Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czarna godzina. Tom 2: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarna godzina. Tom 2: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 285 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

"Wer Fun­ken sät, der

ern­tet Flam­men".

Przy­sło­wie.

Tom II.

War­sza­wa

Na­kład i druk S. Le­wen­ta­la,

Nowy-Świat Nr. 41.

1888.

Дозволено Цензурою.

Варшава, 15 Октября 1887 года.

Po chwi­lach go­rącz­ko­we­go nie­po­ko­ju, ja­kie po­prze­dzi­ły za­po­wie­dzia­ne pra­wo, ma­ją­ce wie­le ty­się­cy ro­dzin wy­rwać z tych miejsc, do któ­rych dłu­gie­mi la­ta­mi przy­ro­sły, po­tem ocze­ki­wa­niu strasz­li­wem, któ­re tar­ga­ły na­dzie­je i zwąt­pie­nie, – pierw­sze wy­ro­ki ba­ni­cyi na­gle się, jak grad i pio­ru­ny, po­sy­pa­ły… Któż opi­sze ten stan kra­ju, któ­re­go miesz­kań­cy na­gle, jak­by się im zie­mia pod sto­pa­mi za­chwia­ła, uczu­li się bez­do­my­mi, sie­ro­ta­mi… ska­za­ny­mi bez winy… Nikt nie miał za­so­bów na złą czar­ną go­dzi­nę, bo nikt ta­kiej go­dzi­ny kary Bo­skiej nie prze­wi­dy­wał…

Śmierć dla wie­lu by­ła­by lżej­szą nad ten wy­rok nie­li­to­ści­wy… – W świat! wy na tej zie­mi żyć pra­wa nie ma­cie!…

Ko­niecz­no­ści po­li­tycz­nych, któ­re zmu­sza­ły za­po­mnieć o pra­wach ewan­ge­licz­nych, o mo­ral­no­ści chrze­ści­jań­skiej, i za­miast mi­ło­sier­dzia pod­no­sić ha­sło nie­na­wi­ści i prze­śla­do­wa­nia – nie poj­mo­wa­ły masy lu­dzi. Dla nich mo­ral­ność jed­ną jest tyl­ko;

pra­wo więc okrut­ne było uświę­ce­niem okru­cień­stwa, za­chę­ce­niem do bez­li­to­ści…

Moż­na było prze­wi­dzieć nie­chyb­ne skut­ki pra­wa – z obu stron za­ostrzo­ne uczu­cia wro­gie… Przy­sło­wie ja­kieś po­wia­da słusz­nie: "Kto sie­je wiatr, ten zbie­ra bu­rzę."

Sta­ry Lu­ba­chow­ski do­tąd pa­trzał zu­peł­nie spo­koj­nie na to, co się za­po­wia­da­ło; prze­ko­na­nym był, że wie­ści są prze­sa­dzo­ne, że groź­ba oka­że się nie­wy­ko­nal­ną. Przy­wy­kłym był przez dłu­gie ży­cie, że, na­wet gdy się ucie­ka­no do ta­kich środ­ków w po­li­ty­ce, któ­re z ogól­ne­mi pra­wa­mi mo­ral­no­ści się nie zga­dza­ły, ubie­ra­no je, osła­nia­no, tłó­ma­czo­no w ten spo­sób, aby choć po­zór ja­kiś spra­wie­dli­wo­ści przy­bie­ra­ły. Tu cy­nicz­nie wy­stę­po­wa­ła nie­na­wiść, ze­msta i wzgar­da prawd wiecz­nych. Sta­rzec nie wie­dział już, na ja­kim się znaj­do­wał świe­cie… mil­czał.

Ota­cza­ją­cy go wi­dzie­li w twa­rzy, czy­ta­li w mil­cze­niu, że był przy­bi­ty tak, iż o so­bie wca­le my­śleć nie mógł. Trosz­czy­li się więc tem moc­niej o nie­go. Spo­dzie­wa­no się ja­kiejś po­mo­cy i po­par­cia z góry od Treu­ber­ge­rów; lecz z tam­tąd nie było sło­wa.

Bied­ny Lu­ba­chow­ski na swą obro­nę miał tyl­ko nic nie­zna­czą­ce­go Dy­da­ka, krzą­ta­ją­cą się roz­pacz­li­wie eko­no­mo­wą i bo­le­ją­cych nad jego lo­sem lu­dzi bez­sil­nych: księ­dza dzie­ka­na, So­lin­ge­ra i t… p.

Fre­jer, zmu­szo­ny do neu­tral­no­ści i bez­wład­no­ści, za­sła­niał się od Dy­da­ka sio­strze­ni­cą, a to, co chciał zro­bić nie­po­strze­żo­ny, do­nieść lub pod­dać, zda­wał na przy­ja­cie­la, Brau­se­go.

Sta­re­go Lu­ba­chow­skie­go, któ­ry był po­wszech­nie sza­no­wa­ny i lu­bio­ny, rzad­ko kto poza Lu­ba­chów­ką wi­dy­wał, a tu też mało kto by­wał i nic nie przy­cią­ga­ło.

Do­ko­ła już wszyst­ko wrza­ło groź­nie i za­po­wia­da­ło bu­rzę, a Lu­ba­chow­ski nic jesz­cze nie czy­nił, aby ją od swej gło­wy od­wró­cić.

Na­dzie­ja zna­le­zie­nia me­try­ki, o któ­rej pra­wi­ła Krzy­sia, oka­za­ła się próż­ną. Ksiądz Ro­man prze­wer­to­wał naj­sta­ran­niej wszyst­kie księ­gi i no­ta­ty ze znacz­ne­go lat prze­cią­gu, i żad­ne­go w nich nie zna­lazł jej śla­du.

Od cór­ki sta­ru­szek nie miał żad­nej wia­do­mo­ści, zgła­szać się do niej nie chciał, aby jej nie­po­ko­ju nie­przym­na­żać… Dy­dak na­próż­no mu co­dzień przy­po­mi­nał, iż coś było po­trze­ba przed­się­brać.

– Wola Boża… a kie­dy nic do czy­nie­nia nie­ma, – od­po­wie­dział sta­ry zim­no – cze­kaj­my, aż się coś sta­nie. Ja o ni­czem nie wiem…

Krzy­sia, pra­cu­ją­ca nada­rem­nie nad Rie­dlem, la­ta­ją­ca do mia­stecz­ka, za­kli­na­ją­ca urzęd­ni­ków, aby o star­cu za­po­mnie­li i nie za­tru­wa­li mu dni ostat­ka, po­wra­ca­ła za­pła­ka­na. Nikt jej na­wet na­dziei nie ro­bił, aby pra­wo wy­mi­nąć i wy­ją­tek moż­na uzy­skać.

– Je­że­li się me­try­ka znaj­dzie – mó­wił Rie­del – zmie­ni się po­stać rze­czy: na­ów­czas nikt go nie za­cze­pi; ale po­trze­ba, aby do­ku­ment był urzę­do­wy, au­ten­tycz­ny.

Lu­ba­chow­ski, gdy mó­wio­no o me­try­ce, ru­szał ra­mio­na­mi i śmiał się do­bro­dusz­nie.

– Ima­gi­na­cya jest – mó­wił – że­bym ja się tu ro­dził… to nie może być.

I wię­cej po­wie­dzieć nie chciał.

Cią­gle po­bu­dza­ny do uczy­nie­nia ja­kie­goś kro­ku, na­osta­tek Lu­ba­chow­ski, któ­re­go li­stem za­pro­szo­no do Po­zna­nia na na­ra­dę nad pra­wem no­wem z ta­kim za­pa­łem przy­ję­tem przez Izby, – choć zjaz­dów nie lu­bił i, z każ­de­go wra­ca­jąc, po­wta­rzał: "Wodę wa­rzyć, woda bę­dzie", – po­sta­no­wił udać się na miej­sce ozna­czo­ne.

Zjazd ów, w jed­nym z naj­znacz­niej­szych do­mów oko­li­cy za­po­wie­dzia­ny, zgro­ma­dził bar­dzo wiel­ką licz­bę oby­wa­te­li; o sie­bie lub o pra­co­wi­tą lud­ność tro­skli­wych i nie­spo­koj­nych.

Gdy Lu­ba­chow­ski nad­je­chał skrom­ną swo­ją bry­czy­ną, – dzie­dzi­niec, plac przed bra­mą pa­ła­co­wą, po­dwó­rza dal­sze, peł­ne były po­wo­zów, bryk, koni i cze­la­dzi. Na po­ko­jach za­stał gwar i wrza­wę, wśród któ­rej le­d­wie się było moż­na dać sły­szeć i coś po­chwy­cić.

Znacz­niej­sza część ze­bra­nych tu pa­nów oso­bi­ście nie była za­gro­żo­ną wca­le: ale wie­dzia­ła prze­cież iż, dziś nie do­tknię­ta, ju­tro uczu­je skut­ki prze­śla­do­wa­nia.

Wcho­dzą­ce­go star­ca wi­ta­no po dro­dze sym­pa­tycz­ne­mi uści­ska­mi ręki, ale nikt nie śmiał py­tać, czy w isto­cie, jak wieść cho­dzi­ła, na­le­żał do pro­skry­bo­wa­nych. Nie­któ­rzy prze­wi­dy­wa­li, że w ta­kim ra­zie mógł po­trze­bo­wać po­mo­cy, a śpie­szyć z nią – nikt nie miał ocho­ty…

Go­spo­darz, po­stać wiel­ce po­waż­na, imie­nia gło­śne­go od wie­ków w Wiel­ko­pol­sce, wi­tał go­ści pro­tek­cy­onal­nie.

Zo­ba­czyw­szy Lu­ba­chow­skie­go, ski­nął mu gło­wą.

– Mój ko­cha­ny Lu­ba­chow­ski – ode­zwał się – sły­sza­łem… praw­daż to? Ty, ty, osia­dły lat tyle… prze­cież masz po­tęż­ne ple­cy w zię­ciu… Mo­żesz to być?!

Sta­ry ze spo­ko­jem naj­więk­szym słu­chał, nie oka­zu­jąc wzru­sze­nia.

– Tak jest – od­parł – po­wia­da­ją, że mnie też precz wy­że­ną… po­wia­da­ją… Zięć ani cór­ka nie mogą nic, choć­by chcie­li, a ja…

Wrza­wa się na te­mat star­ca Lu­ba­chow­skie­go roz­po­czę­ła. Jed­ni mó­wi­li, że prze­cież jesz­cze nic nie­ma; dru­dzy, że… pra­wo nie­li­to­ści­we jest i że­la­zne…

Każ­dy pra­wie ze sto­ją­cych do­ko­ła przy­wo­dził ja – kiś fakt obu­rza­ją­cy. Nie da­wa­no na­wet bied­nym, obar­czo­nym ro­dzi­ną, cho­rym, cza­su do przy­go­to­wa­nia się, do za­opa­trze­nia. Nie­któ­rych głod­nych i umie­ra­ją­cych wy­rzu­co­no już za gra­ni­cę, a żoł­nie­rze, pil­nu­ją­cy jej z dru­giej stro­ny, z ob­umie­ra­ją­cy­mi z gło­du i zim­na chle­bem i odzie­żą się dzie­li­li…

Wśród ze­bra­nych i opo­wia­da­ją­cych o pierw­szych skut­kach pra­wa, któ­re nie­zwłocz­nie w wy­ko­na­nie wcho­dzi­ło, trzech szcze­gól­niej pa­nów wy­róż­nia­ło się tem, iż wszy­scy się ku nim zwra­ca­li.

Byli to de­pu­to­wa­ni, któ­rzy sta­ra­li się na­próż­no bro­nić swych współ­ziom­ków, a te­raz tłó­ma­czy­li się tu, dla­cze­go nic uczy­nić nie mo­gli. Je­den z nich, w któ­rym z sa­mej po­wierz­chow­no­ści re­to­ra zna­ko­mi­te­go od­gad­nąć było moż­na, wła­śnie mó­wić roz­po­czy­nał.

– Z na­szej stro­ny – rzekł – na­wet nie­przy­ja­cie­le to przy­znać mu­szą, uczy­nio­no, co tyl­ko było po­dob­na. Pro­szę czy­tać na­sze wy­stą­pie­nia, mowy i obro­nę praw na­szych… Po­tom­ność roz­strzy­gnie po­mię­dzy nimi a nami. Naj­więk­sza wina w po­peł­nie­niu tej krzy­czą­cej prze­ciw­ko nam nie­spra­wie­dli­wo­ści spa­da na ohyd­ne, nie­cne dzien­ni­kar­stwo nie­miec­kie…

Prze­rwa­no mu szme­rem; kil­ka razy tyl­ko "po­tom­ność" dała się sły­szeć po­nad wrza­wą za­głu­sza­ją­cą.

Nie­któ­rzy z pa­nów, co tu sta­li, zo­ba­czyw­szy Lu­ba­chow­skie­go, zwró­ci­li się do nie­go z py­ta­nia­mi:

– Praw­daż to?

– Musi być praw­da – od­parł sta­ry – bo je­stem w isto­cie przy­by­szem i, choć mam po­sia­dłość, oby­wa­tel­stwa nie mam. Nie­po­dob­na więc, aby dla mnie wy­ją­tek zro­bio­no…

– A jego excel­len­cya? – za­py­tał je­den z oby­wa­te­li.

– Nie zwra­ca­łem się do nie­go o to, abym go nie na­ra­ził na ko­flikt zbyt przy­kry – od­parł sta­ry. – Lata moje po­li­czo­ne… po­tra­fię cier­pieć… na­le­ży my­śleć o tych, któ­rzy wszel­kich po­zba­wie­ni środ­ków, znaj­dą się w naj­strasz­liw­szej osta­tecz­no­ści.

Sto­ją­cy obok syk­nął.

– Zmi­łuj się, mój Lu­ba­chow­ski, tyl­ko już żad­nych skła­dek, żad­nych po­dat­ków, żad­nych ofiar pie­nięż­nych ze stro­ny na­szej nie żą­daj­cie i nie wno­ście; pro­te­stu­ję z góry. My je­ste­śmy wy­cień­cze­ni, zu­bo­że­ni, nie­mal już zban­kru­to­wa­ni wszy­scy. Ga­li­cya i Kró­le­stwo, da­le­ko szczę­śli­wiej sy­tu­owa­ne, mogą…

Ha­łas za­głu­szył mó­wią­ce­go, któ­re­mu Lu­ba­chow­ski nic nie od­po­wie­dział.

W zgro­ma­dze­niu, któ­re ob­ra­do­wać i na­ra­dzać się mia­ło, pa­no­wał taki za­męt, umy­sły były tak roz­draż­nio­ne, przy­by­li tu przy­wieź­li z sobą tak mało okre­ślo­ne po­ję­cie po­ło­że­nia, a roz­pra­wy po­czy­na­ły się od ta­kie­go za­wi­chrze­nia, iż z góry prze­wi­dzieć było moż­na, że zjazd się roz­bi­je bez­sku­tecz­nie.

Wrza­wa i ruch ten bez­ład­ny trwa­ły już do­syć dłu­go, gdy je­den ze zwy­kłych pro­mo­to­rów ze­brań lu­do­wych i mi­tyn­gów, do­no­śnym gło­sem wniósł, aby na­przód uchwa­lo­no jaki-taki po­rzą­dek.

Pra­wie jed­no­gło­śnie wy­bra­no dwu pre­ze­sów, – czte­rech se­kre­ta­rzy… i o osta­tecz­ny mię­dzy nimi wy­bor roz­po­czę­to się kłó­cić. Wi­docz­nem było, że dwa ja­kieś obo­zy, któ­rym dwie so­bie nie­przy­ja­zne przo­do­wa­ły oso­bi­sto­ści, i tu ze­trzeć się mia­ły.

Go­spo­darz, któ­re­mu to nie­mi­łem było, usi­ło­wał skło­nić do zgo­dy, ale, za­miast niej, do­ka­zał tyl­ko, że, po­mi­mo za­klęć jego, kil­ku pa­nów znik­nę­ło i wy szło, usu­wa­jąc się, a resz­ta wza­jem­ne so­bie winy w oczy wy­rzu­cać za­czę­ła…

Sta­ry Lu­ba­chow­ski, dla któ­re­go stan ten umy­słów i róż­ni­ce zdań w rze­czy, nie­pod­le­ga­ją­cej wąt­pli­wo­ści, byty no­we­mi i nie­zro­zu­mia­łe­mi, pro­sił o głos.

– Niech mi wol­no bę­dzie uczy­nić jed­nę uwa­gę – rzekł – ja tu nie wi­dzę naj­mniej­sze­go po­wo­du do spo­ru. Spo­ty­ka nas nie­szczę­ście wiel­kie, szu­kać mu­si­my środ­ków za­ra­dze­nia mu… na to się go­dzi­my wszy­scy… Kto nam w na­ra­dach bę­dzie prze­wod­ni­czył, o to mniej­sza…

Nie dano mó­wić sta­re­mu, któ­re cof­nął się i za­milkł.

Za­męt się nie uśmie­rzał, wrza­wa nie usta­wa­ła…. Je­den z przy­by­łych ze sto­li­cy wy­stą­pił ze zda­niem, że wspól­ne­mi si­ła­mi zbio­ro­we­mi nic się nie da… uczy­nić, że każ­dy in­dy­wi­du­al­nie po­wi­nien sta­rać się ulżyć nie­szczę­śli­wym… ale ni­ko­mu nic na­rzu­cać i na­ka­zy­wać nie moż­na. Ktoś dru­gi po­szedł da­lej:

– Mnie się zda­je – wtrą­cił – że nic zro­bić, nie moż­na, i że ra­dzić jest próż­no… Im się wię­cej po­ru­szać bę­dzie­my, tem sil­niej­sze obu­dzim prze­śla­do­wa­nie…

Za­krzy­cza­no go… – Usque ad fi­nem! wal­czyć na­le­ży.

– Tak jest – do­dał kto inny – ale zie­mi bro­nić, a nie lu­dzi, któ­rych nie oca­li­my. Roz­ka­zy są wy­da­ne, każ­dy po­szu­ku­je, ko­go­by mógł wy­pę­dzić, aby się za­słu­żył. Nie uli­tu­ją się oni umie­ra­ją­cym, – ani cho­rym, ani zła­ma­nym wie­kiem… Wszy­scy­śmy nie­bez­piecz­ni.

Do na­ra­dy przyjść nie mo­gło. Po­wta­rza­ły się na­rze­ka­nia, prze­ry­wał je­den dru­gie­mu, środ­ka za­rad­cze­go nie po­da­wał nikt.

De­pu­to­wa­ni apel­lo­wa­li do po­tom­no­ści; wie­rzy­li w to, że opi­nia pu­blicz­na ca­łe­go świa­ta sta­nie za po­krzyw­dzo­ny­mi.

Ale cóż dziś kogo ob­cho­dzi opi­nia? – wtrą­cił je – den z przy­tom­nych – im się okrut­niej­szym kto wsła­wi czy­nem, do­wo­dzą­cym ener­gii i siły, tem chlub­niej­szy jest nim. Pa­try­otyzm idzie przed mo­ral­no­ścią, w imię jego wszyst­ko wol­no. Okru­cień­stwo bo­ha­ter­stwem się na­zy­wa…

Go­spo­da­rzo­wi na­ko­niec, wśród tych ha­ła­sów co­raz go­ręt­szych, uda­ło się spo­koj­niej­szą część ze­bra­nych wy­dzie­lić, ścią­gnąć do bocz­ne­go po­ko­ju, i tu uchwa­lić ja­kiś po­rzą­dek dzien­ny. Po­nie­waż on sam prze­wod­ni­czyć tu nie mógł, ob­ra­ny śred­nich lat, sil­nym gło­sem ob­da­rzo­ny męż­czy­zna, za­jął miej­sce pre­ze­sa.

Przy­go­to­wa­ny za­wcza­su ora­tor, wpro­sił się pierw­szy po za­ga­je­niu do gło­su, pod po­zo­rem, iż po­cznie od skre­śle­nia ob­ra­zu sta­nu obec­ne­go… Aże­że­by ra­dzić złe­mu, trze­ba je znać.

– My je zna­my! – sprze­ci­wił się ktoś inny, któ­re­mu tak­że do gło­su było pil­no. – Wie­my do­sko­na­le o co cho­dzi: o wy­tę­pie­nie nas; myśl­my, jak się bro­nić…

Nie mo­gło być szczę­śliw­szej spo­sob­no­ści dla jed­ne­go z wy­mow­nych człon­ków par­la­men­tu, któ­ry na ostat­nich wy­bo­rach prze­padł i nie zo­stał wy­bra­nym do wy­po­wie­dze­nia mowy, daw­no ob­my­śla­nej, o so­li­dar­no­ści na­ro­do­wej.

Była to wpraw­dzie "oku­pa­cyą" stu­denc­ka na te­mat dany, ale pięk­nie uło­żo­na i do żad­ne­go prak­tycz­ne­go nie­pro­wa­dzą­ca re­zul­ta­tu.

Mów­ca jesz­cze ocie­rał pot z czo­ła, gdy za­pro­te­sto­wa­no, że ofiar i po­mo­cy nie­szczę­śli­wym pro­win­cya nie była w moż­no­ści przy­nieść.

– A poco-że­śmy tu się ze­bra­li? – za­wo­łał ktoś ze zgro­ma­dze­nia.

Chwi­la głu­che­go mil­cze­nia tyl­ko od­po­wie­dzia­ła na to py­ta­nie

– Pro­szę o głos!

– Pro­szę o głos! – dało się sły­szeć z boku.

Obroń­ca zie­mi, któ­ry już raz od­zy­wał się za nią, żą­da­jąc, aby na­ra­dy głów­nie zwró­cić na nią, po­wtó­rzył swo­je: – Szu­kaj­my środ­ków obro­nie­nia zie­mi…

– Pro­bo­wa­li­śmy już Tel­lu­sa! – za­wo­łał z boku ktoś nie­znacz­ny – wąt­pię, aby kto miał ocho­tę do­świad­cze­nie to po­wtó­rzyć.

Gło­śne wo­ła­nie zmie­ni­ło się w szep­ty. Męż­czy­zna bla­dy, wy­ży­ty, twa­rzy nie­gdy pięk­nej, ale strasz­li­wie po­tar­ga­nej ży­ciem, któ­ra ją uczy­ni­ła wstręt­ną, wy­stą­pił parę kro­ków. Ob­li­cze jego ma­lo­wa­ło nie­mal wzgar­dę dla tych, któ­rych spo­dzie­wał się mieć prze­ciw­ko so­bie.

– Bar­dzo to do­brze – ode­zwał się – ze sta­no­wi­ska gór­ne­go pa­try­otycz­ne­go, ka­zać nam trzy­mać się zie­mi, za­bra­niać jej sprze­da­ży… ale gdy ma­ją­tek dłu­ga­mi jest obar­czo­ny, ja mam dzie­ci i oca­lić im mogę fun­dusz, sprze­da­jąc Niem­co­wi zie­mię za do­brą cenę, ja­kiej u swo­ich nie do­sta­nę; moż­naż mi po­czy­tać za zbrod­nią, że zie­mi się zrzek­nę dla dzie­ci!… Niech pa­no­wie pa­try­oci zło­żą pie­nią­dze i zie­mię ra­tu­ją, na­by­wa­jąc ją u mnie po tej ce­nie, jaką Nie­miec daje. Za cóż ja je­den mam tra­cić…

Ha­łas po­wstał tak wiel­ki, iż nic już wśród nie­go ro­ze­znać nie było moż­na, oprócz gwał­tow­nej op­po­zy­cyi. Ten, któ­ry py­ta­nie rzu­cił, po­trą­ca­ny, ści­śnię­ty wej­rze­niem zim­nem, z góry bro­nił się na­pa­ściom.

Za­rzu­ca­no mu zmar­no­wa­nie ma­jąt­ku, roz­rzut­ność, zbyt­ki, i nie­wie­dzieć jak­by się to skoń­czy­ło, gdy­by je­den z głów­niej­szych prze­wódz­ców nie po­czął mó­wić o gwał­tow­nej po­trze­bie za­ło­że­nia ban­ku, któ­ry­by przy­cho­dził w po­moc…

– Kre­dyt nas gubi – wtrą­cił inny – a pa­no­wie go chce­cie uła­twić. Po­ży­cza się, mar­nu­je, dług po­zo­sta­je… i tak idzie­my do zgu­by. Chy­ba­by ra­zem z po­życz­ką usta­no­wić nad zu­żyt­ko­wa­niem jej ku­ra­te­lę…

– A to pięk­nie! – za­wo­łał ktoś – do­pie­ro­by­śmy się na śmiech i po­gar­dę wy­sta­wi­li…

– Po­życz­ki, po­życz­ki – ode­zwał się inny – po­życz­ki nas gu­bią. Ma­ją­tek daje trzy pro­cen­ta, a my od pie­nię­dzy, ob­ra­ca­nych na kup­no lub ulep­sze­nia, pła­ci­my pięć i sześć albo wię­cej.

W jed­nej gru­pie śmiech się dał sły­szeć tak roz­gło­śny, że za­głu­szył wszyst­ko. Ten wy­buch tak się wy­dał dziw­nym i nie w miej­scu, że nie – któ­rzy ze znaj­du­ją­cych się w sali wy­szli za­sę­pie­ni.

Lu­ba­chow­ski, któ­ry się tu przy­słu­chy­wał tak­że, prze­ko­na­ny już, że wszyst­ko to do ni­cze­go nie pro­wa­dzi, wy­su­nął się ci­cho.

Miał już nie­znacz­nie prze­śli­znąć się ku drzwiom, by szu­kać swo­jej brycz­ki i po­wró­cić do domu, gdy mu sta­ry zna­jo­my za­stą­pił dro­gę. Po­da­li so­bie ręce. Zna­li się nie­gdyś w cza­sach lep­szych, gdy Lu­ba­chow­ski zaj­mo­wał się in­te­re­sa­mi księ­cia. Ro­chow­ski, (tak się zwał przy­ja­ciel sta­ry), wy­dał był póź­niej cór­kę za oby­wa­te­la w Po­znań­skiem i, ma­ją­tek od­daw­szy sy­no­wi, sam prze­miesz­ki­wał przy niej. Znaj­do­wał, że tu mu w Wiel­ko­pol­sce przy­jem­niej żyć było. Z Lu­ba­chow­skim spo­ty­ka­li się rzad­ko. Przy­wi­ta­nie było tem ser­decz­niej­sze.

– Cóż ty, mój sta­ry – ode­zwał się Ro­chow­ski, z czu­ło­ścią nie­mal mu się przy­pa­tru­jąc – co po­ra­biasz? jak ci się po­wo­dzi? Cór­ka, wnu­ki?

Lu­ba­chow­ski się za­ru­mie­nił. Wzię­li się pod ręce i po­szli do ga­bi­ne­tu, gdzie – o cudo! – z ze­bra­nych oby­wa­te­li kil­ku, przy zie­lo­nych sto­li­kach, gra­ło w kar­ty… Ro­chow­ski z to­wa­rzy­szem sie­dli na boku.

– Cór­kę – od­parł sta­ry – wi­du­ję bar­dzo rzad­ko, wnu­ków pra­wie nig­dy. Oba­wiam się, abym, jako nie­osie­dlo­ny, ale za­miesz­ku­ją­cy tyl­ko w Po­znań­skiem, nie był zmu­szo­ny go opu­ścić…

– Mo­żeż to być? a zięć? tak wy­so­ko sto­ją­cy urzęd­nik?

– To wła­śnie mu nie do­zwa­la mną się zaj­mo­wać – od­parł Lu­ba­chow­ski.

– O mnie, wiesz? – z uśmie­chem iro­nicz­nym wtrą­cił Ro­chow­ski.

– Nic no­we­go nie sły­sza­łem.

– To ja ci po­wiem – do­dał sta­ry przy­ja­ciel. – Miesz­ka­łem tu u cór­ki za pasz­por­tem. Zda­je mi się, żem się nie mie­szał do ni­cze­go, tym­cza­sem ka­za­no mi kraj opu­ścić…

– Dla cze­go?

– O przy­czy­nę py­tać nie wol­no – do­koń­czył Ro­chow­ski z iro­nicz­nym pół uśmie­chem. – Wkrót­ce nam Po­la­kom prze­jeż­dżać nie bę­dzie do­zwo­lo­nem przez Wiel­ko­pol­skę i dłu­żej dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin nie za­po­wie­trzać sobą at­mos­fe­ry pru­skiej.

– Nie do wia­ry! – szep­nął Lu­ba­chow­ski.

– Wkrót­ce mło­dzie­ży tu nie­uro­dzo­nej, za­mknię­te zo­sta­ną uni­wer­sy­te­ty nie­miec­kie.

– Dziw­ne! – szep­nął sta­ry. – Cóż wię­cej?

– Ja są­dzę – mó­wił Ro­chow­ski – że się to skoń­czy chy­ba na wy­bi­ja­niu nas, gdzie­kol­wiek się po­ka­że­my. Mie­li­śmy zu­chwal­stwo przez lat sto opie­rać się nisz­cze­niu i łu­pie­niu; nie wy­mar­li­śmy, jak żą­da­no, więc zo­sta­li zmu­sze­ni bie­da­cy sami się wziąć do wy­trze­bie­nia nie­na­wist­ne­go ple­mie­nia..!

Dwaj sta­rzy po­pa­trzy­li na sie­bie łza­we­mi oczy­ma.

– Po­wiedz mi, spo­dzie­wał się kto z nas do­żyć ta­kich cza­sów? – spy­tał Ro­chow­ski.

– Nikt z nas po­ję­cia ta­kie­go sta­nu mieć nie mógł – od­parł Lu­ba­chow­ski – bo któż­by się był spo­dzie­wał po­wro­tu do ta­kie­go po­dzia­łu lu­dzi, któ­rych część jed­na praw­nie dru­giej ka­tem się ma stać i z tego szu­kać chlu­by? Mnie się dziś jesz­cze zda­je, że to sen i zmo­ra, a nie rze­czy­wi­stość…

– Smut­no mi opu­ścić cór­kę i wnucz­ków, – wes­tchnął Ro­chow­ski, – po­cie­sza­my się tem, iż cza­sem w Ga­li­cyi spo­ty­kać się bę­dzie­my mo­gli.

– Mój Ro­chow­ski, – ode­zwał się po na­my­śle przy­ja­ciel, – ja je­stem pu­stel­ni­kiem, mało kogo wi­du­ję, nie­wie­le sły­szę, z tego po­wo­du może nie wszyst­ko ro­zu­miem. Tak su­ro­we środ­ki prze­ciw­ko nam za­sto­so­wa­ne być nie mo­gły bez przy­czy­ny. Co­śmy za­wi­ni­li? czem na to za­słu­ży­li­śmy nie wiem; zda­wa­ło mi się, że nam umiar­ko­wa­nia, du­cha po­jed­naw­cze­go, spo­ko­ju w umy­słach przy­by­ło, że­śmy ni­ko­mu nie­tyl­ko groź­ny­mi; ale na­wet nie­przy­jem­ny­mi być nie mo­gli… Co­śmy za­wi­ni­li?

– A no, Bóg mi świad­kiem, nie wiem, – od­parł Ro­chow­ski, – jak pio­run spa­dło na nas to prze­śla­do­wa­nie. Nie ro­zu­miem go, ale są­dzę, że bez ra­chu­by nie przy­szło… Co z sobą po­czniesz?

– Nie wiem – krót­ko od­parł Lu­ba­chow­ski. – Sły­sza­łeś za­pew­ne; co sta­ry Chło­pic­ki, któ­ry nie bez­piecz­ne miej­sce za­jął w cza­sie bi­twy pod Gro­cho­wem, od­po­wie­dział py­ta­ją­ce­mu go: dla­cze­go tu sta­nął. – To­ute pla­ce est bon­ne pour se fa­ire tuer. Ja też mógł­bym ci po­wie­dzieć: wszę­dzie mi umrzeć bę­dzie jed­na­ko­wo…

– My­lisz się, mój sta­ry, – rzekł Ro­chow­ski, ani żyć, ani umie­rać nie jest ob­jęt­nem gdzie?

Za­mil­kli oba. Lu­ba­chow­ski wy­cią­gnął rękę do przy­ja­cie­la.

– Nie mam już tu co ro­bić, – rzekł… – Chcia­łem się przy­słu­chać na­ra­dom, spo­dzie­wa­jąc z nich ja­kie­goś skut­ku… wi­dzę, że tu tyl­ko się roz­ją­trzy wię­cej, co się po­jed­nać było po­win­no… Wolę na to nie pa­trzeć, ani tego słu­chać…

Wstał sta­ry, ale w tej sa­mej chwi­li go­spo­darz za­stą­pił mu dro­gę…

– Cóż to zno­wu? wy­bie­rasz się!

– Są­dzę, że nie­ma tu co ro­bić?

– Prze­pra­szam cię, ja od obia­du nie pusz­czę – do­dał z tą miną pań­ską, któ­ra się ozna­czać zda­la: ta­kie­go obia­du nie znaj­dziesz w domu… Ro­chow­ski, za­pro­szo­ny rów­nież, mu­siał po­zo­stać.

Tym­cza­sem w bocz­nym po­ko­ju, gdzie ro­dzaj po­sie­dze­nia da­lej się prze­cią­gał, trwał gwar, nie­usta­ją­cy na chwi­lę, prze­ry­wa­ny tyl­ko gło­śniej­sze­mi okrzy­ka­mi, śmie­cha­mi i krót­kie­mi mo­men­ta­mi mil­cze­nia. Wcho­dzi­li tu jed­ni, wy­cho­dzi­li dru­dzy znu­że­ni. Na­ra­da, zu­peł­nie zwich­nię­ta, zbo­czy­ła na ma­now­ce. Mó­wio­no o go­spo­dar­stwie, o ma­chi­nach, o ce­nie zie­mi, li­czo­no, ile lud­no­ści już po­chło­nę­ła emi­gra­cya, ta­jem­ni­cze­mi ja­kie­miś pod­bu­dzo­na środ­ka­mi, ile jej odej­mie obec­ne wy­ga­nia­nie…

Naj­gwał­tow­niej z razu roz­pra­wia­ją­cy sty­gli i zie­wa­li; w po­ko­ju się prze­rza­dza­ło i prze­wi­dzieć już było moż­na chwi­lę, gdy mała gro­mad­ka przy sto­li­ku ze­bra­na po­zo­sta­nie sama.

Z dala sły­chać było tur­kot bry­czek tych go­ści, któ­rzy dłu­żej już na spóź­nio­ny obiad cze­kać nie chcie­li. W tem za­wo­ła­no – do sto­łu… Nowe ży­cie wstą­pi­ło w po­zo­sta­łych go­ści…

Przez drzwi sze­ro­ko otwar­te wi­dać było salę ja­dal­ną, dwo­ma dłu­gie­mi sto­ła­mi za­sta­wio­ną, poza któ­rą jesz­cze dwa po­ko­je do­dat­ko­we­mi sto­li­ka­mi ją uzu­peł­nia­ły…

W do­syć już we­so­łem uspo­so­bie­niu za­sia­da­no do – pa­try­otycz­ne­go barsz­czu…

Je­den z naj­star­szych de­pu­to­wa­nych, któ­ry od bar­dzo daw­na ma­wiał mowy i pod­pi­sy­wał pro­te­sta­cye, ode­zwał się na głos, po­cie­sza­jąc tych, któ­rzy po­sęp­ni szli zwol­na do za­ję­cia miejsc swo­ich.

– Pa­no­wie moi! ja wam po­wia­dam, że się tu oba­wiać nie­ma cze­go. Nie dano nam rady przez lat eto z okła­dem, nie le­piej po­skut­ku­je pra­wo nowe… Niech nam tyl­ko sta­ie słu­ży to go­dło na­ro­do­we, któ­re choć się w kie­lisz­ku na­ro­dzi­ło, z ży­ciem się po­win­no zro­snąć: ko­chaj­my się! To zna­czy, trzy­maj­my się, broń­my i nie da­waj­my się roz­bić na stron­nic­twa i obo­zy. Nie­bez­pie­czeń­stwo nie jest w prze­śla­do­wa­niu, ale w roz­kła­dzie i roz­przę­że­niu.

Wszy­scy gło­śno przy­kla­snę­li praw­dzie uzna­nej i uczu­tej od daw­na, ale, jak za­wsze, jak wszę­dzie, każ­dy, mó­wiąc to, wzdy­chał, aże­by mu się pod­da­li inni, a sam żad­nych ustępstw nie chciał czy­nić ni­ko­mu. "Ko­chaj­my się" więc wy­cho­dzi­ło na mi­łość pla­to­nicz­ną, któ­ra, wstaw­szy od sto­łu, zni­kła…

Przy obie­dzie na­wet naj­po­sęp­niej­sze twa­rze się tro­chę roz­ja­śni­ły, je­den tyl­ko Lu­ba­chow­ski mil­czą­cy i za­du­ma­ny po­zo­stał z Ro­chow­skim w kąt­ku.

Ro­chow­ski pa­trzał, słu­chał i po­ru­szał nie­kie­dy ra­mio­na­mi. Kto, jak on, znał po­ło­że­nie kra­ju i lu­dzi, mógł się w isto­cie dzi­wić we­so­łe­mu uspo­so­bie­niu to­wa­rzy­stwa, przy­po­mi­na­ją­ce­go… tra­twę Me­du­zy…

Nie moż­na było po­znać po tych lu­dziach, jak wiel­kie im wszyst­kim za­gra­ża­ło nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Patrz, – ode­zwał się do Lu­ba­chow­skie­go, – kto­by tu wszedł, spoj­rzał i po­słu­chał nas, czyż nie mógł­by są­dzić, iż je­ste­śmy naj­szczę­śliw­si, że try­um­fu­je­my? Na wszyst­kich twa­rzach wi­dać swo­bod­ne we­se­le… pro­mie­nie­ją­cą ra­dość, choć za­praw­dę cie­szyć się nie­ma czem. Jest to za­pew­ne siłą, gdy wo­bec groź­nych wy­pad­ków lu­dzie umie­ją za­cho­wać całą przy­tom­ność, spo­kój du­cha, swo­bo­dę my­śli, męz­two cy­wil­ne… ale u nas po­zo­ry mylą, pro­mie­ni­ste twa­rze te nie są wy­ra­zem siły, tyl­ko pło­cho­ści. Mó­wią one wszyst­kie: "Ja­koś to bę­dzie"! a to wy­ra­że­nie zna­czy, że oso­bi­ście czło­wiek po­tra­fi czo­ło sta­wić wszyst­kie­mu, ale… spra­wy ogó­łu zda­je na Opatrz­ność.

W isto­cie przy­gnę­bie­nia nie wi­dać już było na twa­rzach, ani się ono prze­bi­ja­ło w mo­wach. Moż­na było są­dzić, że ra­cho­wa­no na siły wła­sne i ufa­no im; Lu­ba­chow­ski był zgor­szo­ny tą lek­ko­myśl­no­ścią.

– Gdy­by o nas szło tyl­ko, – rzekł w koń­cu do Ro­chow­skie­go, – sza­co­wał­bym męz­two, z ja­kiem zno­si­my co nas spo­ty­ka; ale naj­do­tkli­wiej na­tem ucier­pi lud bied­ny, wy­rob­ni­cy, któ­rych pra­ca jest bo­gac­twem, z któ­rych ża­den nie ma nie­tyl­ko za­pa­su na dro­gę, ale chle­ba na ju­tro, ob­cią­że­ni ro­dzi­na­mi, bez odzie­ży, bez wo­zów i koni. Ju­tro wy­rzu­cą ich za gra­ni­cę. My znaj­dzie­my przy­tu­łek, albo u ro­dzin, lub za grosz gdzieś płat­ną go­spo­dę; oni nie wie­dzą, do­kąd ich po­pchnie los. może za Woł­gę… może gdzieś w nie­za­miesz­ka­łą pu­sty­nią… przez ste­py, któ­re pie­szo prze­by­wać będą mu­sie­li.

Są to prze­cie bra­cia w Chry­stu­sie dla nas chrze­jan, a bra­cia po krwi dla na­ro­do­wo­ści wspól­nej… a my im, śmie­jąc się, gi­nąć da­je­my.

– Ci­cho, – mruk­nął Ro­chow­ski, – aby nas nie po­sły­sza­no… Wiesz, że tu już więk­szość uchwa­li­ła, aby wszyst­ko zdać na bra­ci Ga­li­cy­an i ko­ro­nia­rzy. Wiel­ko­pol­ska, gdy idzie o grosz, rada za­wsze zło­żyć się ubóz­twem swo­jem… Nie­ma więc co mó­wić o lo­sie ludu.

– Tak, – od­parł sta­ry, – mó­wić nie­ma co, ale my, mój Ro­chow­ski, po­win­ni­śmy po­dzie­lić się ostat­ka­mi…

Za­mil­kli; ktoś wła­śnie opo­wia­dał o lo­sie zna­ne­go oby­wa­te­la, któ­re­go ma­ją­tek szedł na sub­ha­stę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: