Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarna biel. Wspomnienia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Czarna biel. Wspomnienia - ebook

Pogoda ducha jest jak mięsień - można ją ćwiczyć i rozbudowywać. Tym silniej, im bardziej niesprzyjające są ku temu okoliczności.

Życie Ireny Federowicz obfitowało w mocne doświadczenia. Irenka przyszła na świat między jedną a drugą wojną światową. Dzieciństwo spędziła w zdewastowanym pałacu, a młodość - w zrujnowanej Warszawie. Po wojnie rozpoczęła praktykę lekarską na Śląsku - z tego punktu obserwowała przemiany polityczne i społeczne kraju. Burzliwe losy nie były jej własnym wyborem. W takim miejscu i czasie przyszło jej żyć. Czy umiejętność zachowania optymizmu, gdy świat dookoła leży w gruzach, nie jest jednak szczególnym rodzajem bohaterstwa?

Książka w formie sfabularyzowanego wywiadu z (nie)zwykłą kobietą. Zachwyci miłośników książki "Czesałam ciepłe króliki" ze wspomnieniami Alicji Gawlikowskiej-Świerczyńskiej.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-270-7637-9
Rozmiar pliku: 449 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA

Zanim powstał zamysł napisania tych wspomnień, Bohaterka musiała uporać się z traumatycznymi przeżyciami, o których sama myśl ją raniła, i tym samym powstrzymywała się przed mówieniem o nich. Czas leczył rany i zacierał złe wrażenia, sprzyjając ich przypomnieniu.

Dokonało się to dzięki wspólnemu czytaniu mojej książki, wzbogacanemu licznymi komentarzami, które wzbudziło w Pani Irenie myśl, aby przelać na papier powstańcze przeżycia na pamiątkę dla swojego wnuka.

Bohaterka zaczęła więc wydobywać z pamięci scenę po scenie, przekraczając Rubikon oddzielający tragiczną przeszłość od zabliźnionej teraźniejszości.

Kiedy zostały już przywołane tamte obrazy sprzed siedemdziesięciu dwóch lat, w klimacie narastającej życzliwości i zaufania ludzi różnych pokoleń, spisałem zdarzenia z jej życia na tle historii najbliższej rodziny, obejmujące prawie sto lat burzliwych dziejów Polski i Europy.

Dostrzegłem w nich ponadczasowość ludzkich zachowań i relacji w nietypowych sytuacjach, co może pobudzić do refleksji kolejne pokolenia. Barwność wspomnień osoby o niebanalnym charakterze, z zacnego rodu, mierzącej się z wieloma przeciwnościami losu, balansującej na granicy życia i śmierci, sprawiły, że postanowiłem przekonać ją do ich upublicznienia.

Jak wyraziła się inicjatorka wspomnień: „Postanowiłam je utrwalić, gdyż dla obecnego pokolenia pewne rzeczy nie są już tak bliskie. Dzisiejszy świat tak bardzo odszedł od ówczesnych zachowań, relacji międzyludzkich, pojmowania świata, że trudno to sobie dzisiaj wyobrazić”.

Dodam, że zależało mi na przedstawieniu emocji towarzyszących przeżyciom, bo trudno znaleźć je w historycznych opracowaniach pisanych z naukowym dystansem. Nie są to upolitycznione wspomnienia komentujące światowe wstrząsy czy też przekrojowe analizy, a „zwykły”, osobisty opis otoczenia z tak zwanego własnego podwórka.

Irena Federowicz z domu Hubal-Dobrzańska łączy swoim życiorysem dwa stulecia, niczym most stojący na filarach historii jej rodziców i własnych wspomnień, uratowanych dla potomności.

Jest to niezwykła opowieść osoby, która przez swoje dziewięćdziesięciopięcioletnie życie kroczy pełna pogody, pokonując osobiste przeszkody na tle tej historii Polski, którą większość z nas zna już tylko z kronik.

Tworzy przy tym obrazy ze słów, które warto nie tylko poznać i zapamiętać, ale też zachować.

Zanim zaznajomimy się bliżej z samą Bohaterką i jej losami, najpierw poznamy matkę pani Ireny – Jadwigę z domu Rupniewską oraz ojca – Stanisława Dobrzańskiego (bezpośrednio spokrewnionego ze znanym szerzej Henrykiem Dobrzańskim „Hubalem”). Dopiero ich historia stworzyła następne, wśród nich tę, którą spisałem.

_Marian A. Nocoń_1. SIĘGANIE DO KORZENI

– Moja Matka pochodziła z rodziny ziemiańskiej spod Sandomierza – zaczęła rozmówczyni. – Wyszła za mąż za mojego Ojca, który skończył ówczesną Akademię Wojskowąw Wiedniu na Wydziale Saperskim. Przez osiem lat służył w wojsku austriackim jako zawodowy oficer. Zanim jednak do tego doszło, pewnego razu przyjechał do brata na urlop, a tamten zasugerował mu, ażeby skończył z wojskiem i się ożenił.

– Tu jest tyle młodych panien do wzięcia – roztoczył przed bratem pociągającą perspektywę ustatkowania się, proponując na gorąco: – My cię powozimy po sąsiednich dworach i może ci się któraś spodoba.

Ku radości brata Stanisław na to przystał, żadna kandydatka na żonę mu się jednak nie spodobała. Zirytowany stryj, pałający nadzieją na jego zakotwiczenie się tutaj, nie wytrzymał:

– Czego ty w końcu chcesz?

Na moment powstała niezręczna sytuacja, z której wypadało jakoś wybrnąć. Tym bardziej że, to nakłanianie do żeniaczki uświadomiło mojemu Ojcu własną gotowość do założenia rodziny. To zdecydowało, że zaczął krążyć po pokoju tak, jak lubił to robić od najmłodszych lat, gdyż pomagało mu to się koncentrować. Coś analizował. W końcu padła odpowiedź:

– Tę chcę. – Brat gospodarza spoglądał na jedną z zawieszonych na ścianie fotografii.

Zdjęcia przedstawiały babkę mojego kuzyna, kuzynkę i kuzynkę tamtej kuzynki.

Stryj, ożeniony z jedną z tych trzech kobiet, popatrzył na wskazaną fotografię i stwierdził całkiem poważnie:

– Wiesz co, akurat ta jeszcze jest wolna.

Po czym zastanowił się przez chwilę i dodał:

– Jej babka urządza zawsze na imieniny wielki bal i na tym balu bywa też owa panna. – Stryj zaczął szybko opracowywać w głowie plan, dostrzegając w tym matrymonialną szansę. – Znajdziesz się tam i ją poznasz.

Plan w pełni się powiódł i mój przyszły Ojciec ożenił się z moją przyszłą Matką. Wystąpił z wojska i zaczął pracować jako powiatowy inżynier infrastruktury, zajmujący się drogami i mostami. Zamieszkali razem w Lesku.

Minęło kilka lat. Na świat przyszło moje rodzeństwo – trzej bracia i siostra. Ponieważ brat mojej Matki posiadał majątek na granicy z ukraińską Besarabią, moja Matka często wyjeżdżała tam z nimi na wakacje. Nie wiedząc, że jedzie tam ostatni raz, niedługo potem została zaskoczona wybuchem wojny. Sytuacja od razu się skomplikowała i to nie tylko z tego powodu, że zerwane zostały połączenia kolejowe z monarchią austro-węgierską, ale również dlatego, że będąc poddaną Jego Cesarskiej Mości, stała się automatycznie obywatelką wrogiego państwa, z którym Rosja toczyła akurat wojnę, co formalnie uniemożliwiało ich powrót z terytorium Imperium Rosyjskiego. Te formalizmy stały się poważną barierą, aby móc wrócić z gromadką dzieci do osamotnionego w Lesku męża. Aby jednak to pragnienie mogło się ziścić, musiała najpierw pojechać do Odessy. Tam mogła dopiero wyrobić stosowne papiery, uzasadniając swoją nietypową sytuację tym, że żaden szpieg nie brałby ze sobą trójki małych dzieci. Urzędnicy pokiwali głowami, każąc czekać, ale Matka okazała się stanowcza i zażądała od miejscowych władz wydania stosownego zezwolenia od ręki. W końcu dostała zezwolenie na wyjazd do Wiednia. Towarzysząca jej niania pomogła spakować się i otrzymawszy specjalny wagon dla siebie, dzieci i niani, wraz z własnoręcznie przygotowanym ogromnym zapasem prowiantu, moja Matka ruszyła w drogę powrotną. Jak się okazało, co do zaopatrzenia miała rację, bo jedzenia ledwo starczyło na całą podróż. Jechali przez kilka tygodni, nierzadko wystając całymi dniami na bocznicach. Ich wagon był wielokrotnie przetaczany, gdyż front rosyjsko-austriacki zmieniał się często i nie tak łatwo było go przejechać. W końcu zaistniały sprzyjające okoliczności i niedraśnięci wojennym pazurem dojechali szczęśliwie do Wiednia. Na peronie Matka pozostawiła dzieci po opieką niani i poszła szukać punktu urzędu repatriacyjnego, ażeby otrzymać jakieś tymczasowe lokum. Tymczasem panie z wiedeńskich wyższych sfer, pomagające komitetowi opiekuńczemu nad przesiedleńcami, zainteresowały się stojącymi na dworcu samotną służącą z gromadką dzieci i sporym bagażem.

– Co się stało? – zapytała jedna z nich.

Po wyjaśnieniach niani zaczekały na moją Matkę i wówczas jedna z Austriaczek zaproponowała ugoszczenie ich we własnym domu. Choć pomoc i gościnność bogatej wiedenki była duża, Matka codziennie chodziła do urzędu, prosząc o zezwolenie na powrót do Krakowa, gdzie miała rodzinę. Austriacy jednak wciąż robili jej jakieś trudności. Brak wieści o mężu wywoływał u niej coraz większy niepokój, przechodząc powoli w irytację na urzędniczą niemoc. W końcu czara się przelała i wziąwszy ze sobą potomstwo oraz nianię, Matka poszła mocno zdenerwowana do urzędu, by oznajmić, że ma troje dzieci, żadnych pieniędzy i nie ruszy się z miejsca, póki nie dostanie zezwolenia na wyjazd. Jej determinacja musiała być duża, gdyż jeszcze tego samego dnia uzyskała upragnioną zgodę. Nie chodziło jej jednak przy tym tylko o pieniądze na podróż, ale o losy rodziny, rodzinne tereny znalazły się bowiem w bardzo niepewnej sytuacji frontowej. Ówczesna Galicja i okolice samego Krakowa były zagrożone zdobyciem przez wojska carskie.

Zdołała dojechać do rodziny w mieście-twierdzy, wciąż jednak nie mogła się niczego dowiedzieć o losach męża. Wiadomo było jedynie, że Lesko, w którym Matka zostawiła nie tylko męża, ale też cały majątek, srebra oraz biżuterię z prezentów ślubnych, przechodziło między Austriakami a Rosjanami z rąk do rąk. Oprócz bogactwa dzieci nie miała przy sobie nawet środków na dalszą podróż do tego miasta. Zdana na życzliwość rodziny, musiała cierpliwie czekać na dalszy bieg wydarzeń. Przez kolejne miesiące i lata wojna wciąż się toczyła, a Matka uzyskała jedynie wiadomość, że Ojca nie było w Lesku. Słuch po nim zaginął. Bezradność i wymuszone bierne czekanie wypalały ją.

Wreszcie coś drgnęło i wojna zaczęła się zbliżać ku końcowi. Zmieniał się świat, Europa i kraj, a nadzieja mojej Matki na ponowne spotkanie się z mężem i Ojcem jej dzieci wciąż trwała niezłomnie. Wtedy do Krakowa dotarła ważna wiadomość o śmierci samotnej ciotki Zyty. Mojej matce i kuzynowi Jędrkowi Bronikowskiemu zapisała w spadku spory majątek ziemski. W tej sytuacji Matka zdecydowała się wpierw pojechać do Januszkowic koło Staszowa (dawne kieleckie), gdzie mieszkała nieboszczka. Jej dwór został niestety spalony, a ocalała jedynie chałupa zwana czworakami. Nie można było wybrzydzać, bo przynajmniej mieli się gdzie podziać, choć Matka nadal pozostawała bez pieniędzy i bez środków do życia. W jednej części zamieszkała więc ona z dziećmi, a w drugiej ów wuj. Tam też doczekali zakończenia pierwszej wojny światowej.

Niedługo potem powołano samodzielne państwo polskie i Ojciec wrócił. Jak się okazało, jako poddany oficer cesarza Austrii i króla Węgier Franciszka Józefa został skierowany na górski front austriacko-włoski. Był to najcięższy odcinek frontu, z którego doświadczenia odcisnęły się ogromnym piętnem na jego psychice. Do tego stopnia, że gdy zaproponowali mu dobre stanowisko (miał w końcu wyższe wykształcenie wojskowe) w szeregach potrzebującej takich specjalistów nowo tworzonej polskiej armii, odmówił. Wyjaśnił, że nie chce mieć już nic więcej wspólnego z wojskiem. Jak się potem miało okazać, stres wojenny wypalił w nim życiową zaradność. Z tego powodu klepaliśmy później niesamowitą biedę, a cały dom i prawie wszystkie sprawy miała na głowie Matka.2. HISTORIA ZAMKU I PODZAMCZA PIEKOSZOWSKIEGO

Matka wspólnie z kuzynem, Jędrkiem Bronikowskim, sprzedała odziedziczony majątek. Niedługo potem brat mojej Matki (Franciszek) wypłacił jej posag. Zebrane pieniądze stanowiły pokaźną sumę, która pozwalała na zakup jakiegoś większego majątku ziemskiego. Zarysowała się wreszcie perspektywa lepszego, dostatniego życia.

Moi Rodzice upatrzyli sobie interesującą posiadłość i Ojciec zadatkował sporą kwotę jako sumę gwarancyjną rychłego zakupu. Tymczasem nadeszła wysoka inflacja, wskutek czego zamierzający sprzedać nieruchomość właściciel wycofał się z transakcji, zwracając zadatek. Spadek wartości pieniądza był tak szybki (szalała hiperinflacja), że nawet konieczność zwrotu podwójnej kwoty zadatku przestała być barierą. Narastająca inflacja marki polskiej sprawiała, że z każdym dniem wartość posiadanych przez Rodziców pieniędzy topniała w oczach. Nie było z kim rozmawiać o sprzedaży majątków ziemskich. Nikt nie chciał przyjąć zadatku ani też czegoś sprzedać. A trzeba było ratować resztki majątku poprzez jakiś zakup, aby nie zostać z kupką niewiele wartych pieniędzy.

W końcu, pchani koniecznością ratowania niknącego posagu, kupili w 1921 roku Podzamcze ze starym zamkiem, do którego należała też dobrze prosperująca garbarnia wraz ze stawami rybnymi. Jak na tamte czasy ziemi nie było dużo, może z pięćdziesiąt hektarów, ale w zasadzie nie było tak źle.

Takie były początki mojego dzieciństwa.

Pamiętam ciekawą legendę związaną z naszym zamkiem. Kiedyś biskup kielecki wybudował piękny zamek obok katedry w Kielcach. Na poświęcenie zaprosił wielu notabli, między innymi wojewodę Tarłę. Po uroczystościach tenże wojewoda, chcąc się zrewanżować, zaprosił eminencję do swojej siedziby. Biskup odpowiedział jednak, że i owszem, przyjmie zaproszenie, ale tylko do zamku, który odpowiadałby wspaniałością jego. Do byle szlachetki w dworkach nie miał zamiaru jeździć. Tarło natychmiast na to zareagował, mówiąc, że zaprasza na swój zamek za cztery lata. Założyli się, że wojewoda twierdził, iż zdoła do tego czasu zbudować pałac, a hierarcha kościelny nie wierzył w to, że mu się uda. Nadało to tylko towarzyskiego rumieńca temu epizodowi.

Minęły cztery lata i pałac został ukończony. Zbudowany został na planie pałacu biskupiego w Kielcach, bo proponujący zakład Tarło nie chciał się narazić na zarzut zbudowania mniejszej rezydencji. Kielecki pałac ma baszty odsunięte od głównego bloku, podczas gdy piekoszowski posiadał baszty na rogach budowli głównej.

Legenda mówi, że Tarło obiecał swojej żonie, księżniczce Annie Czartoryskiej, iż zawiezie ją saniami do jej zameczku, który budował przy okazji na sztucznie usypanej wyspie, otoczonej także sztucznie wykopanym stawem. Ponieważ jednak nie zdołał dokończyć tego zamysłu do zimy i wywiązać się z danej obietnicy, musiał coś wymyślić, aby wyjść z tego honorowo. Kiedy zatem uporał się z budową i nadeszło lato, wysypał drogę solą (imitującą śnieg) od pałacu aż do wyspy na stawie, gdzie znajdował się ów pałacyk dla żony. A trzeba pamiętać, że w tamtych czasach sól kosztowała majątek. Pomimo to zrobił wszystko, by móc dopełnić obietnicy i zawieźć swoją żonę Annę na wyspę obiecanymi saniami. Dane słowo miało bowiem wielką wartość.

Od tego momentu pałacyk zwany zameczkiem wraz ze stawem i wysepką zaczęto nazywać Salament, a kawałki jego muru przetrwały do mojego dzieciństwa.

Poprzedni właściciel Podzamcza, rozparcelowując ziemię, wydzielił dwie tak zwane resztówki: jedną z zamkiem i drugą obok.

Kupiona resztówka z Podzamcza składała się wówczas z zamku, niewielkiego pola (kilkadziesiąt hektarów), dużego ogrodu kwiatowego, później zamienionego w sad warzywno-owocowy oraz stawów i także garbarni.

Tę drugą resztówkę kupił Żyd Pelc z Kielc, były legionista i lekarz (leczył także nas). Ten zacny człowiek, pracując wówczas w kieleckim szpitalu, wielce zasłużył się dla miasta i mógł sobie na to pozwolić. Na resztówce zbudował willę, później jednak sprzedał tamtą nieruchomość, gdy objął kierownictwo żydowskiego szpitala w Kielcach. Odkupił ją szybko były ukraiński policjant, który podobno był łapówkarskim dorobkiewiczem i z tego powodu został wcześniej wyrzucony z policji. Dla mnie najważniejsze było to, że miał córkę w moim wieku, ale o tym później.

Zamek był zatem stale zamieszkiwany, jednak za moich czasów niestety już tylko w jego południowo-wschodniej części z basztą na rogu oraz w części zachodniej, gdzie znajdowały się stajnie i obora.

Ojciec znalazł sobie zajęcie przy prowadzeniu garbarni i hodowli karpi. W tym czasie całe garbarstwo było w zasadzie w rękach Żydów. Mój Rodzic, jak coś robił, to dokładnie i z naukową systematyką, poprowadził więc garbarnię bardzo solidnie. Wkrótce na jego skóry zaczął szybko rosnąć popyt, i to do tego stopnia, że już niedługo potem zaczęły stanowić konkurencję na lokalnym rynku. Mozolne odbudowywanie zdewaluowanego majątku stało się więc realne. Zanim jednak nabrało tempa, Żydzi spalili garbarnię wraz z naszymi płonnymi, jak się okazało, nadziejami. Nie była ubezpieczona, dlatego oznaczało to jej koniec. Pozostały więc jeszcze karpie. Podobnie jak ze skórami, Ojciec bardzo przykładał się do ich hodowli, popartej szybko zdobywaną wiedzą i konsekwencją w pracy. I w tym przypadku nie trzeba było długo czekać na efekty, bo wnet wyhodował bardzo dorodne okazy. W stawie okalającym była wówczas najzimniejsza woda – prosto ze źródła. Tam też były chowane tak zwane matki – kilkukilogramowe, olbrzymie samice. Wyławiało się je na wiosnę i wpuszczało do stawu narybkowego. Tam przechodziły tarło, z ikry wylęgał się narybek. Staw był bardzo płytki, aby woda mogła się szybko nagrzewać. Później ze stawu narybkowego wyławiało się te rybki do innych stawów, w których narybek dorastał do tak zwanych kroczków – rybek nadających się już do hodowli, które były potem sprzedawane. Większe od narybku, ale jeszcze za małe do zjedzenia. Miały może z dziesięć centymetrów.

Były też stawy, w których hodował duże ryby do konsumpcji. Zwykle, pod koniec jesieni, spuszczało się wodę w stawach rybnych, dokonując odłowów ryb, pozostawiając wodę jedynie w dwóch zbiornikach. O odłowach wiedzieli także kupcy żydowscy, którzy przyjeżdżali w tym czasie do wsi z pustymi beczkami. Tam dokonywali zakupu większej liczby tych ryb po cenach hurtowych. Na ich widok po okolicy rozchodziła się szybko wieść, że „Żyd z beczką odjechał”, co było sygnałem dla czekających na zapłatę za prace na roli i w ogrodzie w okresie wiosenno-letnim chłopów. Przybywali więc licznie po należne im wynagrodzenie.

Tak było do momentu spalenia wspomnianej garbarni. Ponieważ od tamtego czasu zniknęły nam istotnie dochody z handlu skórami, reszta pieniędzy ze sprzedaży ryb musiała nam wystarczyć na cały rok, ale zwykle kończyły się tuż przed zimą. Sytuacja zmieniła się znacząco, gdy tym razem Żydzi z Kielc zaoferowali bardzo niską cenę. Prawdopodobnie zrobili to ze względu na panujący w kraju kryzys lub też wykorzystali nasze trudne położenie. Ojciec nie przyjął propozycji i tym razem postanowił pojechać samemu z karpiami na niedaleki targ miejski w Kielcach, zakładając, że otrzyma wyższe ceny. Wysłał przed sobą wóz z beczką. Kiedy jednak dojechał w okolice targu, zobaczył ją rozbitą na ziemi wraz z leżącymi wokół rybami. Roztrzęsiony woźnica wyjaśnił mu prędko, że gdy zbliżał się do targu, jego wóz otoczyła zgraja żydowskich wyrostków, którzy wzniecili rejwach i na oczach tamtego zrzucili beczkę pełną ryb. Incydent ten skutecznie odstręczył Ojca od dalszych prób bezpośredniej sprzedaży, a tym samym zdobywania większych dochodów; zgodził się na dyktat pośredników.

Z tych powodów gospodarka, którą prowadzili od tej pory moi Rodzice, nie przynosiła już takich dochodów. Płody z roli uzyskiwali jedynie na własne potrzeby. Dlatego Matka musiała dodatkowo prowadzić jeszcze inspekty z jarzynami na sprzedaż, przed wojną jednak wiele nie można było z tego zarobić. W efekcie ledwie wystarczało pieniędzy latem, a z jesiennej sprzedaży ryb opłacani byli chłopi za letnie prace polowe. Na zimę pieniędzy już nie wystarczało i wtedy nastawała u nas bieda.

Widmo braku środków do życia, które powstało z utraty dochodów ze sprzedaży skór, przygnębiło Rodziców. Nie załamali jednak rąk i wyciągnąwszy wnioski, Ojciec zaczął poszukiwać nowego źródła dochodów, ale tym razem poza gospodarstwem.

Jako technik interesował się nowinkami technicznymi. _Notabene_ miał duże zdolności w tym kierunku, a ponieważ był to czas narodzin radiofonii w Polsce, radio go urzekło. Otworzył z jakimś znajomym sklep radiowy w Kielcach.

Przypominam sobie z tego okresu dzieciństwa, jak Ojciec zasiadał przy maszynie do szycia i nawijał cewki do radia. Takie z cienkich drucików miedzianych. Dlatego można powiedzieć, że od dziecka wychowywałam się przy radiu. Brak prądu w domu nie był przeszkodą i radio grało całymi dniami dzięki zmontowanym przez Ojca kuwetom z blaszkami i kablami, w których umieścił siarczan miedzi. W ten sposób radio mogło grać bez przerwy, toteż nie wyłączano go. Nawyk ten pozostał mi do dzisiaj i radio mam włączone praktycznie przez cały dzień.

Powstała w ten sposób szansa, że dochód ze sprzedaży radioodbiorników z powodzeniem zastąpi nam straty na skórach.

Wspólnik poprosił Ojca o podżyrowanie weksli pod większy kredyt na rozwój interesu. Pieniądze otrzymali i kiedy wydawało się, że przed nimi i nami otwiera się lepsza przyszłość, wspólnik po kryjomu skradł pieniądze ze sklepu i zniknął. Ojciec mógł jeszcze odnieść sukces, gdyż był to wówczas, w czasach burzliwego rozwoju w kraju ery radiofonii, najlepszy moment do zbicia majątku na radioodbiornikach. Ponieważ jednak nie miał smykałki do interesów, sklep szybko upadł. Splajtował może też z powodu tych kilku wcześniejszych niepowodzeń, które pozbawiły go energii do dalszej walki.

Mało z tego pamiętam, bo miałam wtedy kilka lat, ale utkwiły mi w głowie ciągłe wizyty komornika, który przychodził i coś klajstrował. Dlatego sama w dorosłym życiu nigdy nie podpisywałam żadnych weksli.

Moje życie rozpoczęło się 13 czerwca 1921 roku i wcale nie była to dla mnie pechowa data. Dzieciństwo spędziłam częściowo na wsi, a częściowo w szkołach klasztornych.3. POCZĄTKI EDUKACJI

Kiedy Rodzice kupili wspomniane Podzamcze, miałam około pół roku. Przy tamtej garbarni stał taki domek mieszkalny, gdzie mieszkało się zimą, wielkie komnaty ciężko bowiem było ogrzać. Mając mnóstwo kłopotów z utrzymaniem rodziny, moi Rodzice nie poświęcali mi dużo czasu. Trudności finansowe i rosnące potrzeby pokrycia kosztów kształcenia czwórki starszego rodzeństwa (najstarszy brat Stefan był ode mnie starszy o osiemnaście lat, a Adam, najmłodszy z tej czwórki, o dziesięć) powodowały, że Rodzice cały swój wysiłek i większość czasu poświęcali na poszukiwaniu środków.

Tymczasem brat mojej Matki miał jedynaka, który nie chciał jeść i był chorowity. Lekarz doradził ciotce drugie dziecko, które pobudzi apetyt jedynaka, poprawiając tym samym jego rozwój. Pragmatyczna ciotka wymyśliła lepszy jej zdaniem sposób, który wyłuszczyła w liście do mojej Mamy. Argumentacja o ulżeniu jej oraz potrzebie udzielenia pomocy rodzinnej najwidoczniej wystarczyła, bo pojechałam do ciotki jako to drugie dziecko.

Nie pamiętam, ile miałam lat, gdy mnie tam przywieziono, ale przykro wspominam pobyt u nich, gdyż ciotka była nazbyt zapatrzona w swojego syna i nie była to moja zazdrość. Liczna służba w ciotecznym domu postępowała zgodnie z regułą „tak ja łażę, jak pan każe”. Jednak ta zasada sprawdzała się również w każdej, niewymuszonej nawet sytuacji, dlatego obserwując preferencje pani domu, służące traktowały kuzyna lepiej niż mnie. I nie byłoby w tym nic aż tak dziwnego, gdyby nie doprowadziło to mnie do sporego zaniedbania. Kiedy bowiem przyjeżdżała Matka, zawsze wyczesywała mi wszy z głowy. Coś nieprawdopodobnego, ażeby w domu, w którym przebywało mnóstwo służby, w tym bony (specjalnie przeznaczone do opieki nad dziećmi), zaniedbywano tak małe dziecko.

Same warunki pobytowe były tam jednak dobre. Mieliśmy ze Stefanem synem ciotki, osobny pokój. Jedzenie było wyśmienite i wszystko, co tylko wtedy istniało z nowinek żywnościowych, zaraz dostawaliśmy. Naturalnie takich warunków w domu bym nie miała, to wszystko jednak nie było w stanie zastąpić rodzicielskich uczuć. Zwyczajnie brakowało mi miłości.

Mama przyjeżdżała z Ojcem na święta i wtedy było mi zwykle bardzo wesoło, ale Matkę odbierałam raczej jako osobę obcą. Wiedziałam, że to Matka, że trzeba mówić mamo, ale nie przypominam sobie, żebym darzyła ją jakimiś specjalnymi uczuciami. Dlatego dzieciństwo wspominam niestety bardzo przykro.

W tym okresie miałam też jeszcze inne przykre przeżycie. Kiedy wchodziłam do domu wujostwa, musiałam przejść przez bardzo długi przedpokój, prowadzący do drzwi naszego pokoju dziecięcego, w połowie którego na krześle koło okien często przesiadywał wuj. Gdy wchodziłam i zobaczyłam, że tam siedzi, to starałam się przejść pod ścianą z dala od niego, tak aby go bezpiecznie i szybko ominąć. Niestety, miewał laskę i prawie zawsze potrafił nią mnie przechwycić i przyciągnąć do siebie. Kiedy to osiągnął, brał moją rączkę i robił z palców wskazującego i serdecznego rodzaj nożyc, nazywając to krojeniem rękawiczek. Było to bardzo bolesne, więc darłam się wniebogłosy i zalewałam łzami, lecz znajdujące się w pobliżu dorosłe osoby w ogóle na to nie reagowały. Żadna z przechodzących bon czy służących nie zwróciły wujowi uwagi ani nie zgłosiły tego mojej ciotce. Istna zmowa milczenia.

Mój wuj po pierwszej wojnie światowej zachorował na hiszpankę i jedną z powikłań był parkinsonizm (jeszcze w latach pięćdziesiątych spotykało się bardzo dużo ludzi z tymi efektami choroby). Miało to go chyba usprawiedliwiać w oczach dorosłych domowników.

W końcu nie mógł znieść dłużej kalectwa, czując się poniżony jako niepełnosprawny, więc pewnego dnia popełnił samobójstwo.

Przypominam sobie ten dzień. Bona przetrzymywała nas wtedy na gazonie. Stale przyjeżdżały jakieś powozy i bryczki. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Byliśmy za mali. Ponieważ wuj nie interesował się zbytnio dziećmi, nie byliśmy z nim zżyci i stąd sama tragedia nie dotknęła nas emocjonalnie. Po czasie powiedziano nam o jego śmierci, co przyjęłam tak, jakby wyjechał do pobliskiego majątku.

Jak nie zadbano wtedy o nasz stan psychiczny, tak zadbano o rozwój intelektualny. Opiekunki sporo nas uczyły i stale dyscyplinowały do nauki. Efekt był taki, że w wieku sześciu lat płynnie czytałam. Musiałam na przykład czytać głośno _W pustyni i w puszczy_. Dzięki temu nie miałam potem żadnych problemów z czytaniem w szkole. Ciotka dbała o nasz rozwój umysłowy i wszystkie bony musiały się do tego stosować.

A mieliśmy je najróżniejsze. Pamiętam, że pracowała tam taka starsza pani o nazwisku Wąsowicz. Twierdziła, że jest hrabiną wysiedloną po pierwszej wojnie światowej z naszych wschodnich ziem zajętych przez bolszewików. Wyrzucona ze swoich włości i pozbawiona majątku, musiała szukać środków do życia. Jej los nie był odosobniony.

Rozmawiało się z nimi tylko po francusku i wręcz nie wolno było nam mówić po polsku, dlatego wymyślałyśmy różne historie, aby odwlec te konwersacje. Na przykład pewnego razu owa pani zapomniała przekazać do prania majtek. Dała je więc nam, każąc zanieść do pralni. A że składały się z dwóch odrębnych wąskich nogawek połączonych sznurkiem, weszliśmy każde z osobna do nich i tak przemaszerowaliśmy powoli przez wszystkie pokoje do tak zwanej czeladnej części domu, wracając ze sporym opóźnieniem. Z drugą guwernantką, niejaką Wilczek, niecierpiącą kotów, stosowaliśmy inne metody. Wołaliśmy:

– Kot! Kot! Kot!

– A gdzie? – pytała.

– Tu, pod łóżkiem! – krzyczeliśmy.

Równocześnie ganialiśmy za tym niewidzialnym kotem, co było dla nas rozrywką podczas nudnych lekcji.

Spojrzałem na panią Irenę, która wspominając dziecięce igraszki, uśmiechała się pogodnie z małymi ognikami w oczach. Był to jeden z wesołych fragmentów tej podróży w czasie.

Pijąc zieloną herbatę, oczekiwałem kolejnej historii z jej życia. Kiedy uśmiech przygasł, usłyszałem inną, jeszcze bardziej niespodziewaną opowieść:

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: