- W empik go
Cywil w służbie narodu - ebook
Cywil w służbie narodu - ebook
Kolejna część cyklu Zza zasłony czasu zabiera nas w podróż do lat osiemdziesiątych, podczas której poznamy realia OOC, czyli Oddziałów Obrony Cywilnej. Autor, jedyny wówczas cywil wśród kadry wojskowej, pełnił w tejże placówce funkcję zastępcy komendanta ds. wychowawczych. Dzień w dzień starał się wypełniać swoją rolę najlepiej, jak potrafił, ale zadanie to nie należało do łatwych. Próby zaznajomienia junaków z podstawową wiedzą o Polsce i świecie, walka z alkoholem, ściąganie podopiecznych z samowolnych oddaleń, reagowanie na nagłe zaburzenia psychiczne czy bójki – na tym, w dużej mierze, skupiała się praca kadry oddziału. Dzięki barwnym, pełnym zabawnych anegdot wspomnieniom, mamy okazję przyjrzeć się z bliska realiom PRL-u, w których absurd gonił absurd, oraz zadać sobie pytanie: Czy na pewno dzisiaj tak wiele się zmieniło?
– Pokrótce wprowadzę. OOC, znaczy oddziały obrony cywilnej, istnieją już długo. Są przy wojsku, straży pożarnej, w szpitalach i różnych fabrykach. Półtora roku temu powołano je też w ramach struktury OHP, kiedy przeszły one pod wojsko. (…) To są proste chłopaki, trzeba ich trochę z historii podciągnąć, poopowiadać, co się w kraju i na świecie dzieje. Większość z nich szkołę podstawową tylko ukończyła, i to nie na piątkach. – Zawahał się, ale dokończył: – Czasem też są problemy z nimi, jak wszędzie. Wiadomo, są młodzi, to się nieraz posprzeczają. Wtedy trzeba to załatwić i rozliczyć.
– Liczę się z tym. – Lekko się uśmiechnąłem. – Nie wchodzę do kółka różańcowego.
– To wchodzi pan, jak rozumiem – podsumował retorycznie. Wstał i uścisnął mi rękę. – Witamy w gronie naszej kadry.
Zdzisław Brałkowski
Urodził się w 1953 roku w Gdańsku. Prawie całe życie mieszkał w Grudziądzu. Pracował jako elektryk, później przez dziesięć lat był zaopatrzeniowcem. Kolejne dwadzieścia lat przepracował z młodzieżą w Ochotniczych Hufcach Pracy. W tym czasie ukończył studia magisterskie na Uniwersytecie Warszawskim. Przez ostatnich kilkanaście lat pracował jako nauczyciel.
Tworzy beletrystykę wspomnieniową. Jak dotąd w cyklu „Zza zasłony czasu” ukazały się cztery książki („Syberia, inny świat”; „Młodości szczęśliwa”; „Wileńszczyzna w miniony czas”; „Czas dorosłości”). Cywil w służbie Narodu jest kolejną powieścią z tej serii. Następną będzie Dojrzałe lata. Pisze też miniatury prozatorskie oraz poezję. W 2016 roku opublikował autorski tomik „Fraszki, limeryki i inne żarciki”. Jego utwory znalazły się również w kilku antologiach.
Interesuje się polityką, historią i przyszłością. Jest również zapalonym pływakiem i rowerzystą.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-927-7 |
Rozmiar pliku: | 814 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziesięć lat pracy w zaopatrzeniu to długi okres. Każdy człowiek po pewnym czasie się w niej wypala, zwłaszcza jeżeli nie jest ona zgodna z wykształceniem. Płodozmian jest stosowany w rolnictwie dla polepszenia plonów, w życiu dorosłego też otwiera nowe horyzonty i możliwości rozwoju. Szuka się więc czegoś nowego, podejmuje wyzwania. Jeżeli dochodzi do tego możliwość połączenia, chociażby częściowego, przymusu zarabiania pieniędzy z zainteresowaniami, które dotąd nie pokrywały się z formalnie wyuczonym zawodem, to tylko przysłowiowa cicha myszka lub absolutny leń nie skorzystałby z tego. Zapadanie w zimowy sen na pozostałe dorosłe życie nie było moim credo.
Dość już miałem dotychczasowej pracy. Ciągłe wyjazdy, nerwy, podlizywanie się dostawcom, użeranie z kooperantami, aby tylko nie spowodować przestojów w fabryce, reklamacje wadliwych lub niepełnowartościowych surowców i półproduktów… Kto pracował jako zaopatrzeniowiec od połowy lat gierkowskich do połowy jaruzelskich, temu nie trzeba tego tłumaczyć. Inni nie muszą, ale powinni uwierzyć, że był to naprawdę ciężki kawałek chleba. Gdyby chociaż ten kawałek odkrajany z bochna był odpowiednio duży, proporcjonalny do włożonego wysiłku, to mógłby niwelować niedogodności i uciążliwość. Podstawą jest przecież utrzymanie własnej rodziny. Chłop się ożenił, założył rodzinę, to i jego obowiązkiem jest zapewnić byt na w miarę normalnym poziomie. Jeżeli są z tym problemy, jeśli nie ma perspektyw rozwoju ani szansy na znaczącą podwyżkę płacy, to trzeba samemu otwierać nowe horyzonty.
Czas taki nadszedł i dla mnie. Tu zaszła zmiana.
Opisane w książce _Czas dorosłości_.ROZDZIAŁ 1
SKOK NA GŁĘBOKĄ WODĘ
Nadszedł czas rozglądania się za nową pracą. Podpytywałem tu i tam, szukałem, nie omijając zaglądania do różnych firm. Nieoczekiwanie oferta sama się pojawiła, wypłynęła od rodzonego ojca. Był już emerytem wojskowym i od kilku miesięcy pracował w jakimś „oddziale obrony cywilnej”. Zagadnął mnie:
– Zdzisiek, mówiłeś, że masz dość pracy w zaopatrzeniu. A zwolniło się u mnie w oddziale miejsce zastępcy od wychowania. Spytałem komendanta, czy mógłbyś przyjść na rozmowę, chociaż nie jesteś z wojska. Powiedziałem, że lubisz historię, zwłaszcza drugiej wojny. Może się nadasz?
– Ale co to właściwie za robota? – Ojciec zaskoczył mnie swoją propozycją. Szukałem trochę innej pracy. – Nie pracowałem w żadnym oddziale. Co tam robicie?
– U nas odbywają służbę wojskową tacy różni, szkolimy ich na ratowników. Ale najlepiej przyjdź na rozmowę, to się dowiesz od komendanta, co i jak. Zgodził się. Porozmawiacie, to sam zobaczysz, czy chcesz.
„Praca w jakimś oddziale”, „szkolą ratowników”? W ogóle nie orientowałem się w ich specyfice, ale… historia, zwłaszcza wojskowości, to był mój konik; do tego już od kilku lat byłem członkiem Ochotniczej Straży Pożarnej w fabryce, a to przecież też ratownictwo. Kto nie chwyta okazji, może mieć później pretensje do samego siebie. Pójdę, zorientuję się… Jeżeli będę chciał i mnie przyjmą, a praca jednak nie będzie odpowiadała, to po okresie próbnym odejdę. Raz kozie śmierć.
W umówionym terminie poszedłem pod wskazany adres. Oddział mieścił się przy ulicy sąsiadującej z cmentarzem. Nieogrodzony dwupiętrowy budynek niczym się nie wyróżniał – na jednej jego części widniał szyld przedsiębiorstwa budownictwa komunalnego, na drugiej, za bramą wjazdową z nadbudowanym łącznikiem, z oddzielnym wejściem od ulicy, wisiała niebieska tablica „Oddział Obrony Cywilnej”. Zdziwiłem się, że teren nie był oddzielony od ulicy płotem. Tutaj odbywają służbę wojskową bez warty, nawet teren nie jest ogrodzony? Spojrzałem w górę, na fronton; budynek wyglądał jak zwykły internat robotniczy – prostokątna bryła, szara elewacja i zero elementów, które odróżniałyby go od wielu podobnych bloków, budowanych według jednego projektu. Taniość, prostota wykonania i szybkość oddania do użytku – to były elementy, które się liczyły, a nie wydłużające czas budowy i podrażające koszty jakieś farmazony o estetyce czy wygodzie.
Wszedłem do środka budynku. A jednak była warta czy też służba – przy wejściu, w dyżurce siedział młody chłopak w szarym mundurze. Pierwszy raz widziałem taki uniform; na rękawie miał dodatkowo naszyte pomarańczowe kółko z wpisanym w okrąg niebieskim trójkątem.
– Pan do kogo? – zapytał.
– Do komendanta. Jestem umówiony.
– Tu, w prawy korytarzyk. Wypiszę tylko przepustkę.
Zapukałem i przez maleńki sekretariat wszedłem do pokoju. Za biurkiem siedział podpułkownik w zielonym mundurze, obok drugi wojskowy z kapitańskimi dystynkcjami oraz major w mundurze lotnika. Wszyscy trzej mieli już swoje lata, wyglądali na emerytów, a nie oficerów jeszcze w służbie czynnej.
– Dzień dobry, byłem umówiony na rozmowę. – Przedstawiłem się.
– A, pan Brałkowski? – Najwyższy rangą z obecnych wyszedł zza biurka i przywitał się ze mną. – Podpułkownik Sulej, jestem komendantem oddziału, a to moi dwaj zastępcy, major Rupiński i kapitan Huber. Proszę usiąść. Kawy?
– Chętnie.
– Zwolniło się miejsce trzeciego zastępcy. – Podpułkownik zapalił papierosa, przechodząc od razu do sprawy. – Pana ojciec mówił, że interesuje się pan historią.
– Tak, to mój konik. Ale… na czym polegałaby moja praca? Mówiąc szczerze, zbyt dokładnie nie wiem, czym są te oddziały. – „Zbyt dokładnie” to był duży eufemizm z mojej strony. – Nie miałem dotąd styczności z taką pracą.
– Tak, wiemy o tym. – Zaciągnął się papierosem. – Pokrótce wprowadzę. OOC, znaczy oddziały obrony cywilnej, istnieją już długo. Są przy wojsku, straży pożarnej, w szpitalach i różnych fabrykach. Półtora roku temu powołano je też w ramach struktury OHP, kiedy przeszły one pod wojsko. Teraz w tej strukturze są dwa piony: młodzież, która się uczy i zdobywa zawód, oraz właśnie dorosłe oddziały obrony cywilnej. Tu, w naszym oddziale, ludzie odbywają obowiązkową służbę wojskową. Był pan w wojsku?
– Nie, ze względu na wzrok. Jestem z wyżu demograficznego, wtedy nie wiedzieli, co robić z nadmiarem poborowych…
– Tak, pamiętam. – Komendant się uśmiechnął. – Wystarczyło mieć krzywe ucho i już kategoria C lub D. Do wojska brano tylko całkowicie zdrowych, z dobrymi oczami i kategorią A. – Na chwilę przerwał i zgasił papierosa w popielniczce. – Z naszymi junakami jest inaczej. Służą u nas ci, którzy mają te niższe kategorie, z różnymi dolegliwościami fizycznymi. Niezdolni do odbycia służby zasadniczej w wojsku, ale zdolni właśnie do OOC. No i pracują na budowach w tej firmie, z którą współdzielimy budynek, w Przedsiębiorstwie Budownictwa Komunalnego. A tę część budynku – zakręcił dłonią kółko nad sobą – oddali nam na oddział. Junacy rano jeżdżą na budowy i remonty budynków w mieście lub pracują tu na miejscu, w warsztatach. W ten sposób odbywają dwuletnią służbę, pracując jak zwykli cywile, i jednocześnie trochę zarabiają. No i wielu jakiegoś fachu przy okazji się nauczy.
Nie przerywałem pytaniami. Słuchałem uważnie. O tym „trochę zarabiają” sam sobie resztę w myśli dopowiedziałem. Pewnie duża część zarobków junaków szła na utrzymanie oddziału, a PBK musiało mieć też korzyść z ich pracy.
– W soboty cały dzień ich szkolimy – kontynuował komendant. – Ratowanie ludzi, zburzone budynki, powodzie, pożary. Po dwóch latach wyjdą i oprócz fachu to też będą umieli.
– Rozumiem. A ja? – przerwałem mimowolnie dość monotonny wykład. Na początek zorientowałem się już wystarczająco o OOC. – Co należałoby do moich zadań? Z przeciwpożarowych spraw miałbym szkolić? I o historii?
– Nie, do pożarnictwa to już mamy, chociaż może być czasem potrzeba. No i trochę sportu też. Słyszałem, że uprawiał pan siatkówkę, a mamy różne zawody między oddziałami. To też punktuje u naszych szefów u góry. Ale bardziej chodzi o wychowanie… – Zawiesił na chwilę głos. – To są proste chłopaki, trzeba ich trochę z historii podciągnąć, poopowiadać, co się w kraju i na świecie dzieje. Większość z nich szkołę podstawową tylko ukończyła, i to nie na piątkach. – Zawahał się, ale dokończył: – Czasem też są problemy z nimi, jak wszędzie. Wiadomo, są młodzi, to się nieraz posprzeczają. Wtedy trzeba to załatwić i rozliczyć.
– Liczę się z tym. – Lekko się uśmiechnąłem. – Nie wchodzę do kółka różańcowego.
– To wchodzi pan, jak rozumiem – podsumował retorycznie. Wstał i uścisnął mi rękę. – Witamy w gronie naszej kadry.
Zastępcy również się podnieśli i przywitali. Uśmiechnęli się z wyraźną ulgą na twarzach. „Szybko poszło. Aż tak ich nagli uzupełnić etat tego trzeciego zastępcy? – przemknęła mi myśl. – Chociaż… pewnie musieliby wykonywać dodatkową robotę oprócz swojej. Nikt tego nie lubi”.
Komendant gestem wskazał, abyśmy usiedli.
– Panie Zdzisławie… – Zawiesił głos i po sekundzie kontynuował: – Mogę tak się zwracać? A więc, panie Zdzisławie, będzie pan jedynym cywilem w oddziale. U nas kadra tylko wojskowa, chociaż prawie wszyscy jesteśmy już emerytami lub rencistami. Mamy doświadczenie w tej robocie, pan dopiero zacznie. Nie wygląda pan jednak na bojaźliwego, mikrusem też pan nie jest, jak widzę. Ale od pana zależy, czy pan sobie poradzi.
„Ode mnie zależy…”. Tyle to sam wiedziałem. Nie bałem się nowego wyzwania. Naszła mnie jednak myśl. Dlaczego zdecydowali się na mnie, cywila? Wszyscy inni to wojskowi, mój poprzednik pewnie też. Więc? Dlaczego nie poszukali takiego emeryta? Grudziądz to od ponad dwustu lat duży garnizon, w czasie zaborów pruski, od międzywojnia polski. Stacjonuje kilkanaście jednostek, w byłych żołnierzach zawodowych można przebierać jak w ulęgałkach. Więc?
Miałem już na końcu języka to pytanie, ale się powstrzymałem. Mieli jakiś powód, że chcą mnie przyjąć, i to bez zbytnich ceregieli. Zdecydowałem się na nową pracę, więc pytanie było już nieaktualne, a odpowiedź kiedyś poznam.
Komendant kontynuował:
– My, byli wojskowi, mamy zgodę przełożonych na noszenie naszych mundurów i używanie stopni. W pracy nie nosimy cywilnych ubrań. Dostanie pan mundur obrony cywilnej, podobny jak mają junacy. Oczywiście z lepszego materiału i z oznaką funkcji zastępcy komendanta.
Kiwnąłem potwierdzająco głową.
– Wiem, że trzeba w mundurze. Zdecydowałem się, panie… obywatelu pułkowniku. Muszę tylko złożyć wypowiedzenie w dotychczasowej pracy. Ale to cały miesiąc. Na szczęście nie minęło dziesięć lat, gdyż miałbym trzymiesięczne wypowiedzenie.
– To długo, potrzebujemy pana jak najszybciej. Proszę podać numer telefonu do waszej dyrekcji, postaramy się załatwić krótszy okres. To do zobaczenia w pracy, już u nas, panie Zdzisławie.
„«Potrzebujemy pana jak najszybciej». A jednak im się cholernie śpieszy. No nic, teraz już po decyzji. Zobaczy się w praniu, dlaczego tak z tym gonią. Domyślać się mogę”. Podniosłem się i pożegnałem. Otwierałem nowy rozdział w moim życiu.
***
Podpułkownik załatwił. Po dwóch tygodniach rozpocząłem pracę na całkiem mi nieznanym polu. Przyszedł czas na płodozmian, miałem zacząć uprawiać nową _terra incognita_ w swojej egzystencji.
Pierwszy dzień nie był jak rozpoznanie bojem przed generalną ofensywą; nie zginąłem wysłany na pewną śmierć. Oszczędzono mi tego rzucenia od razu na głęboką wodę. Dawkowanie emocji rozpoczęto po kropelce. Widocznie nie chciano mnie zniechęcić.
– Dzień dobry, panie Zdzisławie, witam już jako członka naszej kadry dowódczej.
Podpułkownik Sulej wyciągnął do mnie dłoń, major Rupiński i kapitan Huber również się przywitali. Oprócz nich w gabinecie stało kilku innych mężczyzn w mundurach, w tym dwóch wyglądających na młodszych ode mnie. „Są i młodsi?”
– Zapoznam pana z pozostałymi członkami kadry.
Przywitałem się z wszystkimi po kolei. Z jedną osobą przedstawianego mi składu osobowego nie musiałem się oddzielnie witać, gdyż znałem ją od najmłodszych lat; od czasu, kiedy tylko zacząłem zapamiętywać i w miarę świadomie odbierać świat. Natomiast dwóch młodych mężczyzn, ubranych w mundury podobne do junackich, zostało przedstawionych jako świeżo upieczeni magistrowie po studiach prawniczych. Sulej dopowiedział, że są skierowani ze Szkoły Podchorążych Rezerwy do odbycia w oddziale obowiązkowej służby wojskowej po ukończeniu cywilnych studiów. „Prawnicy wysłani do jednostki budowlanej? – zdziwiłem się w duchu. – Nie mają już kierunkowych inżynierów po technicznych uczelniach? Wszyscy są równi wobec prawa; obrona ojczyzny wymaga, aby absolwenci szkół wyższych tworzyli rezerwową kadrę oficerską. Wojnę rozpoczynają zawodowi żołnierze, a kończą rezerwiści. Przynajmniej takie doświadczenie przyniosła pierwsza i druga wojna światowa. Ale jaki tu sens? Prawnicy przeszkalani wojskowo, w czasie pokoju, w porządku. Ale dlaczego na budowie, kompletnie nie po kierunku swoich studiów?”
Nie miałem czasu na dalsze rozważania o krętych drogach rozumowania, którymi podążają kadrowcy wojskowi. Komendant gestem wskazał na drzwi:
– Pójdziemy teraz na górę internatu. Dwa piętra to są nasze włości. Do tego parter i pomieszczenia w piwnicy.
Oprowadził mnie i pokazał pomieszczenia, w których i ja miałem teraz przebywać. Pokoje junackie były małe, dwu- i czteroosobowe. Stare tapczaniki, szafki nocne, krzesła i kwadratowe stoliki, do tego szafa wnękowa. Wystrój zwykłego internatu, w którym poprzednio, jak się dowiedziałem, mieszkała młodzież ohapowska, obecnie przeniesiona do sąsiedniego budynku. Zobaczyłem też swój „gabinet” – przerobiony z pokoju junackiego przez usunięcie tapczanów i wstawienie biurka. Wyposażeniem była również szafa wnękowa, do tego dwa twarde krzesła i stolik nocny. Typowy wystrój internatu robotniczego z lat sześćdziesiątych, z okresu Gomułki… Nie, nie całkiem. Biurko i siedzenia były już z czasów wczesnego Gierka.
Zeszliśmy na parter, z powrotem do pokoju komendanta. Sulej wskazał mi krzesło.
– To całe nasze gospodarstwo. Nie wygląda bogato, ale cóż, nie jesteśmy na pierwszej linii frontu. – Rozłożył ręce i lekko się uśmiechnął. – Z junakami zapozna się pan, kiedy wrócą z roboty. Jak za pierwszym razem wspominałem, są teraz na budowach i w warsztatach. Niestety, rozrzuceni są po całym mieście, chociaż wolałbym ich mieć w jednym miejscu…
Westchnął i przez chwilę milczał. Nie musiał dopowiadać; domyślałem się dlaczego. Junacy nie byli „dobrowolcami”, tylko służyli z obowiązku. W koszarach jest płot i warta, kadra wojskowa miała wszystkich wojaków na miejscu i pod obserwacją. A tu na czas pracy wypuszczani byli z miejsca zakwaterowania i… wyposzczeni. Młodzi dorośli bez ścisłego nadzoru.
– Zapozna się więc pan z nimi, kiedy wrócą – powtórzył. – Teraz, do czasu ich powrotu, proszę się zapoznać z podstawowymi dokumentami. – Otworzył szufladę i wyciągnął stertę papierowych teczek. – Kapitan Huber przygotował najważniejsze, na początek. Przepisy prawne o OOC, nasze wewnętrzne regulaminy, struktura oddziału. U siebie w pokoju znajdzie pan w szafie teczki osobowe junaków. Proszę się z nimi zapoznać, dokładnie przeczytać. To też będzie pańska działka. – Podał mi stertę papierów, wyciągnął rękę i dokończył: – No to czas zacząć, panie Zdzisławie. Będzie pan miał pytania, to proszę się nie krępować, odpowiemy, co i jak.
– Dziękuję, panie… przepraszam, obywatelu pułkowniku.
– Nie przeszkadza, na początku może być i panie. – Sulej się uśmiechnął. – Przyzwyczai się pan.
Uścisnąłem jego wyciągniętą rękę, wziąłem dokumenty pod pachę i po chwili już oglądałem kąty swojego pokoiku, szumnie nazywanego gabinetem. Przez okno na pierwszym piętrze, widać było park po drugiej stronie ulicy i znajdujący się w nim cmentarz. Spokojne miejsce, oddalone od centrum. „Ci, którzy leżą w miejscu wiecznego spoczynku, nie powinni przeszkadzać w pracy ani mnie, ani junakom. Prędzej stwarzają problemy ci ostatni w swoim czasie wolnym. Teren jest nieogrodzony i niepilnowany, oprócz dyżurki przy wejściu… Niby odbywają skoszarowaną służbę, ale mają zbyt wiele sposobów na samowolne oddalenia. Nawet nie muszą skakać przez płot, aby wyrwać się do miasta” – westchnąłem z przekąsem. Całe dzieciństwo i młodzieńcze lata mieszkałem obok jednostki wojskowej, w której służył ojciec, więc miałem w tym trochę orientacji.
Teraz zostałem zastępcą komendanta, członkiem kadry dowódczej, i miałem za takie zachowania junaków odpowiadać i również ich rozliczać. To było dla mnie całkiem nowe doświadczenie. W poprzednich miejscach pracy nigdy nie podlegali mi ludzie, nie musiałem wydawać poleceń ani być odpowiedzialnym za innych. „Czy i jak dam sobie radę? A tam, zawsze jest ten pierwszy raz. Sroce spod ogona nie wypadłem. Inni sobie radzili, to i ja też poradzę. Może nawet niepotrzebnie o tym myślę, może nie ma się czym zawczasu martwić? Przecież to tylko proste chłopaki, jak mówił Sulej. – Przestałem rozważać i usiadłem za biurkiem. – Na deliberacje miałem czas wcześniej. Teraz już za późno. Trzeba poczytać, przeglądnąć papiery. Rzuciłem się na głęboką wodę, ale przynajmniej będę wiedział, jak jest głęboka”.
Pierwsze godziny poświęciłem na pobieżne zapoznanie się z przepisami o OOC. Było to powtórzenie i uściślenie tego, co powiedział mi już komendant oddziału, tyle że zapisane w formie prawnej. „No dobra, trochę orientacji już mam. Później zagłębię się w szczegóły. Lepiej je znać; diabeł często jest schowany w tym korcu liter. Nieznajomość prawa nie chroni przed odpowiedzialnością za jego złamanie. Czas poznać ten oddział, tu teraz pracuję”.
Przeglądnąłem uważnie dokumenty oddziału. Sto dwudziestu siedmiu junaków podzielonych na cztery plutony. „Oo… oddział istnieje krótko, ledwie dziesięć miesięcy. To z drugiej strony dobrze, jeszcze kolejnych czternaście do zakończenia ich służby, będę miał czas na pracę z nimi”.
Wyjąłem z szafy stos teczek osobowych junaków i otworzyłem pierwszą. Z każdym przeczytanym zdaniem moje oczy rozszerzały się. „O, cholera! Ładny kwiatek się trafił… Karany za napad i rabunek przy użyciu noża, wyrok kilka lat więzienia, odsiedział. Skąd on? Aha, z Gdańska. Już ma dwadzieścia sześć lat? Stary jakiś. Dopiero teraz go wzięli? Przecież do poboru idą dziewiętnastolatki. Kurde, na zdjęciu wygląda na zdrowego byczka, do tego ten napad, a ma kategorię zdrowia D. Nie jestem jednak lekarzem… No tak, do tego niepełne podstawowe. Ale mi się gagatek trafił. No cóż, wszędzie znajdą się takie niechlubne wyjątki. Ale że go wzięli do woja. Nie mogli zabrać od razu do Orzysza? Tam przynajmniej mają dryl, nie takim dają radę… Będę musiał na niego zwrócić szczególną uwagę. Dowiem się, czy czegoś już u nas nie narozrabiał”.
U nas… Sam się zdziwiłem, że już tak o oddziale pomyślałem. Zanotowałem nazwisko i otworzyłem kolejną teczkę. Spojrzałem na zdjęcie. „Jaka miła twarzyczka, wygląda jak aniołek. Ładna fotka. Krzysztof Kawalerski, znaczy Krzysiu. O, do tego z mojego miasta”. Poczułem od razu sympatię do krajana. „Co tam jeszcze o nim napisane? Kurde, też ledwie podstawówkę skończył. Coo? Z dwuletnim opóźnieniem?! No tak. Znaczy, pewnie nauczyciele w szkole byli upierdliwi albo nie chcieli się już z nim dłużej męczyć i przepuścili”.
Przerwałem czytanie, aby zaparzyć herbatę. Po kilku minutach ponownie zagłębiłem się w teczkę miłego Krzysia. Też miał przydzieloną kategorię D, chociaż bez wpisanych przeciwwskazań do pracy fizycznej. „Dlaczego więc ta kategoria? Przecież lekarze za darmo mu nie dali. Aa… no tak. Miesięczny pobyt w szpitalu w Świeciu. Znaczy leczony psychiatrycznie. Wypisany z zastrzeżeniem, że systematycznie musi brać lekarstwa. I takiego wzięli do jednostki?!”
Zapisałem, aby sprawdzić, czy ma przepisane tabletki oraz czy je bierze. Tego się nie spodziewałem. Pierwszy z junaków – karany za napad; z wyglądu zdrowy byczek, a brak wskazówki, dlaczego ma obniżoną kategorię zdrowia. Drugi, Krzysiu – psychiatrycznie leczony, więc przynajmniej znana przyczyna „niezdolności do spełniania obowiązku obrony ojczyzny w wojskach operacyjnych”.
„Czy pozostali też z powodu odchyłek zostali skierowani do obrony cywilnej? Niee, chyba nie; pewnie Sulej polecił, aby tak specjalnie przygotować mi teczki, z dwoma najgorszymi junakami na górze. Chce mnie sprawdzić, czy się czasem nie zestracham i już na wejściu nie zrezygnuję jednak z pracy. Nawet to rozumiem… No dobrze, zaraz się przekonam w trzeciej teczce”.
Już po przeczytaniu pierwszych zapisów odetchnąłem. Chyba miałem rację z przypuszczeniem, że komendant chciał tylko mnie sprawdzić. Junak na zdjęciu wyglądał normalnie, a nie jak jakiś zakapior, którego człowiek nie chciałby spotkać nocą w ciemnym zaułku. Wpisana kategoria D, ale bez dodatkowych niezbyt przyjemnych wpisów. Za to pozytywna informacja o wykształceniu – wyższe studia humanistyczne! „No proszę, a Sulej mówił, że tu sami prości chłopcy służą. Magister to przecież nie prostaczek z wymęczoną podstawówką. Jakie ma zainteresowania? Ho, ho, maluje, i to nie pokoje, a obrazy. O, i grafiką się też zajmuje? Świetnie, na pewno się przyda. Ale że dali go do budowlanej jednostki? Nie mogli lepiej wykorzystać jego wykształcenia i zdolności, a nie kazać łopatą machać czy kielnią nakładać wapno? Aż dziwne. Może i dobrze, że tu go skierowano, przyda się na pewno”.
Przeczytanie jego teczki uspokoiło mnie. Pierwsi dwaj zdecydowanie wymagali obserwacji, natomiast trzeci miał przydatne zainteresowania i zdolności. „Zobaczę, co w czwartej teczce. Chyba już bez niespodzianek? Wystarczy tego, co przeczytałem w pierwszych dwóch. Poradzę sobie z pozostałymi. Kategoria D to przecież tylko jakieś dolegliwości fizyczne, a nie jak ten wyjątek Krzysio”.
Otworzyłem kolejną teczkę. Junak Murski. Zamieszkały w Łodzi. „Co oni tak z połowy Polski poprzysyłali? Jeden z Gdańska, drugi Łódź. Mało było chłopaków z pobliża? Twarz zwykłego chłopaka… Nie, już nie młodzieńca. Dojrzalej wygląda. Coo?! Ten też karany?! I to ile razy… Napad, włamanie, kradzież, grożenie nożem, chuligaństwo, pobicie. Ładny z niego kwiatek polny, a właściwie chwast miejski. Kiedy on zdążył zapracować na tak bogatą kartotekę, ile może mieć lat? Skończone już dwadzieścia sześć?!” Spojrzałem na jego datę urodzin i porównałem z powołaniem do OOC. Wcielony został równo miesiąc przed ich ukończeniem. „No proszę, zdążyli go chwycić prawie w ostatnim momencie” – przypomniałem sobie prawny przepis. Do odbycia służby można było powołać tylko do ukończenia tego wieku życia. „Tym z wojskowej komendy uzupełnień się udało, temu junakowi nie…. I teraz mnie również nie. Podrzucili zgniłe jabłko. Cholera!”
Musiałem zrobić przerwę w czytaniu. Przetarcie dłońmi oczu nie pomogło. Wstałem i przez chwilę patrzyłem przez okno. Widok cmentarza wycisza w człowieku emocje, tonuje nastroje. Uspokoiłem rozedrgane myśli. „Przynajmniej ci, którzy leżą tam, w parku, nie będą rozrabiali, nie spowodują stresu ani przypływu adrenaliny. Dobre i to, jest punkt odniesienia. Podobnie jak kosmos, jego ogrom nawet największy problem potrafi zmniejszyć do właściwych wymiarów. Poradzę sobie, muszę”.
Pomogło kilka głębokich wdechów przy otwartym oknie. Otworzyłem następną teczkę. „O, i w porządku, nie jest tak źle. Junak chyba normalny, do tego niekarany. W każdym razie nie ma o tym wzmianki. Tylko znowu ta szkoła… szkoła podstawowa, ale nieukończona. Ledwie sześć klas. No tak, do noszenia cegieł czy machania kielnią się nadaje. Tylko… czyżbym miał większość takich? Przecież to wtórny analfabetyzm. Będę miał z nimi orkę na ugorze w te soboty. Powrócę do pierwszej, drugiej klasy podstawówki, ale już jako… nauczyciel?”
Odkładałem kolejną teczkę na rosnącą kupkę już przeczytanych, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł Sulej. Chciałem się podnieść, ale powstrzymał mnie gestem i sam usiadł na drugim krześle.
– Jak idzie, panie Zdzisławie? – zapytał. – Zapoznał się pan już z regulaminami?
– Tak, panie komendancie. Pobieżnie, ale najważniejsze już wiem. Zacząłem czytać – wskazałem ręką na stosik teczek – akta junaków. I zauważyłem, że w oddziale…
– Dobrze, na razie niech pan dalej czyta – przerwał mi spokojnym głosem. – Pod koniec pracy proszę zejść do mnie. Wtedy porozmawiamy. Teraz jadę z kapitanem Huberem na budowy. Wrócimy około czternastej.
Spojrzał na zegarek i wyszedł. Westchnąłem. „No dobrze, chyba ma rację. Lepiej, kiedy będę miał bardziej całościowy obraz. W tej chwili skupiłbym się na tych karanych, a może takich jest tylko kilku”.
Otworzyłem kolejną teczkę. „Też niekarany, to już lepiej. Tylko… znowu ledwie podstawówka ukończona. Bez żadnego przyuczenia do zawodu. Następny do pracy typu: przynieś, podaj, pozamiataj, przy okazji też polataj”.
Dossier następnego junaka aż mnie ucieszyło. Także niekarany, do tego miał wykształcenie zasadnicze zawodowe. „No proszę, murarz!” Odetchnąłem. Byli więc w oddziale i wykwalifikowani robotnicy; ten miał nawet pracę zgodną z wykształceniem. „Jakie wszystko jest względne. Cieszę się, że ktoś zawodówkę skończył. Ale na tle innych… W królestwie ślepców jednooki jest królem”.
Odłożyłem teczkę. Kolejna też mnie podbudowała – junak Lewicki był spawaczem z zawodu, do tego, jak wynikało z papierów, wysoko wykwalifikowanym. Przed powołaniem do służby pracował na eksportowych budowach przy spawaniu rurociągów, a tam wysyłano naprawdę dobrych speców w zawodzie. „Taka złota rączka to skarb dla firmy. Świetnie. A już myślałem, że większość jest tu psychicznych lub karanych. Jak to nie można oceniać całości po początku, pierwsze wrażenie może wprowadzać w błąd. Nie będzie tak źle!”
Ulżyło mi wyraźnie. Zrobiłem ponowną przerwę w czytaniu na zaparzenie kawy. Otworzyłem kolejną teczkę i… cały mój, ledwie podniesiony nastrój upadł z łoskotem, roztrzaskując się na drobne kawałki jak kruche lustro. Z zasianego ziarna optymizmu nic nie wyrosło, zamiast życiodajną wodą zostało podlane kwasem. Kwasem podanym w postaci ciągu liter zapisanych w zrozumiałych wyrazach na leżącym przede mną papierze – znowu junak z wyrokiem karnym w cywilu, znowu za chuligaństwo i włamanie. Tym razem przysłany ze Szczecina. „Kurde, co to za powtarzalność? Wszyscy są z aglomeracji? Gdańsk, Łódź, Szczecin… Czyżby we wsiach i miasteczkach nie było już młodych z kategorią D? Poborowi z tych miejscowości są w stu procentach zdrowi, z kategorią A? Stamtąd częściej są spokojniejsi i przyuczeni do pracy od dziecka niż ci z wielkich miast”.
Moje narastające przekonanie na temat przewagi wsi i małych miast nad wielkimi pod względem niekaralności młodzieńców miałem już podparte przeczytanymi aktami osobowymi. „Przecież przy takich junakach powinno tu być więzienie z kratami i uzbrojoną wartą oraz zawodową kadrą, a nie ze starszymi ludźmi, byłymi wojskowymi, którzy tylko chcą dorobić sobie do emerytur i rent. A co jest? Otwarty internat, prawie niepilnowany, a do tego jeszcze praca w mieście w różnych miejscach, praktycznie bez nadzoru”.
Z czoła kapnęła kropla potu na rozłożone przede mną papiery. „Skąd tu pot? Przecież teraz tylko siedzę, a nie ćwiczę fizycznie. No tak, już jest czerwiec, początek lata… Ale akurat dzisiaj jest chłodny dzień. Może jestem chory? Na samym początku nowej pracy?”
Otarłem pot i wziąłem głęboki oddech. Ponownie uspokoiło mnie spojrzenie przez okno na cmentarz, widoczny między drzewami parku w odległości kilkudziesięciu metrów. „Ładny widok. Tamtych lokatorów już nic nie wzruszy, żadne problemy codziennego życia nie podniosą ciśnienia krwi; śpią spokojnie jak nieżywi”.
Kilka następnych teczek pozwoliło mi odetchnąć. Nie było w nich karanych, tylko z różnymi chorobami. Przynajmniej wiedziałem, dlaczego dostali wojskową, najniższą kategorię zdrowia. „To już sukces, że niekarani. Właściwie, z czego się cieszę? Że niekarani? Do czego to doszło…”
Odłożyłem kolejne akta i spojrzałem na wysokie sterty pozostałych do przeczytania. „To jeszcze z dwa, trzy dni mi zajmie, o ile będę miał tyle czasu. A przecież od jutra to już muszę zająć się na żywo pracą w oddziale. No nic, trzeba będzie zostawać po godzinach”.
Następna teczka już mnie nie zaskoczyła tak jak pierwsze. Junak Szedłowski. Kolejny z Łodzi. Karany dwukrotnie za pobicie z uszkodzeniem ciała. „O kurde, to sportowiec? No tak, bokser wagi ciężkiej. Taki jak uderzy zwykłego człowieka, to zostaje z niego mokra plama. Gdzie startował? W lidze okręgowej? Niski poziom sportowy, ale i tak pewnie starczyło mu umiejętności na rozróbę w jakiejś spelunie. Już nic mnie nie zdziwi. A niech to, przecież to kolos – dwa metry wzrostu, sto dwadzieścia kilo żywej wagi. No to będę miał z nim zagrychę, chociaż nie ma wzmianki o ukaraniu go już w oddziale. Coo?! U nas jest pomocnikiem szefa oddziału?! Z takim życiorysem?!”
Zanotowałem jego nazwisko. Nie mogłem pojąć, jak bokser z wyrokami za pobicia mógł zostać funkcyjnym w oddziale.
Zerknąłem na zegar na ścianie. Wskazywał pół godziny przed czternastą. „Na dzisiaj dosyć tego czytania. Niedługo i tak powinien wrócić Sulej. Gdzie ja, do cholery, trafiłem? I to na własne życzenie wpakowałem się w… w na wpół kryminalne środowisko. Ale właściwie, przecież inni tu siedzą od dziesięciu miesięcy i żyją. Fakt, że sami byli wojskowi, to mają łatwiej; przyzwyczajeni są do pracy z różnymi ludźmi z poboru. Mimo wszystko… – znowu naszła mnie natrętna myśl – właściwie to czemu przyjęto mnie jako jedynego cywila wśród kadry? Nie mieli żadnego chętnego ze swojego środowiska? Przecież przez prawie rok od początku oddziału ktoś musiał przede mną zajmować ten stołek od wychowania. Więc? I dlaczego zrezygnował?”
Dalsze rozważania przerwało pukanie do drzwi.
– Proszę!
W uchylonych drzwiach stanął dyżurny junak z biało-czerwoną opaską na rękawie szarego munduru. Przepisowo wyprężył się, zasalutował do beretu z orzełkiem i wyrecytował:
– Obywatelu komendancie, komendant oddziału pułkownik Sulej prosi do siebie!
„Ho, ho, jak to zabrzmiało!” Poczułem lekki przypływ dumy. „Jeszcze niczym nie zasłużyłem, a już ktoś mi raportuje i zwraca się «obywatelu komendancie». Po raz pierwszy w moim życiu!”
– Już idę. Możecie odejść – odpowiedziałem i podniosłem się z krzesła. Sam byłem zdziwiony, jak łatwo wszedłem w rolę przełożonego, służbowego zwierzchnika nad junakiem.
Zszedłem na parter budynku do gabinetu Suleja. Wskazał mi krzesło i zagaił:
– I jak tam, panie Zdzisławie? Trochę się pan już zapoznał?
– Tak, panie pułkowniku. Przepisy, regulaminy. Mniej więcej już się w nich orientuję. Ale… – zawahałem się i kontynuowałem – część teczek z aktami osobowymi junaków też już przeglądnąłem. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie jestem… – znowu na chwilkę przerwałem – że nie jestem trochę zaskoczony. Wśród tych, których teczki przeczytałem, jest wielu karanych i to za gorsze wykroczenia. Właściwie to nie wykroczenia, a przestępstwa. Pobicia, włamania, napady i…
– Wiem przecież, wiem. – Komendant wszedł mi w słowo. – Tak, jest ich trochę. Ale takich dostaliśmy i jakoś pracujemy. Nie taki diabeł straszny. To tylko pierwsze wrażenie. Wciągnie się pan. – Uśmiechnął się i dokończył: – Wierzę w pana. Nie wygląda pan na bojącego się roboty.
„Ale mi wszedł na ambicję! I co on tak ciągle o wierze we mnie?”
– Nie to, że jestem strachliwy. – Lekko, przecząco pokręciłem głową. – Jednak… junacy mieli być z różnymi wadami fizycznymi i dlatego podostawali w WKU kategorię D. A tu są nie tylko karani, ale i psychicznie leczeni. Jak takich mogli powołać do odbycia wojska?
– No cóż, mamy i takich. Tych z odchyleniami psychicznymi jest jednak tylko kilku. Lekarze stwierdzili, że wyleczeni. Lekkie zaburzenia. Zresztą, u nas nie dostają broni do ręki, jak i pozostali w oddziale. Mamy trochę kabekaesów do ćwiczeń, ale dobrze pilnujemy.
Przerwał, zapalił papierosa, zaciągnął się i po chwili kontynuował:
– Taka jest od kilku lat polityka rządu, aby różne niebieskie ptaki wzywać do poboru. Dwa lata dyscypliny niektórych wyprostuje, da im fach do ręki. Od tego też my jesteśmy. No i mniej ich wtedy łazi po ulicach, dla porządnych ludzi lepiej. A do pracy z nimi przywyknie pan. Pomożemy. – Ponownie się uśmiechnął.
– Panie pułkowniku – dalej chciałem uzyskać wyjaśnienie nurtujących mnie pytań – czy kadra się już zmieniała w oddziale? Podjąłem się pracy, ale wolałbym wiedzieć, jeżeli to nie tajemnica.
Zawahał się, zaciągnął głęboko papierosem, jednak odpowiedział:
– Kadrę poznał pan dzisiaj. Moich dwóch zastępców, czterech dowódców plutonów, szef oddziału są od początku, od dziesięciu miesięcy. Dwoma plutonami dowodzą podchorążowie, prawnicy. Dobrze, że ich mamy, gdyż mieszkają tu – wskazał palcem w sufit – w internacie. Ale ich obowiązuje roczna służba, więc za dwa miesiące skończą i na ich miejsce przyjdą nowi. Jak pan widzi, nie jest źle, tylko podchorążowie się zmienią.
– A na moim stanowisku? Jestem cywilem. Ktoś przecież był przede mną.
– Aa, no tak. Dwóch było. – Skrzywił ledwie dostrzegalnie kąciki ust. – Z pewnych względów odeszli. Przyznam, że ten etat jest nieobsadzony od czterech miesięcy. Jakoś sobie z moimi dwoma zastępcami radziliśmy, ale trzeba trochę wyczyścić, uporządkować. Wiadomo, jak to jest z zastępstwem, robi się tylko bieżące, co akurat wyniknie. Poradzi sobie pan.
– Aa… mógłbym wiedzieć, dlaczego moi poprzednicy odeszli? – Zaskoczyła mnie informacja, że w ciągu ledwie pół roku na moim stołku było aż dwóch ludzi. Do tego nikt z innego stanowiska jeszcze nie odszedł. „Tylko na nim ciężko dłużej usiedzieć? Taki to gorący kartofel?!”
Sulej spojrzał na zegarek.
– Po prostu zmienili swoje plany, więc zrezygnowali. Tu już nie jesteśmy w służbie czynnej, tylko zwyczajnie, na umowę o pracę. – Ponownie spojrzał na czasomierz i nagle zmienił temat. – Już prawie koniec pracy, a muszę jeszcze papiery przeglądnąć. Dosyć się dzisiaj pan naczytał, należy się odpoczynek. Jeżeli jeszcze jakieś pytania, to porozmawiamy jutro. Do widzenia. Aha. Dzisiaj część junaków zostanie dłużej w pracy, PBK plan goni na jednej z budów. Zapoznanie zostawimy więc na jutro rano. Proszę przyjść wcześniej, na szóstą, wtedy przedstawię pana junakom.
– Yy… tak. Do widzenia, panie pułkowniku.
Wyraźnie uciekł od odpowiedzi. „Co było z moimi poprzednikami nie tak? Czyżbym naprawdę dostał gorący kartofel?”
Orzysz – w tej miejscowości istniała jednostka karna dla żołnierzy odbywających służbę zasadniczą, którzy popełnili cięższe przewinienia dyscyplinarne w swoich macierzystych oddziałach.
WKU – Wojskowa Komenda Uzupełnień.
Niebieskie ptaki – ludzie niepracujący, nie wiadomo z czego żyjący, lumpenproletariat.