Cyrk doktora Dolittle'a - ebook
Cyrk doktora Dolittle'a - ebook
Doktor Dolittle pilnie potrzebuje pieniędzy, dlatego postanowił zatrudnić się w cyrku i pokazywać niezwykłego dwugłowca.
Zanim jednak do tego doszło, doktor, wspomagany przez swoich czworonożnych przyjaciół, pomógł foce Zosi uciec z cyrku pana Blossoma, a także założył schronisko dla emerytowanych koni. Trupa reżysera Dolittle'a odniosła spektakularny sukces dzięki Pantomimie z Puddleby, wystawionej przez doktora tylko z udziałem zwierząt, bez tresowania ich, lecz dzięki wykorzystaniu ich wrodzonych zdolności.
Cyrk doktora Dolittle'a zasadniczo różni się od innych, ponieważ tutaj bawią się wszyscy, zarówno artyści, jak i publiczność.
"Dziecko, które nie ma okazji zaznajomić się z przesympatycznym i niezmiennie pogodnym doktorem Dolittle’em oraz jego przyjaciółmi ze świata zwierząt, nieodwracalnie traci w życiu coś ważnego".
Jane Goodall, autorka Przez dziurkę od klucza
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-641-3 |
Rozmiar pliku: | 620 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozpoczynamy opowieść o przygodach doktora Dolittle’a, które wydarzyły się, gdy doktor przyłączył się do trupy cyrkowej i wraz z nią podróżował. Grupa jego przyjaciół: pies Jip, kaczka Dab-Dab, sowa Tu-Tu, świnka Geb-Geb, dwugłowiec (niezwykłe zwierzę o dwóch głowach, które doktor przywiózł z Afryki) i biała myszka po długiej podróży powrócili z afrykańskiej wyprawy i zawitali do małego domku w Puddleby nad rzeką Marsh.
Niełatwo wykarmić taką gromadkę. Dlatego doktor, którego kieszenie świeciły pustkami, zamartwiał się, jak zdobyć dla wszystkich pożywienie. Jednak zapobiegliwa Dab-Dab kazała przynieść ze statku zapasy, które pozostały w spiżarni po zakończeniu wyprawy. „Jeśli będziemy oszczędnie gospodarować — powiedziała — wystarczy tego na jeden, może dwa dni”. Radość z powrotu do domu odpędziła wszelkie troski i myśli dotyczące przyszłości i ogarnęła wszystkich z wyjątkiem Dab-Dab. Jak przystało na porządną gospodynię, Dab-Dab udała się prosto do kuchni i od razu zabrała się do mycia garnków i przygotowania posiłku. Pozostali razem z doktorem poszli do ogrodu, by spenetrować znane miejsca. Przemierzali ogród wzdłuż i wszerz, zaglądali w ulubione zakamarki, gdy nieoczekiwanie rozległ się dźwięk — uderzenia łyżką o patelnię — wzywający na obiad: jajecznicę na bekonie. Na ten sygnał wszyscy pognali do domu. Wpadli do środka, ciesząc się, że znowu zgromadzą się wokół stołu w starej, przytulnej kuchni, gdzie niegdyś miło spędzali wspólne chwile.
— Wieczorem będzie zimno. Trzeba rozpalić w kominku — stwierdził Jip, gdy wszyscy zasiedli do posiłku. — Ten wrześniowy wiatr porządnie dmucha. Niech nam pan coś opowie, panie doktorze! Tak dawno już nie siedzieliśmy w cieple domowego ogniska.
— Albo niech nam pan poczyta jakąś historyjkę dla zwierząt — zaproponowała Geb-Geb — może tę o lisie, który chciał ukraść królewską gęś.
— Zobaczymy — odparł doktor. — Ale smakowite sardynki! Sądząc po smaku, muszą pochodzić z Bordeaux. Bez wątpienia to francuskie sardynki.
W tym momencie doktora poproszono do gabinetu, do pacjenta — łasicy, która złamała pazur. Gdy tylko uporał się z tym problemem, zjawił się kogut z bolącym gardłem mieszkający na sąsiedniej farmie. Miał chrypę i piał tak cichutko, że rano nikogo nie obudził. Potem dwa bażanty przyprowadziły wymizerowane kurczątko, które jeszcze nie nauczyło się dziobać jak należy.
Mieszkańcy Puddleby nie wiedzieli jeszcze o powrocie doktora Dolittle’a, za to wieść o jego przybyciu szybko dotarła do zwierząt i ptaków. Doktor całe popołudnie zajmował się pacjentami: bandażował chore miejsca, udzielał porad medycznych i dozował lekarstwa, podczas gdy kolejni chorzy z wielobarwnej menażerii czekali cierpliwie przed drzwiami jego gabinetu.
— A niech to gęś kopnie! — westchnęła kaczka DabDab. — Jak za dawnych czasów, ani chwili spokoju. Rano, w południe, wieczorem, wszyscy potrzebują lekarza.
Sprawdziły się przewidywania Jipa — zanim zapadł zmrok, strasznie się ochłodziło. Niezwłocznie przyniesiono drwa z piwnicy i w kominku zapłonął wesoły ogień. Po kolacji wszystkie zwierzęta zgromadziły się wokół doktora i zaczęły błagać, by opowiedział im jakąś historyjkę bądź przeczytał rozdział ze swej książki.
— A co z cyrkiem? — spytał Dolittle.
Podczas wyprawy po Afryce doktor wypożyczył łódź. Niestety, wydarzył się wypadek — łódź uległa zniszczeniu. Mimo to Dolittle, nakłoniony przez przyjaciół, przywiózł z podróży jedno z najrzadszych stworzeń na świecie — dwugłowca. Zwierzęta miały zamiar wstąpić do trupy cyrkowej i pokazywać go w cyrku. W ten sposób doktor uzyskałby środki na zapłatę za łódź, a przy odrobinie szczęścia zostałoby mu trochę pieniędzy na utrzymanie domu.
— Jeśli mamy spłacić marynarza, musimy pomyśleć o cyrku. Niestety, nie znaleźliśmy jeszcze takiego, który by nam odpowiadał. Trzeba zaplanować, jak się do tego zabrać. Cyrkowcy ciągle się przenoszą z miejsca na miejsce. Zastanówmy się: kogo by tu spytać?
— Ciii! — szepnęła Tu-Tu. — Ktoś dzwoni do drzwi!
— To dziwne — stwierdził Dolittle, podnosząc się z krzesła. — Goście? Tak szybko?
Doktor zapalił w korytarzu świecznik, po czym poszedł otworzyć drzwi. W progu stał karmiciel kotów.
— Jak mi Bóg miły, Mateusz Mugg! — wykrzyknął gospodarz. — Wchodźże do środka, Mateuszu! Skąd się dowiedziałeś o naszym powrocie?
— Czułem to w kościach, panie doktorze — odparł Mateusz, wchodząc do domu. — Dziś rano mówię do żony: „Teodozjo, coś mi mówi, że doktor wrócił, wieczorem pójdę do niego. Muszę to sprawdzić”.
— Tak się cieszę, że cię widzę — powiedział Dolittle. — Zapraszam do kuchni! Tam jest ciepło.
Choć Mateusz zarzekał się, że przyszedł wyłącznie, by spotkać się z doktorem, przyniósł ze sobą prezenty: baranią kość dla Jipa, kawałek sera dla białej myszki, rzepę dla Geb-Geb i pelargonie w doniczce dla doktora. Gdy zasiadł wygodnie w fotelu przed kominkiem, Dolittle podał mu tytoń do nabicia fajki.
— Dostałem od pana list w sprawie tego wróbla — powiedział Mateusz. — Mam nadzieję, że znalazł pana.
— Tak, i bardzo nam pomógł. Gdy dopływaliśmy do brzegów hrabstwa Devon, odleciał na ląd. Nie mógł się doczekać, kiedy zobaczy Londyn.
— Długo zabawi pan w domu?
— Zobaczymy — odparł Dolittle. — Tak bym chciał spędzić kilka miesięcy w domowym zaciszu i doprowadzić ogród do porządku. Jest strasznie zapuszczony. Niestety, najpierw trzeba zarobić trochę grosza.
— Hm — mruknął Mateusz, puszczając kłęby dymu. — Całe życie starałem się dorobić, ale nigdy mi się to nie udało. Gdyby się panu to na coś przydało, to zaoszczędziłem dwadzieścia pięć szylingów.
— Masz dobre serce, Mateuszu, bardzo dobre. Ale tak naprawdę to... potrzebuję znacznie więcej. Mam długi do spłacenia. Wiesz, przywiozłem ze sobą dziwne, nieznane dotąd zwierzę, dwugłowca — stworzenie o dwóch głowach. Dostałem go w prezencie od małp. Chciały się odwdzięczyć za wyleczenie z epidemii. Wpadły na pomysł, bym obwoził go w cyrkowej budzie i wystawiał na pokaz. Chciałbyś go obejrzeć?
— No pewnie — odparł karmiciel kotów. — Jestem bardzo ciekawy.
— Jest w ogrodzie — powiedział doktor. — Tylko nie przyglądaj mu się zbyt uporczywie, jeszcze do tego nie przywykł. Strach go wtedy oblatuje i czuje się nieswojo. Weźmiemy wiadro z wodą pod pretekstem, że chcemy go napoić.
Po powrocie z ogrodu rozpromieniony Mateusz wpadł w entuzjazm:
— Panie doktorze, zbije pan fortunę! — wykrzyknął. — To pewne, jak dwa razy dwa! Nikt, od początku świata, jeszcze nie widział takiego dziwoląga. Zawsze byłem zdania, że powinien pan się zająć cyrkiem — jest pan jedynym człowiekiem, który zna język zwierząt. Kiedy pan zaczyna?
— No właśnie. Może ty mógłbyś mi pomóc. Muszę znaleźć porządny cyrk, gdzie pracują mili cyrkowcy, rozumiesz. Mateusz pochylił się do przodu i uderzył doktora fajką w kolano.
— Wiem, czego panu potrzeba — powiedział. — Do Grimbledon właśnie przyjechał najlepszy cyrk, jaki pan w życiu widział. W tym tygodniu odbędzie się tam jarmark, cyrkowcy zostaną aż do soboty. Byłem z Teodozją na ich pierwszym występie. Cyrk, co prawda, nie jest wielki, ale za to może pochwalić się doborową trupą. A może bym pana jutro tam zabrał i pogadałby pan z dyrektorem?
— Świetny pomysł! — stwierdził Dolittle. — Ale na razie zachowaj to w tajemnicy! Nikt nie może się dowiedzieć o istnieniu dwugłowca, zanim nie pokażemy go publiczności.ROZDZIAŁ DRUGI NIEOCZEKIWANE SPOTKANIA
Mateusz Mugg był niezwykłym człowiekiem. Ciągle wymyślał sobie nowe zajęcia — być może dlatego nie dorobił się fortuny. Jednak nieustanne próby poszukiwania nowej pracy kończyły się zazwyczaj powrotem do handlu resztkami dla zwierząt i łapania szczurów na farmach i we młynach stojących wokół Puddleby.
Podczas jarmarku w Grimbledon próbował zatrudnić się w cyrku, niestety, bez skutku. Plany cyrkowe doktora związane z niezwykłym dwugłowcem ponownie wzbudziły jego nadzieje. Wieczorem, po powrocie do domu, oczyma wyobraźni widział siebie w roli partnera prowadzącego największy na świecie cyrk wspólnie z ukochanym doktorem.
Następnego dnia skoro świt zawitał do małego domku. Gdy Dab-Dab przygotowała kanapki, razem z doktorem wyruszyli w drogę.
Z Puddleby do Grimbledon był szmat drogi. Uszli kawałek, kiedy usłyszeli za sobą tętent kopyt. Odwrócili się i ujrzeli rolnika jadącego wozem. Zauważywszy dwóch piechurów, rolnik chciał ich podwieźć. Jednak jego małżonce nie spodobały się łachmany Mateusza i zabroniła mężowi ich zabierać.
— Co pan sądzi o chrześcijańskiej dobroci? — spytał karmiciel kotów, widząc, jak wóz ich wyminął. — Siedzą sobie jak paniska, a nas nie widzą! Ten tam to Izydor Stiles, największy plantator ziemniaków w okolicy. Często łapię mu szczury. Jego żona udaje wielką panią, a wygląda jak strach na wróble! Widział pan, jak na mnie spojrzała? Łapacz szczurów to nie towarzystwo dla niej!
— Zobacz tylko! — wykrzyknął doktor. — Zatrzymują się i zawracają.
Koń rolnika bardzo dobrze znał doktora Dolittle’a z widzenia, a poza tym miał o nim dobrą opinię. Gdy podbiegł kłusem, rozpoznał, że ten niewielki człowieczek idący ciężkim krokiem to nikt inny tylko sławny doktor John Dolittle. Uradowany, że jego przyjaciel powrócił do domu, zawrócił z trasy i puścił się kłusem — mimo szarpnięcia ze strony pana — by przywitać się z doktorem i spytać o jego zdrowie.
— Dokąd pan idzie? — spytał koń.
— Idziemy na jarmark do Grimbledon — odparł doktor.
— My także tam jedziemy — powiedział koń. — Siadajcie na kozła obok starszej pani!
— Ale nikt nas nie zaprosił — stwierdził Dolittle. — Zobacz, twój pan próbuje zawrócić do Grimbledon. Lepiej go nie denerwuj. Biegnij! Nie przejmuj się nami, poradzimy sobie.
Koń z ogromną niechęcią posłuchał woźnicy, odwrócił się i ruszył w stronę miasteczka. Ale przebiegł tylko kilkaset metrów i powiedział do siebie: „Wstyd, wybitny lekarz musi iść pieszo, a te kmiotki sobie jadą. Niech mnie kule biją, jeśli go zostawię!”.
Zaczął udawać, że wystraszył się czegoś, nagle odwrócił wóz i pognał w kierunku doktora. Żona rolnika wrzasnęła, a jej małżonek z całych sił ściągnął lejce. Jednak koń nie zareagował. Kiedy dobiegł do doktora, stanął dęba, wierzgnął — zachowywał się jak dziki źrebak.
— Niech pan siada na wóz, panie doktorze — szepnął. — Proszę siadać albo ci prostacy wylądują w błocie.
Obawiając się, że dojdzie do tragedii, doktor schwycił konia za uzdę i poklepał po pysku. Zwierzę z miejsca się uspokoiło i stało się łagodne jak baranek.
— Pański koń jest trochę narowisty — stwierdził Dolittle. — Może poprowadzę go przez chwilę, dobrze? Jestem weterynarzem.
— Oczywiście — odparł rolnik. — Myślałem, że znam się na koniach, ale dzisiaj nie mogę sobie z nim poradzić.
Doktor zatem wspiął się na kozła i wziął lejce, a karmiciel zwierząt, chichocząc z zadowolenia, usiadł z tyłu obok oburzonej małżonki rolnika.
— Ładny dzień mamy, proszę pani — zagadnął Mateusz. — Jak tam szczury w szopie?
W południe dojechali do Grimbledon. W miasteczku panował gwar i wesoła atmosfera. Na targowisku zwierząt w zagrodach wystawiono świnie medalistki, tłuste owce i rasowe konie z wstążkami w grzywach. Doktor z Mateuszem przedzierali się przez tłum uśmiechniętych ludzi w kierunku ogrodzenia, za którym stał namiot cyrkowy. Doktor miał puste kieszenie i obawiał się, że każą mu zapłacić za wejście. Przy bramie zauważyli wysokie podium z kurtyną z tyłu. Wyglądało to na mały teatr pod gołym niebem. Na scenie stał mężczyzna z ogromnymi czarnymi wąsami. Co chwila zza kurtyny wychodzili krzykliwie ubrani ludzie — najpierw potężny mężczyzna przedstawiał ich zaciekawionym gapiom, a potem opowiadał o sztuczkach, jakie potrafią zrobić. Niezależnie, czy był to klaun, czy akrobata, czy zaklinacz węży, zapewniał, że to najwięksi artyści na świecie. Tłum był pod olbrzymim wrażeniem. Co jakiś czas ktoś przepychał się, płacił przy bramce i przechodził przez bramę.
— No proszę — szepnął Mateusz doktorowi na ucho.
— A nie mówiłem, że to niezłe widowisko? Niech pan tylko spojrzy! Ludziska walą tłumem.
— Czy ten potężny mężczyzna jest dyrektorem cyrku? — spytał Dolittle.
— Zgadza się, to Blossom, Aleksander Blossom we własnej osobie. To z nim musimy się spotkać.
Doktor zaczął się przeciskać między ludźmi, a Mateusz podążał za nim. Dolittle stanął z przodu i zaczął dawać znaki człowiekowi na scenie, pokazywał, że chce z nim porozmawiać. Jednak Blossom, zajęty głośnym zachwalaniem wspaniałego przedstawienia, nie zauważył wysiłków doktora — niepozornego człowieczka pośród ogromnego tłumu — który usiłował zwrócić na siebie uwagę.
— Proszę wskoczyć na scenę — poradził Mateusz. — Niech pan tam wejdzie i z nim porozmawia.
Doktor zatem zaczął się wdrapywać na scenę, a wtedy ze strachem i zawstydzeniem zauważył tysiące wpatrujących się w niego oczu. Mimo wszystko zdobył się na odwagę i stukając dyrektora w ramię, wydusił:
— Przepraszam bardzo.
Pan Blossom przestał zachwalać „najwspanialsze przedstawienie, jakiego świat nie widział” i spojrzał z góry na niziutkiego, korpulentnego człowieczka, który nieoczekiwanie wyrósł na scenie.
— Hm... hm — chrząknął tylko doktor. Po tym wstępie zamilkł. Publiczność zachichotała rozbawiona.
Blossom, jak na prawdziwego showmana przystało, nie zapomniał języka w gębie. Rzadko pomijał okazję, by popisać się poczuciem humoru kosztem bliźniego. I gdy doktor Dolittle zastanawiał się, od czego zacząć, dyrektor nagle odwrócił się w stronę publiczności i pokazując na doktora, wykrzyknął:
— A oto, proszę szanownej publiczności, najśmieszniejszy klaun na świecie. Kupujcie bilety, zapraszam do środka! Obejrzyjcie jego popisy!
Na te słowa tłum ryknął śmiechem, a biedny doktor jeszcze bardziej się zawstydził.
— Niech pan coś powie, panie doktorze! — krzyknął Mateusz z dołu.
Po chwili, gdy śmiech już trochę ucichł, doktor podjął kolejną próbę. Już otwierał usta, gdy ktoś z tłumu zawołał go po imieniu.
Dolittle odwrócił się i spojrzał na zgromadzonych, by sprawdzić, któż to taki. Gdzieś daleko, na obrzeżach, ujrzał kobietę wymachującą do niego zieloną parasolką.
— Kto to jest? — spytał Mateusz.
— Panie Boże, dopomóż! — jęknął doktor, z zawstydzoną miną gramoląc się ze sceny. — Co my teraz poczniemy? Przecież to Sara!ROZDZIAŁ TRZECI UMOWA HANDLOWA
Witaj, siostrzyczko! — wykrzyknął Dolittle na widok Sary. — Dobrze wyglądasz!
— Mnie na takie słodkie słówka nie nabierzesz! — fuknęła siostra. — Wytłumacz mi zaraz, co znaczą te wygłupy na scenie? Nie dość, że z powodu myszy, żab i innego paskudztwa porzuciłeś świetną praktykę lekarską? Chyba nie masz godności! Co ty tu wyprawiasz!
— Postanowiłem wstąpić do trupy cyrkowej — oznajmił doktor Dolittle.
Sara westchnęła głęboko i przyłożyła dłoń do czoła, jakby za chwilę miała zemdleć. W tym momencie podszedł do niej wysoki chudzielec, wyglądem przypominający pastora, i wziął ją pod rękę.
— Stało się coś, kochanie? — spytał.
— Lancelocie, chciałabym ci przedstawić mego brata, Johna — powiedziała Sara słabym głosem. — Johnie, to wielebny Lancelot Dingle, proboszcz tutejszej parafii, mój mąż. Ale chyba nie mówiłeś poważnie? Chcesz wstąpić do cyrku?! Co za wstyd i hańba! Żartujesz, prawda? A któż to taki? — spytała, zauważywszy Mateusza, który przepchnął się przez tłum i podszedł do nich.
— Oto Mateusz Mugg — oznajmił doktor. — Pamiętasz go, oczywiście?
— Fuj, łapacz szczurów! — zawołała, przymykając oczy z obrzydzenia.
— Nic podobnego! — zaprotestował Dolittle. — Mateusz sprzedaje mięso. Szanowny pan Mugg, wielebny Lancelot Dingle. — Doktor z szacunkiem należnym królowi przedstawił swego obdartego, brudnego towarzysza. — Mateusz należy do elity moich pacjentów.
— Wróćmy do tematu — przerwała Sara. — Jeśli rzeczywiście podejmiesz się tego niepoważnego zajęcia, obiecaj, że będziesz występował pod przybranym nazwiskiem. Zastanów się, co sobie ludzie pomyślą, gdy się dowiedzą, że szwagier tutejszego proboszcza to zwyczajny komediant!
Doktor Dolittle popadł w krótką zadumę, a potem uśmiechnął się szeroko:
— Zgoda! Będę występował pod pseudonimem, ale nic nie poradzę, jeśli ktoś mnie rozpozna.
Po pożegnaniu z siostrą doktor i Mateusz poszli ponownie poszukać dyrektora cyrku. Znaleźli go liczącego pieniądze przy wejściu. Tym razem mogli już swobodnie porozmawiać.
Dolittle opowiedział o swoim niezwykłym zwierzęciu, które zamieszkało u niego, i dodał, że chce z nim występować w cyrku. Blossom ciekaw był dwugłowca. Dolittle zaprosił go do Puddleby, gdzie mógł bez problemów zobaczyć niezwykłe stworzenie.
W końcu na tym stanęło. Po objaśnieniu, jak dojść do małego domku na ulicy Oxenthorpe, doktor i Mateusz zadowoleni z rezultatów ruszyli w drogę powrotną.
— Kiedy pan wstąpi do cyrku Blossoma, niech mnie pan weźmie ze sobą! — poprosił Mateusz, posilając się po drodze kanapkami z sardynką. — Przydałbym się panu, zająłbym się wozem cyrkowym, mógłbym karmić zwierzęta, sprzątać. Robiłbym wszystko, co potrzeba.
— Z ogromną przyjemnością — odparł Dolittle. — Ale co z twoją pracą?
— A tam — mruknął Mateusz, wbijając zęby w kolejną kanapkę. — Z tego nie ma żadnego zysku. Poza tym to strasznie nudne zajęcie — rzucanie skrawków mięsa przekarmionym pudlom. W tym nie ma... nie ma... jak to mówią? — wyciągnął rękę z kanapką — za grosz adrenaliny. Ja tam lubię przygodę, trochę ryzyka. Zawsze taki byłem, od kołyski. A cyrk to prawdziwe życie! To coś dla prawdziwego mężczyzny.
— A co na to twoja żona? — spytał Dolittle.
— Teodozja? Pojedzie ze mną. Ona też ma żyłkę awanturniczą. Mogłaby cerować nam ubrania i wykonywać różne drobne prace. Co pan o tym myśli?
— Co ja myślę? — spytał doktor ze wzrokiem wbitym w ziemię. — Myślę o Sarze.
— Aha. Dziwny jakiś ten jej mąż — stwierdził Mateusz. — Wielebny Dundel.
— Dingle — poprawił Dolittle. — Masz rację.
Najwidoczniej też lubi ryzyko i przygody. Jaki ten świat dziwny! Biedna Sara! Biedny pan Dingle!
Późnym wieczorem po zakończeniu jarmarku w Gimbledon dyrektor Blossom zawitał do doktora.
Dolittle zaprowadził go do ogrodu. Przy świetle latarki Blossom zobaczył gryzącego trawę dwugłowca. Gdy powrócili do biblioteki, spytał doktora:
— Ile pan sobie życzy za to zwierzę?
— To pomyłka, ono nie jest na sprzedaż — odparł Dolittle.
— Dojdziemy do porozumienia — stwierdził dyrektor. — Przecież panu na nic się nie przyda. Gołym okiem widać, że z pana żaden showman. Daję za nie dwadzieścia funtów.
— Nie ma mowy! — oświadczył zdecydowanie doktor.
— Trzydzieści — zaproponował Blossom.
Dolittle dalej upierał się przy swoim.
— Czterdzieści, pięćdziesiąt — Blossom ciągle podbijał cenę. Proponował coraz wyższe kwoty. Przysłuchujący się transakcji Mateusz robił ze zdumienia coraz większe oczy.
— To nie ma sensu — stwierdził w końcu Dolittle. — Albo angażuje mnie pan razem z nim, albo dwugłowiec zostaje w Puddleby. Obiecałem dopilnować, by miał właściwą opiekę.
— Co to znaczy? — zdumiał się Blossom. — To on nie należy do pana? Komu pan obiecał?
— On należy tylko do siebie — odparł doktor. — Przybył tutaj, aby mi pomóc. To jemu złożyłem taką obietnicę.
— Cooo? Człowieku, czyś ty zwariował!? — wykrzyknął Blossom.
Mateusz już zamierzał mu powiedzieć, że doktor zna język zwierząt, ale Dolittle kazał mu siedzieć cicho.
— No cóż, albo bierze pan mnie i dwugłowca, albo żadnego z nas.
Dyrektor cyrku nie chciał się zgodzić. Oznajmił, że nie może przystać na takie warunki. Ku wielkiemu rozczarowaniu Mateusza wziął kapelusz i wyszedł. W ten sposób chciał zmusić doktora, by zmienił zdanie i przystał na jego propozycję. Nie upłynęło jednak dziesięć minut, a w korytarzu rozległ się dzwonek. Blossom powrócił, by jeszcze raz omówić transakcję.
W rezultacie właściciel cyrku zaakceptował wszystkie żądania doktora. Dwugłowiec i osoby mu towarzyszące zamieszkają w nowej przyczepie — do ich wyłącznej dyspozycji — i choć będą należeć do trupy cyrkowej, zachowają niezależność i będą mogli robić, co im się żywnie podoba. Honorarium z występów będzie dzielone równo między doktorem Dolittle’em a dyrektorem cyrku. Dwugłowiec ma prawo do jednego dnia wolnego w tygodniu, a Blossom spełni wszystkie jego zachcianki kulinarne.
Gdy już wszystko zostało uzgodnione, dyrektor oświadczył, że jutro przyjedzie po nich wóz cyrkowy, po czym zaczął szykować się do wyjścia.
— Właściwie — powiedział, zatrzymując się przy drzwiach — jak pan się nazywa?
Doktor już miał podać swoje nazwisko, ale w tym momencie przypomniał sobie prośbę Sary.
— Proszę się do mnie zwracać John Smith — odparł.
— Dobrze, panie Smith — zgodził się Blossom. — Niech pan czeka na mnie jutro o jedenastej rano. Dobranoc! Gdy tylko drzwi się zamknęły, Dab-Dab, Geb-Geb, Jip, Tu-Tu i biała myszka, schowani w zakamarkach i przysłuchujący się rozmowie, przybiegły do korytarza i zaczęły wydzierać się wniebogłosy.
— Hura! Niech żyje cyrk! — kwiknęła Geb-Geb.
— No proszę — odezwał się Mateusz — niezły z pana negocjator! Blossom zgodził się na wszystkie warunki. Nie chciał takiej szansy wypuścić z rąk. A widział pan, jak szybko powrócił, gdy doszedł do wniosku, że z umowy nici? Już zaciera ręce, ile na nas zarobi!
— Mój kochany domku — westchnęła ciężko DabDab, ścierając kurz z półki na kapelusze — znowu zostaniesz sam!
— Hura! — wrzasnęła Geb-Geb, próbując stanąć na tylnych nogach i balansować kapeluszem doktora na ryjku. — Niech żyje cyrk! Jutro wyjeżdżamy! Wspaniale!ROZDZIAŁ CZWARTY DOKTOR ZOSTAJE ZDEMASKOWANY
Nazajutrz z samego rana Dab-Dab postawiła cały dom na nogi. Jeśli o jedenastej mają być gotowi do drogi, to o siódmej trzeba zjeść śniadanie, a potem jeszcze sprzątnąć ze stołu.
Oczywiście, jak przystało na porządną gospodynię, już na kilka godzin przed przyjazdem wozu cyrkowego Dab-Dab zamknęła dom na cztery spusty i wszyscy czekali na dworze. Doktor miał mnóstwo zajęć. Aż do ostatniej minuty przyjmował pacjentów, którzy przybywali zewsząd z przeróżnymi dolegliwościami.
Wreszcie Jip, który wyruszył na zwiady, przybiegł do ogrodu, gdzie zebrało się towarzystwo.
— Wóz już jedzie — wydyszał zziajany — czerwono-żółty, jest tuż za zakrętem!
Wszystkich ogarnęła gorączka podróży. Zaczęli chwytać pakunki. Bagaż świnki stanowił worek pełen rzepy. Gdy targała go na dół, sznurek pękł i białe rzepy poturlały się po ulicy.
Kiedy wreszcie wóz ukazał się ich oczom, z wrażenia zaparło im dech. Wyglądał jak prawdziwy wóz cygański: miał okna, drzwi i komin. Pomalowany na wesołe, jasne kolory sprawiał wrażenie, jakby właśnie wyjechał ze sklepu, w przeciwieństwie do konia, który był staruszkiem. Doktor nigdy jeszcze nie widział tak wyczerpanego i steranego zwierzęcia. Wdał się z nim w rozmowę i dowiedział się, że od trzydziestu pięciu lat pracuje w cyrku, co go strasznie męczy. Miał na imię Beppo. Doktor postanowił poinformować Blossoma, że najwyższy czas, by koń przeszedł na emeryturę, zasłużył sobie bowiem na spokojny żywot.
O drugiej dojechali na jarmark w Grimbledon i tylnym wejściem dostali się na teren cyrku. W środku czekał na nich sam dyrektor Aleksander Blossom.
Gdy otworzyły się drzwi wozu, dyrektor zrobił zaskoczoną minę, widząc dziwną menażerię, która przybyła razem z doktorem. Szczególne zdumienie wzbudziła w nim świnka. Jednak radość z powodu przyjazdu dwugłowca spowodowała, że wcale się nie przejął obecnością pozostałych zwierząt.
Od razu zaprowadził wszystkich do boksu, który kazał rano zbudować. Przypominał on doktorowi podium, gdzie po raz pierwszy rozmawiał z Blossomem. Miał około metra wysokości i widać było stamtąd położoną wyżej scenę, do której prowadziły schody. Od sceny oddzielała go kurtyna. Dlatego by obejrzeć przedstawienie, trzeba było kupić bilet, inaczej nic nie było widać. Z przodu widniał napis:
DWUGŁOWIEC!
PRZYJDŹ, ZOBACZ ZDUMIEWAJĄCE
ZWIERZĘ Z AFRYKAŃSKIEJ DŻUNGLI!
CENA BILETU: SZEŚĆ PENSÓW!
Czerwono-żółty wóz cyrkowy, w którym miał zamieszkać doktor ze wszystkimi przyjaciółmi z wyjątkiem dwugłowca, stanowił przedłużenie boksu.
Dab-Dab od razu zabrała się do słania łóżek, urządzania wnętrza tak, by w wozie było przytulnie i wygodnie.
Blossom chciał natychmiast wystawić dwugłowca na pokaz, ale doktor się sprzeciwił. Oświadczył, że dzikie zwierzęta po podróży potrzebują odpoczynku. Poza tym płochliwy dwugłowiec powinien przywyknąć do hałaśliwego życia cyrkowego, zanim zaczną napływać tłumy gapiów.
Dyrektor nie krył swego rozczarowania, lecz w końcu ustąpił. Potem — ku radości zwierząt — zaproponował doktorowi obejrzenie cyrku i poznanie wszystkich artystów. Gdy więc dwugłowca ulokowano w nowym mieszkaniu, a doktor sprawdził, czy zwierzę ma słomę, wodę i legowisko, towarzystwo z Puddleby wyruszyło na zwiedzanie cyrku, mając za przewodnika samego Aleksandra Blossoma.
Główne przedstawienie odbywało się dwa razy dziennie (pierwsze o drugiej po południu, a drugie o wpół do siódmej wieczorem) pod kopułą ogromnego namiotu otoczonego ogrodzeniem. Wokół niego stało wiele innych mniejszych namiotów i boksów. By zajrzeć do środka, trzeba było wnieść dodatkową opłatę. Na występy doktora i jego kompanów czekał podobny namiot. Wewnątrz namiotów ujrzeli przeróżne dziwy: strzelnice, tablice z pytaniami, tubylców z wyspy Borneo, kobiety z brodami, karuzele, siłaczy, zaklinaczy węży, rozmaite zwierzęta i wiele innych niesamowitych rzeczy.
Blossom zaprowadził doktora i jego przyjaciół do cyrkowego zwierzyńca. Widok zwierząt ich przygnębił, większość z nich była nieszczęśliwa i zaniedbana. Doktor tak się zdenerwował, że postanowił zrobić awanturę. Ale Mateusz szepnął mu na ucho:
— Niech pan tego nie robi, trzeba trochę odczekać. Jak już szef się przekona, że zatrudnił świetnych artystów, zrobi z nim pan wszystko. Jeśli teraz wda się pan z nim w kłótnię, możemy stracić pracę i nic pan nie zdziała.
Dolittle uznał to za dobrą radę. Na razie szepnął tylko zwierzętom oddzielonym od niego kratami, że później postara się coś dla nich zrobić.
Zaraz przy wejściu zauważyli niechlujnie ubranego człowieka, który oprowadzał grupę okolicznych wieśniaków. Zatrzymali się przed klatką, w której zamknięto zwierzę o puszystym futrze, a wtedy przewodnik wykrzyknął:
— A oto, proszę państwa, sławny hari-gari, żyjący w lasach Patagonii. Czepia się ogonem gałęzi i w ten sposób odpoczywa. A teraz przechodzimy do następnej klatki!
Doktor, za którym podążała Geb-Geb, podszedł bliżej i przyjrzał się „sławnemu hari-gari”.
— Dobre sobie — uśmiechnął się. — Przecież to zwyczajny opos amerykański z rodziny torbaczy.
— A gdzie ma torbę? — zastanowiła się Geb-Geb. — Pewnie ma tylko małą torebkę ukrytą w futrze.
— A tutaj, proszę państwa! — krzyknął głośno przewodnik, stanąwszy przed kolejną klatką. — Największy żyjący w niewoli słoń.
— Mniejszego nie widziałem, jak żyję — mruknął Dolittle.
Pan Blossom zaproponował, by obejrzeli pokaz księżniczki Fatimy, zaklinaczki węży. Skierował się zatem do wyjścia i z ciasnego, cuchnącego pomieszczenia wydostali się na świeże powietrze. Przechodząc obok klatek, doktor smutno zwiesił głowę. Wszystkie bowiem zwierzęta, które rozpoznały sławnego doktora Dolittle’a, zaczęły dawać mu znaki, by się zatrzymał i z nimi porozmawiał.
Gdy weszli do namiotu zaklinaczki węży, okazało się, że są tam jedynymi gośćmi — przynajmniej w tym momencie. Na niewielkiej scenie ujrzeli Fatimę pudrującą sobie pokaźny nos i przeklinającą przy tym jak szewc. Obok krzesła stało pudło, w którym kłębił się rój węży. Mateusz zajrzał do środka, krzyknął z przerażenia i rzucił się do ucieczki.
— Spokojnie, Mateuszu — odezwał się doktor. — Nie wpadaj w panikę! One są nieszkodliwe.
— Czo takiego? Neszkodliwe! — żachnęła się Fatima, rzucając doktorowi obrażone spojrzenie. — To indyjske kobri króleski, najbardżej jadowite wensze na sziwieczie.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej.