę po okolicy. Rozkładam się na trawie na Wyspie Młyńskiej, ale ziemia jest wilgotna, a moja kurtka cienka. Podrywam się, gdy materiał spodni przesiąka wczorajszym deszczem. Drzewa na Wyspie są oblane złotem tak pięknie, że nie chce mi się wierzyć, żeby ktoś miał wybrać śmierć o tej porze roku. Zamykam oczy. Chłodny wiatr prześlizguje się po moim nosie i policzkach, aż chichoczę.
Pójdę do pubu, by wypić drinka i tak uczcić ten piękny dzień, a potem zadzwonię do byłego-prawie-narzeczonego i spytam, czy nie miałby ochoty poudawać mojego chłopaka jeszcze przez jeden dzień, bo przez pół roku od naszego rozstania nie zdążyłam poinformować o tym fakcie rodziny.
A nie będę im przecież psuć dzisiaj kolacji, nie?
Wyobrażam sobie, jak wyglądałyby ich twarze, gdybym odezwała się znad jagnięciny z frytkami i zestawem surówek:
— Zerwałam z Florianem, bo nie chciał mnie przelecieć, a ja miałam dość czekania.
Mężczyźni. Dawno temu ustaliłyśmy z Lusią, że mężczyźni zawsze chcą nie tego, co my. Szukasz związku, to porzuci cię po pierwszej randce. Powiesz takiemu, że nie interesują cię żadne uczucia, a niechybnie się zakocha. Najwyraźniej potrafią odstawiać podobne metafizyczne fikołki również wtedy, gdy w grę wchodzi rozdziewiczenie chętnej dwudziestolatki.
Ale to było dawno, jeszcze w liceum, bo odkąd ja poznałam Floriana, a Lusia Mikołaja (zaręczyli się ze dwa lata temu na Gwiazdkę, jak to zleciało!), skończyły się dramaty z chłopakami w roli głównej. Dobrzy faceci nam się trafili.
Tak mi się wydawało.
Żeby jeszcze tylko Florian chciał uprawiać ze mną seks, ech!
Ale to tylko fantazja, bo w życiu bym czegoś takiego nie powiedziała na głos. Ani do rodziny, ani do nikogo innego. Słabo wychodzi mi mówienie.
Telefon wibruje; wyciągam go z torebki. Tata.
— Halo? — pytam podejrzliwie.
— No, Lidka, bo my zaraz wsiadamy w samochód — mówi tata, ledwie słyszy mój głos.
Nigdy się nie bawi w uprzejmości i puste słowa, szkoda mu czasu. Jak tata czegoś chce, to bierze to. Lusia ma to po nim.
Lusia w ogóle dużo rzeczy ma po nim.
— Mama pyta, czy chcesz jakieś słoiki. Mamy ogórki w curry, paprykę i buraczki.
Tak jak teraz. Nie rozmawiałam z nim od miesięcy, w wakacje pracowałam non stop (oj, to nieprawda) i nie miałam czasu zajechać do naszej wioski pod Bydgoszczą. A rodzice też nigdzie się nie ruszali.
— Bo właśnie pakujemy dla Leona i Agi — kończy tata.
— Nie, dzięki, nic mi nie trzeba — mówię odruchowo.
— Na pewno?
— Nie.
— No, to dobrze — stwierdza tata.
— Dobrze.
W słuchawce zapada pełna skrępowania cisza, aż mam ochotę wstać i ją rozchodzić. Tata jest zestresowany, nie lubi jeździć po mieście, a już szczególnie nie piętnastego października. W dodatku dziś piątek, więc ruch na drogach będzie większy niż zwykle.
— Tato, wszystko u ciebie w porządku? — pytam. — Dobrze się czujesz?
— Tak, Lidka, dobrze.
To też Lusia ma po nim. Nie tylko mi słabo wychodzi mówienie; cała moja rodzina ma z tym z jakiegoś powodu nadzwyczajny problem, co jest intrygujące, biorąc pod uwagę, że wszyscy nałogowo pochłaniamy książki. Ale z literkami jest łatwiej.
Może to nawet w tym jest problem, że gdy człowiek przyzwyczai się do pisemnej komunikacji ze światem, doskonałej i przemyślanej w formie, nie zadowala go chaotyczność słów. Bo nie oszukujmy się, nieważne, co chcesz przekazać, zawsze mówisz trochę co innego.
Milczymy.
— A ty? — pyta.
— No ja też dobrze.
— To dobrze, dobrze — mówi z zamyśleniem. — To ja już będę kończył. Widzimy się o dwudziestej, tak?
Przytakuję i rozłączamy się. Wracam duchem do Bydgoszczy. Przebiegam pokryte kostką brukową boczne uliczki; nierówne, jasnobrązowe szlaki prowadzące do kieliszka… Hm, czego by tu się napić?
Przystaję na moment przed pubem. Znajduje się w ślicznej, niedawno odnowionej kamienicy. Umieścić swoje marzenie w takim miejscu — prawdziwe szczęście. Wystarczyłoby przenieść się dwie ulice dalej, by trafić na obskurny, odrapany blok z płyty.
Wyobraź sobie: masz marzenie, by otworzyć kawiarenkę czy bar, wszystko planujesz latami, wybierasz wystrój, dodatki, nazwę — doskonalisz swój sen, tworzysz cały świat z niczego, a następnie musisz ten świat upchnąć w obskurnej klitce z odpadającym tynkiem.
Mam wrażenie, że tak się ogólnie dzieje z marzeniami, nie tylko tymi dotyczącymi kawiarenek. Właśnie dlatego tymczasowo nie śnię o niczym. Szkoda mi psuć ładne marzenie rzeczywistością.
Bar jest jeszcze pogrążony w ciemności, nad szeregami butelek palą się dwie słabe żarówki. Koło kurków z piwem tablica: „Zapraszamy na grzane wino”. Marszczę brwi, zastanawiając się, czy to rzeczywiście już ta pora roku.
Tak, oczywiście, że tak.
Grzane wino przywołuje mgliste wspomnienie rozmowy sprzed paru lat.
— O, pierwsza klientka! — Barman unosi wzrok znad lady. — Wcześnie dziś zaczynamy, co?
Siadam za ladą. Przyglądam mu się uważnie; ma jakieś dwadzieścia lat i zgoloną na łyso głowę, pewnie przez zakola, jak większość łysych chłopaków. Jest niski, poniżej metra siedemdziesiąt, ale bary ma jak szafa, ciemna, elegancka koszula opina się na bicepsach.
Idę o zakład, że robi wychowanie fizyczne na UKW.
— Zaraz tam wcześnie, jest po dwunastej? Jest.
— Więc wolno — zgadza się barman. — Samotny drink?
Kiwam głową.
— Zawsze piję sama, proszę pana, jestem alkoholiczką — wyznaję konspiracyjnie, pochylając się nad ladą. Barman robi to samo. — Tak naprawdę mam trzydzieści siedem lat, ale wódka zakonserwowała moje ciało. Nikomu nie zdradź tego sekretu, bo będę musiała cię zabić.
Potrafię rozbawić rozmówcę. Barman uśmiecha się szeroko, a w jego policzkach pojawiają się dołeczki. Ładny jest w taki dziecięcy, niewinny sposób, który zupełnie nie przystoi przedstawicielowi jego zawodu. Mam ochotę odwrócić karty i poprosić go o dowód.
— Twój sekret jest ze mną bezpieczny. — Kładzie dłoń na sercu, a oczy mu błyszczą. — Słowo harcerza. Co pijesz?
Mój wzrok zawiesza się na tabliczce oferującej grzane wino i w tej samej chwili wiem już, jak będę celebrować piętnasty października.
— Co chcesz? — pytam.
— Grzane wino.
— Obrzydlistwo.
— Chyba ty.
Lusia pokazuje mi język i prosi o dwa grzańce. Nie lubię ich smaku, bo w ogóle nie lubię czerwonego wina. Jest zbyt ostre i osadza się na przełyku, a potem opatula żołądek ciężkim kokonem.
Stoimy na jarmarku bożonarodzeniowym, który rozciąga się wzdłuż ulicy Mostowej. Jest już późno, więc drętwieją mi palce i czubek nosa, ale poza tym czuję się znakomicie na świeżym, chłodnym powietrzu.
— Ja robię obrzydliwe rzeczy w łóżku — chichocze — w przeciwieństwie do ciebie, żelazna dziewico.
Przewracam oczami. Starsza ode mnie o rok Lusia zaczęła chodzić z Mikołajem, księciem z bajki z trzeciej B, zanim ja jeszcze w ogóle się całowałam. Teraz jest na studiach, wynajmuje własny pokój (nareszcie; powiedziała, że doskonale jest nie widzieć mojej twarzy za każdym razem, gdy się budzi) i z pewnością uprawia ogromne ilości seksu.
W przeciwieństwie do mnie.
— Nie z mojej winy — usprawiedliwiam się. — No ale co ja mogę?
— Powiedz mu to. Albo lepiej, upijcie się i wtedy się za niego zabierz. Nie rób z siebie takiej ciapy, Lidka. Masz głowę i cycki.
— Florian ma swoje przekonania, a ja je szanuję — mówię.
Odbieramy nasze grzane wino. Lusia zaraz bierze łyk, a ja rozgrzewam zgrabiałe palce o papierowy kubek.
Patrzy na mnie jeszcze przez chwilę. Jest zbyt spokojna, twarz ma nieruchomą, a oczy bez wyrazu. Nie mylę się. Nie mija chwila, a moja siostra wybucha:
— Florian jest pizdą, która zasłania się religią, bo boi się, że mu nie…
Mrugam ze zdziwieniem, gdy dotyk na ramieniu wyrywa mnie z grudniowych wspomnień. Miły student wychowania fizycznego szturcha mnie raz jeszcze. Uśmiecha się, gdy widzi, że wróciłam do Bydgoszczy.
— Grzaniec — postanawiam. — Nie, chyba mi odbiło, nie cierpię grzańca. Czekaj. Grzaniec i… dżin z tonikiem. Mnie też się coś od życia należy.
Barman parska śmiechem i się odwraca. Przyglądam się, jak nalewa wina do smukłej szklanki na nóżce.
— Interesująca kombinacja — zauważa.
— Zawsze miałam dobry gust.
Pod wpływem wspomnień nabieram ochoty, by zadzwonić do Lusi. Wyciągam telefon i bawię się nim przez moment. Odkładam go na blat.
— Jak masz na imię? — pytam.
— Alik — mówi. — Aleksander.
— Alikaleksander? — blondynkuję. — Cholera, ale masz kreatywnych rodziców. Bardzo się nad tobą znęcali w szkole z takim imieniem?
Mój żart go zawstydza; parska śmiechem i przez chwilę patrzy bez słowa, jakby chciał odgryźć się ciętą ripostą, ale żadnej nie mógł znaleźć. To nic nie szkodzi.
Od ludzi na wychowaniu fizycznym nie oczekuje się umysłów ostrych jak brzytwa.
— Ja jestem Lidia — informuję go.
— O, jak w Quo vadis? Fajnie.
No też właśnie o tym mówię.
Alik Aleksander sięga po szeroki, pękaty kieliszek i napełnia go do połowy lodem. Dłonie chłopaka są solidne, opalone, zaczerwienione od zimna, a jednak chwytają butelki zwinnie i z gracją. Przede mną staje dżin z tonikiem, mój ulubiony drink. Obok grzaniec, którego ostry, ciężki zapach wgryza się w nozdrza.
— Mogę kupić ci drinka? — pytam, ledwie odrywając wzrok od dwóch pięknych kieliszków. — Smutno tak samej pić.
Jedna dziewczyna plus dwa drinki daje równanie, którego wynik może być trochę kłopotliwy. Alik Aleksander się śmieje.
— Nie, jeśli nie chcę stracić pracy, ale wzniosę z tobą toast butelką wody. Co to za okazja?
Wzdycham ciężko, jakby moje dwudziestoletnie barki dźwigały cały ciężar tego świata.
— Mam dziś wieczorem kolację z rodziną. I wiem, że zabrzmię jak bardzo zły człowiek, nie zrozum mnie źle, ja naprawdę ich kocham, ale…
Urywam.
— Nie chcesz ich widzieć — dokańcza Alik Aleksander. — Wszystkim się to zdarza. Ja mam tylko starszego, przyrodniego brata, z którym nie gadałem od lat. Jakbym go teraz zobaczył na ulicy, tobym pewnie przeszedł na drugą stronę.
— Czemu?
Chłopak wytrzeszcza oczy. Ciekawi mnie jego odpowiedź. Dlaczego ktoś miałby uciekać przed własnym rodzeństwem? To przecież… no, to przecież rodzeństwo.
Chyba że rodzeństwo zrobiło coś bardzo głupiego. Jak…
— Chyba nie wiedziałbym, jak zareagować — stwierdza po dłuższym namyśle.
Widzę, jak mu niezręcznie. Wyłamuje sobie palce i zmienia nogę, na której się opiera, jakby nie mógł znaleźć wygodnej pozycji. Ale to przecież barman, król tego baru. Bardzo interesujące.
— Zwykle „cześć” wystarcza — pouczam go — a jeśli czujesz się szczególnie wylewnie, możesz dodać „co u ciebie”. Jesteś chłopakiem, więc nie musisz się zastanawiać, czy objąć się na powitanie, czy nie. Łatwizna.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki