- W empik go
Czarna godzina. Tom 2: powieść - ebook
Czarna godzina. Tom 2: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 285 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
J. I. Kraszewskiego.
"Wer Funken sät, der
erntet Flammen".
Przysłowie.
Tom II.
Warszawa
Nakład i druk S. Lewentala,
Nowy-Świat Nr. 41.
1888.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 15 Октября 1887 года.
Po chwilach gorączkowego niepokoju, jakie poprzedziły zapowiedziane prawo, mające wiele tysięcy rodzin wyrwać z tych miejsc, do których długiemi latami przyrosły, potem oczekiwaniu straszliwem, które targały nadzieje i zwątpienie, – pierwsze wyroki banicyi nagle się, jak grad i pioruny, posypały… Któż opisze ten stan kraju, którego mieszkańcy nagle, jakby się im ziemia pod stopami zachwiała, uczuli się bezdomymi, sierotami… skazanymi bez winy… Nikt nie miał zasobów na złą czarną godzinę, bo nikt takiej godziny kary Boskiej nie przewidywał…
Śmierć dla wielu byłaby lżejszą nad ten wyrok nielitościwy… – W świat! wy na tej ziemi żyć prawa nie macie!…
Konieczności politycznych, które zmuszały zapomnieć o prawach ewangelicznych, o moralności chrześcijańskiej, i zamiast miłosierdzia podnosić hasło nienawiści i prześladowania – nie pojmowały masy ludzi. Dla nich moralność jedną jest tylko;
prawo więc okrutne było uświęceniem okrucieństwa, zachęceniem do bezlitości…
Można było przewidzieć niechybne skutki prawa – z obu stron zaostrzone uczucia wrogie… Przysłowie jakieś powiada słusznie: "Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę."
Stary Lubachowski dotąd patrzał zupełnie spokojnie na to, co się zapowiadało; przekonanym był, że wieści są przesadzone, że groźba okaże się niewykonalną. Przywykłym był przez długie życie, że, nawet gdy się uciekano do takich środków w polityce, które z ogólnemi prawami moralności się nie zgadzały, ubierano je, osłaniano, tłómaczono w ten sposób, aby choć pozór jakiś sprawiedliwości przybierały. Tu cynicznie występowała nienawiść, zemsta i wzgarda prawd wiecznych. Starzec nie wiedział już, na jakim się znajdował świecie… milczał.
Otaczający go widzieli w twarzy, czytali w milczeniu, że był przybity tak, iż o sobie wcale myśleć nie mógł. Troszczyli się więc tem mocniej o niego. Spodziewano się jakiejś pomocy i poparcia z góry od Treubergerów; lecz z tamtąd nie było słowa.
Biedny Lubachowski na swą obronę miał tylko nic nieznaczącego Dydaka, krzątającą się rozpaczliwie ekonomową i bolejących nad jego losem ludzi bezsilnych: księdza dziekana, Solingera i t… p.
Frejer, zmuszony do neutralności i bezwładności, zasłaniał się od Dydaka siostrzenicą, a to, co chciał zrobić niepostrzeżony, donieść lub poddać, zdawał na przyjaciela, Brausego.
Starego Lubachowskiego, który był powszechnie szanowany i lubiony, rzadko kto poza Lubachówką widywał, a tu też mało kto bywał i nic nie przyciągało.
Dokoła już wszystko wrzało groźnie i zapowiadało burzę, a Lubachowski nic jeszcze nie czynił, aby ją od swej głowy odwrócić.
Nadzieja znalezienia metryki, o której prawiła Krzysia, okazała się próżną. Ksiądz Roman przewertował najstaranniej wszystkie księgi i notaty ze znacznego lat przeciągu, i żadnego w nich nie znalazł jej śladu.
Od córki staruszek nie miał żadnej wiadomości, zgłaszać się do niej nie chciał, aby jej niepokoju nieprzymnażać… Dydak napróżno mu codzień przypominał, iż coś było potrzeba przedsiębrać.
– Wola Boża… a kiedy nic do czynienia niema, – odpowiedział stary zimno – czekajmy, aż się coś stanie. Ja o niczem nie wiem…
Krzysia, pracująca nadaremnie nad Riedlem, latająca do miasteczka, zaklinająca urzędników, aby o starcu zapomnieli i nie zatruwali mu dni ostatka, powracała zapłakana. Nikt jej nawet nadziei nie robił, aby prawo wyminąć i wyjątek można uzyskać.
– Jeżeli się metryka znajdzie – mówił Riedel – zmieni się postać rzeczy: naówczas nikt go nie zaczepi; ale potrzeba, aby dokument był urzędowy, autentyczny.
Lubachowski, gdy mówiono o metryce, ruszał ramionami i śmiał się dobrodusznie.
– Imaginacya jest – mówił – żebym ja się tu rodził… to nie może być.
I więcej powiedzieć nie chciał.
Ciągle pobudzany do uczynienia jakiegoś kroku, naostatek Lubachowski, którego listem zaproszono do Poznania na naradę nad prawem nowem z takim zapałem przyjętem przez Izby, – choć zjazdów nie lubił i, z każdego wracając, powtarzał: "Wodę warzyć, woda będzie", – postanowił udać się na miejsce oznaczone.
Zjazd ów, w jednym z najznaczniejszych domów okolicy zapowiedziany, zgromadził bardzo wielką liczbę obywateli; o siebie lub o pracowitą ludność troskliwych i niespokojnych.
Gdy Lubachowski nadjechał skromną swoją bryczyną, – dziedziniec, plac przed bramą pałacową, podwórza dalsze, pełne były powozów, bryk, koni i czeladzi. Na pokojach zastał gwar i wrzawę, wśród której ledwie się było można dać słyszeć i coś pochwycić.
Znaczniejsza część zebranych tu panów osobiście nie była zagrożoną wcale: ale wiedziała przecież iż, dziś nie dotknięta, jutro uczuje skutki prześladowania.
Wchodzącego starca witano po drodze sympatycznemi uściskami ręki, ale nikt nie śmiał pytać, czy w istocie, jak wieść chodziła, należał do proskrybowanych. Niektórzy przewidywali, że w takim razie mógł potrzebować pomocy, a śpieszyć z nią – nikt nie miał ochoty…
Gospodarz, postać wielce poważna, imienia głośnego od wieków w Wielkopolsce, witał gości protekcyonalnie.
Zobaczywszy Lubachowskiego, skinął mu głową.
– Mój kochany Lubachowski – odezwał się – słyszałem… prawdaż to? Ty, ty, osiadły lat tyle… przecież masz potężne plecy w zięciu… Możesz to być?!
Stary ze spokojem największym słuchał, nie okazując wzruszenia.
– Tak jest – odparł – powiadają, że mnie też precz wyżeną… powiadają… Zięć ani córka nie mogą nic, choćby chcieli, a ja…
Wrzawa się na temat starca Lubachowskiego rozpoczęła. Jedni mówili, że przecież jeszcze nic niema; drudzy, że… prawo nielitościwe jest i żelazne…
Każdy prawie ze stojących dokoła przywodził ja – kiś fakt oburzający. Nie dawano nawet biednym, obarczonym rodziną, chorym, czasu do przygotowania się, do zaopatrzenia. Niektórych głodnych i umierających wyrzucono już za granicę, a żołnierze, pilnujący jej z drugiej strony, z obumierającymi z głodu i zimna chlebem i odzieżą się dzielili…
Wśród zebranych i opowiadających o pierwszych skutkach prawa, które niezwłocznie w wykonanie wchodziło, trzech szczególniej panów wyróżniało się tem, iż wszyscy się ku nim zwracali.
Byli to deputowani, którzy starali się napróżno bronić swych współziomków, a teraz tłómaczyli się tu, dlaczego nic uczynić nie mogli. Jeden z nich, w którym z samej powierzchowności retora znakomitego odgadnąć było można, właśnie mówić rozpoczynał.
– Z naszej strony – rzekł – nawet nieprzyjaciele to przyznać muszą, uczyniono, co tylko było podobna. Proszę czytać nasze wystąpienia, mowy i obronę praw naszych… Potomność rozstrzygnie pomiędzy nimi a nami. Największa wina w popełnieniu tej krzyczącej przeciwko nam niesprawiedliwości spada na ohydne, niecne dziennikarstwo niemieckie…
Przerwano mu szmerem; kilka razy tylko "potomność" dała się słyszeć ponad wrzawą zagłuszającą.
Niektórzy z panów, co tu stali, zobaczywszy Lubachowskiego, zwrócili się do niego z pytaniami:
– Prawdaż to?
– Musi być prawda – odparł stary – bo jestem w istocie przybyszem i, choć mam posiadłość, obywatelstwa nie mam. Niepodobna więc, aby dla mnie wyjątek zrobiono…
– A jego excellencya? – zapytał jeden z obywateli.
– Nie zwracałem się do niego o to, abym go nie naraził na koflikt zbyt przykry – odparł stary. – Lata moje policzone… potrafię cierpieć… należy myśleć o tych, którzy wszelkich pozbawieni środków, znajdą się w najstraszliwszej ostateczności.
Stojący obok syknął.
– Zmiłuj się, mój Lubachowski, tylko już żadnych składek, żadnych podatków, żadnych ofiar pieniężnych ze strony naszej nie żądajcie i nie wnoście; protestuję z góry. My jesteśmy wycieńczeni, zubożeni, niemal już zbankrutowani wszyscy. Galicya i Królestwo, daleko szczęśliwiej sytuowane, mogą…
Hałas zagłuszył mówiącego, któremu Lubachowski nic nie odpowiedział.
W zgromadzeniu, które obradować i naradzać się miało, panował taki zamęt, umysły były tak rozdrażnione, przybyli tu przywieźli z sobą tak mało określone pojęcie położenia, a rozprawy poczynały się od takiego zawichrzenia, iż z góry przewidzieć było można, że zjazd się rozbije bezskutecznie.
Wrzawa i ruch ten bezładny trwały już dosyć długo, gdy jeden ze zwykłych promotorów zebrań ludowych i mityngów, donośnym głosem wniósł, aby naprzód uchwalono jaki-taki porządek.
Prawie jednogłośnie wybrano dwu prezesów, – czterech sekretarzy… i o ostateczny między nimi wybor rozpoczęto się kłócić. Widocznem było, że dwa jakieś obozy, którym dwie sobie nieprzyjazne przodowały osobistości, i tu zetrzeć się miały.
Gospodarz, któremu to niemiłem było, usiłował skłonić do zgody, ale, zamiast niej, dokazał tylko, że, pomimo zaklęć jego, kilku panów zniknęło i wy szło, usuwając się, a reszta wzajemne sobie winy w oczy wyrzucać zaczęła…
Stary Lubachowski, dla którego stan ten umysłów i różnice zdań w rzeczy, niepodlegającej wątpliwości, byty nowemi i niezrozumiałemi, prosił o głos.
– Niech mi wolno będzie uczynić jednę uwagę – rzekł – ja tu nie widzę najmniejszego powodu do sporu. Spotyka nas nieszczęście wielkie, szukać musimy środków zaradzenia mu… na to się godzimy wszyscy… Kto nam w naradach będzie przewodniczył, o to mniejsza…
Nie dano mówić staremu, które cofnął się i zamilkł.
Zamęt się nie uśmierzał, wrzawa nie ustawała…. Jeden z przybyłych ze stolicy wystąpił ze zdaniem, że wspólnemi siłami zbiorowemi nic się nie da… uczynić, że każdy indywidualnie powinien starać się ulżyć nieszczęśliwym… ale nikomu nic narzucać i nakazywać nie można. Ktoś drugi poszedł dalej:
– Mnie się zdaje – wtrącił – że nic zrobić, nie można, i że radzić jest próżno… Im się więcej poruszać będziemy, tem silniejsze obudzim prześladowanie…
Zakrzyczano go… – Usque ad finem! walczyć należy.
– Tak jest – dodał kto inny – ale ziemi bronić, a nie ludzi, których nie ocalimy. Rozkazy są wydane, każdy poszukuje, kogoby mógł wypędzić, aby się zasłużył. Nie ulitują się oni umierającym, – ani chorym, ani złamanym wiekiem… Wszyscyśmy niebezpieczni.
Do narady przyjść nie mogło. Powtarzały się narzekania, przerywał jeden drugiemu, środka zaradczego nie podawał nikt.
Deputowani apellowali do potomności; wierzyli w to, że opinia publiczna całego świata stanie za pokrzywdzonymi.
Ale cóż dziś kogo obchodzi opinia? – wtrącił je – den z przytomnych – im się okrutniejszym kto wsławi czynem, dowodzącym energii i siły, tem chlubniejszy jest nim. Patryotyzm idzie przed moralnością, w imię jego wszystko wolno. Okrucieństwo bohaterstwem się nazywa…
Gospodarzowi nakoniec, wśród tych hałasów coraz gorętszych, udało się spokojniejszą część zebranych wydzielić, ściągnąć do bocznego pokoju, i tu uchwalić jakiś porządek dzienny. Ponieważ on sam przewodniczyć tu nie mógł, obrany średnich lat, silnym głosem obdarzony mężczyzna, zajął miejsce prezesa.
Przygotowany zawczasu orator, wprosił się pierwszy po zagajeniu do głosu, pod pozorem, iż pocznie od skreślenia obrazu stanu obecnego… Ażeżeby radzić złemu, trzeba je znać.
– My je znamy! – sprzeciwił się ktoś inny, któremu także do głosu było pilno. – Wiemy doskonale o co chodzi: o wytępienie nas; myślmy, jak się bronić…
Nie mogło być szczęśliwszej sposobności dla jednego z wymownych członków parlamentu, który na ostatnich wyborach przepadł i nie został wybranym do wypowiedzenia mowy, dawno obmyślanej, o solidarności narodowej.
Była to wprawdzie "okupacyą" studencka na temat dany, ale pięknie ułożona i do żadnego praktycznego nieprowadząca rezultatu.
Mówca jeszcze ocierał pot z czoła, gdy zaprotestowano, że ofiar i pomocy nieszczęśliwym prowincya nie była w możności przynieść.
– A poco-żeśmy tu się zebrali? – zawołał ktoś ze zgromadzenia.
Chwila głuchego milczenia tylko odpowiedziała na to pytanie
– Proszę o głos!
– Proszę o głos! – dało się słyszeć z boku.
Obrońca ziemi, który już raz odzywał się za nią, żądając, aby narady głównie zwrócić na nią, powtórzył swoje: – Szukajmy środków obronienia ziemi…
– Probowaliśmy już Tellusa! – zawołał z boku ktoś nieznaczny – wątpię, aby kto miał ochotę doświadczenie to powtórzyć.
Głośne wołanie zmieniło się w szepty. Mężczyzna blady, wyżyty, twarzy niegdy pięknej, ale straszliwie potarganej życiem, która ją uczyniła wstrętną, wystąpił parę kroków. Oblicze jego malowało niemal wzgardę dla tych, których spodziewał się mieć przeciwko sobie.
– Bardzo to dobrze – odezwał się – ze stanowiska górnego patryotycznego, kazać nam trzymać się ziemi, zabraniać jej sprzedaży… ale gdy majątek długami jest obarczony, ja mam dzieci i ocalić im mogę fundusz, sprzedając Niemcowi ziemię za dobrą cenę, jakiej u swoich nie dostanę; możnaż mi poczytać za zbrodnią, że ziemi się zrzeknę dla dzieci!… Niech panowie patryoci złożą pieniądze i ziemię ratują, nabywając ją u mnie po tej cenie, jaką Niemiec daje. Za cóż ja jeden mam tracić…
Hałas powstał tak wielki, iż nic już wśród niego rozeznać nie było można, oprócz gwałtownej oppozycyi. Ten, który pytanie rzucił, potrącany, ściśnięty wejrzeniem zimnem, z góry bronił się napaściom.
Zarzucano mu zmarnowanie majątku, rozrzutność, zbytki, i niewiedzieć jakby się to skończyło, gdyby jeden z główniejszych przewódzców nie począł mówić o gwałtownej potrzebie założenia banku, któryby przychodził w pomoc…
– Kredyt nas gubi – wtrącił inny – a panowie go chcecie ułatwić. Pożycza się, marnuje, dług pozostaje… i tak idziemy do zguby. Chybaby razem z pożyczką ustanowić nad zużytkowaniem jej kuratelę…
– A to pięknie! – zawołał ktoś – dopierobyśmy się na śmiech i pogardę wystawili…
– Pożyczki, pożyczki – odezwał się inny – pożyczki nas gubią. Majątek daje trzy procenta, a my od pieniędzy, obracanych na kupno lub ulepszenia, płacimy pięć i sześć albo więcej.
W jednej grupie śmiech się dał słyszeć tak rozgłośny, że zagłuszył wszystko. Ten wybuch tak się wydał dziwnym i nie w miejscu, że nie – którzy ze znajdujących się w sali wyszli zasępieni.
Lubachowski, który się tu przysłuchywał także, przekonany już, że wszystko to do niczego nie prowadzi, wysunął się cicho.
Miał już nieznacznie prześliznąć się ku drzwiom, by szukać swojej bryczki i powrócić do domu, gdy mu stary znajomy zastąpił drogę. Podali sobie ręce. Znali się niegdyś w czasach lepszych, gdy Lubachowski zajmował się interesami księcia. Rochowski, (tak się zwał przyjaciel stary), wydał był później córkę za obywatela w Poznańskiem i, majątek oddawszy synowi, sam przemieszkiwał przy niej. Znajdował, że tu mu w Wielkopolsce przyjemniej żyć było. Z Lubachowskim spotykali się rzadko. Przywitanie było tem serdeczniejsze.
– Cóż ty, mój stary – odezwał się Rochowski, z czułością niemal mu się przypatrując – co porabiasz? jak ci się powodzi? Córka, wnuki?
Lubachowski się zarumienił. Wzięli się pod ręce i poszli do gabinetu, gdzie – o cudo! – z zebranych obywateli kilku, przy zielonych stolikach, grało w karty… Rochowski z towarzyszem siedli na boku.
– Córkę – odparł stary – widuję bardzo rzadko, wnuków prawie nigdy. Obawiam się, abym, jako nieosiedlony, ale zamieszkujący tylko w Poznańskiem, nie był zmuszony go opuścić…
– Możeż to być? a zięć? tak wysoko stojący urzędnik?
– To właśnie mu nie dozwala mną się zajmować – odparł Lubachowski.
– O mnie, wiesz? – z uśmiechem ironicznym wtrącił Rochowski.
– Nic nowego nie słyszałem.
– To ja ci powiem – dodał stary przyjaciel. – Mieszkałem tu u córki za paszportem. Zdaje mi się, żem się nie mieszał do niczego, tymczasem kazano mi kraj opuścić…
– Dla czego?
– O przyczynę pytać nie wolno – dokończył Rochowski z ironicznym pół uśmiechem. – Wkrótce nam Polakom przejeżdżać nie będzie dozwolonem przez Wielkopolskę i dłużej dwudziestu czterech godzin nie zapowietrzać sobą atmosfery pruskiej.
– Nie do wiary! – szepnął Lubachowski.
– Wkrótce młodzieży tu nieurodzonej, zamknięte zostaną uniwersytety niemieckie.
– Dziwne! – szepnął stary. – Cóż więcej?
– Ja sądzę – mówił Rochowski – że się to skończy chyba na wybijaniu nas, gdziekolwiek się pokażemy. Mieliśmy zuchwalstwo przez lat sto opierać się niszczeniu i łupieniu; nie wymarliśmy, jak żądano, więc zostali zmuszeni biedacy sami się wziąć do wytrzebienia nienawistnego plemienia..!
Dwaj starzy popatrzyli na siebie łzawemi oczyma.
– Powiedz mi, spodziewał się kto z nas dożyć takich czasów? – spytał Rochowski.
– Nikt z nas pojęcia takiego stanu mieć nie mógł – odparł Lubachowski – bo któżby się był spodziewał powrotu do takiego podziału ludzi, których część jedna prawnie drugiej katem się ma stać i z tego szukać chluby? Mnie się dziś jeszcze zdaje, że to sen i zmora, a nie rzeczywistość…
– Smutno mi opuścić córkę i wnuczków, – westchnął Rochowski, – pocieszamy się tem, iż czasem w Galicyi spotykać się będziemy mogli.
– Mój Rochowski, – odezwał się po namyśle przyjaciel, – ja jestem pustelnikiem, mało kogo widuję, niewiele słyszę, z tego powodu może nie wszystko rozumiem. Tak surowe środki przeciwko nam zastosowane być nie mogły bez przyczyny. Cośmy zawinili? czem na to zasłużyliśmy nie wiem; zdawało mi się, że nam umiarkowania, ducha pojednawczego, spokoju w umysłach przybyło, żeśmy nikomu nietylko groźnymi; ale nawet nieprzyjemnymi być nie mogli… Cośmy zawinili?
– A no, Bóg mi świadkiem, nie wiem, – odparł Rochowski, – jak piorun spadło na nas to prześladowanie. Nie rozumiem go, ale sądzę, że bez rachuby nie przyszło… Co z sobą poczniesz?
– Nie wiem – krótko odparł Lubachowski. – Słyszałeś zapewne; co stary Chłopicki, który nie bezpieczne miejsce zajął w czasie bitwy pod Grochowem, odpowiedział pytającemu go: dlaczego tu stanął. – Toute place est bonne pour se faire tuer. Ja też mógłbym ci powiedzieć: wszędzie mi umrzeć będzie jednakowo…
– Mylisz się, mój stary, – rzekł Rochowski, ani żyć, ani umierać nie jest objętnem gdzie?
Zamilkli oba. Lubachowski wyciągnął rękę do przyjaciela.
– Nie mam już tu co robić, – rzekł… – Chciałem się przysłuchać naradom, spodziewając z nich jakiegoś skutku… widzę, że tu tylko się rozjątrzy więcej, co się pojednać było powinno… Wolę na to nie patrzeć, ani tego słuchać…
Wstał stary, ale w tej samej chwili gospodarz zastąpił mu drogę…
– Cóż to znowu? wybierasz się!
– Sądzę, że niema tu co robić?
– Przepraszam cię, ja od obiadu nie puszczę – dodał z tą miną pańską, która się oznaczać zdala: takiego obiadu nie znajdziesz w domu… Rochowski, zaproszony również, musiał pozostać.
Tymczasem w bocznym pokoju, gdzie rodzaj posiedzenia dalej się przeciągał, trwał gwar, nieustający na chwilę, przerywany tylko głośniejszemi okrzykami, śmiechami i krótkiemi momentami milczenia. Wchodzili tu jedni, wychodzili drudzy znużeni. Narada, zupełnie zwichnięta, zboczyła na manowce. Mówiono o gospodarstwie, o machinach, o cenie ziemi, liczono, ile ludności już pochłonęła emigracya, tajemniczemi jakiemiś podbudzona środkami, ile jej odejmie obecne wyganianie…
Najgwałtowniej z razu rozprawiający stygli i ziewali; w pokoju się przerzadzało i przewidzieć już było można chwilę, gdy mała gromadka przy stoliku zebrana pozostanie sama.
Z dala słychać było turkot bryczek tych gości, którzy dłużej już na spóźniony obiad czekać nie chcieli. W tem zawołano – do stołu… Nowe życie wstąpiło w pozostałych gości…
Przez drzwi szeroko otwarte widać było salę jadalną, dwoma długiemi stołami zastawioną, poza którą jeszcze dwa pokoje dodatkowemi stolikami ją uzupełniały…
W dosyć już wesołem usposobieniu zasiadano do – patryotycznego barszczu…
Jeden z najstarszych deputowanych, który od bardzo dawna mawiał mowy i podpisywał protestacye, odezwał się na głos, pocieszając tych, którzy posępni szli zwolna do zajęcia miejsc swoich.
– Panowie moi! ja wam powiadam, że się tu obawiać niema czego. Nie dano nam rady przez lat eto z okładem, nie lepiej poskutkuje prawo nowe… Niech nam tylko staie służy to godło narodowe, które choć się w kieliszku narodziło, z życiem się powinno zrosnąć: kochajmy się! To znaczy, trzymajmy się, brońmy i nie dawajmy się rozbić na stronnictwa i obozy. Niebezpieczeństwo nie jest w prześladowaniu, ale w rozkładzie i rozprzężeniu.
Wszyscy głośno przyklasnęli prawdzie uznanej i uczutej od dawna, ale, jak zawsze, jak wszędzie, każdy, mówiąc to, wzdychał, ażeby mu się poddali inni, a sam żadnych ustępstw nie chciał czynić nikomu. "Kochajmy się" więc wychodziło na miłość platoniczną, która, wstawszy od stołu, znikła…
Przy obiedzie nawet najposępniejsze twarze się trochę rozjaśniły, jeden tylko Lubachowski milczący i zadumany pozostał z Rochowskim w kątku.
Rochowski patrzał, słuchał i poruszał niekiedy ramionami. Kto, jak on, znał położenie kraju i ludzi, mógł się w istocie dziwić wesołemu usposobieniu towarzystwa, przypominającego… tratwę Meduzy…
Nie można było poznać po tych ludziach, jak wielkie im wszystkim zagrażało niebezpieczeństwo.
– Patrz, – odezwał się do Lubachowskiego, – ktoby tu wszedł, spojrzał i posłuchał nas, czyż nie mógłby sądzić, iż jesteśmy najszczęśliwsi, że tryumfujemy? Na wszystkich twarzach widać swobodne wesele… promieniejącą radość, choć zaprawdę cieszyć się niema czem. Jest to zapewne siłą, gdy wobec groźnych wypadków ludzie umieją zachować całą przytomność, spokój ducha, swobodę myśli, męztwo cywilne… ale u nas pozory mylą, promieniste twarze te nie są wyrazem siły, tylko płochości. Mówią one wszystkie: "Jakoś to będzie"! a to wyrażenie znaczy, że osobiście człowiek potrafi czoło stawić wszystkiemu, ale… sprawy ogółu zdaje na Opatrzność.
W istocie przygnębienia nie widać już było na twarzach, ani się ono przebijało w mowach. Można było sądzić, że rachowano na siły własne i ufano im; Lubachowski był zgorszony tą lekkomyślnością.
– Gdyby o nas szło tylko, – rzekł w końcu do Rochowskiego, – szacowałbym męztwo, z jakiem znosimy co nas spotyka; ale najdotkliwiej natem ucierpi lud biedny, wyrobnicy, których praca jest bogactwem, z których żaden nie ma nietylko zapasu na drogę, ale chleba na jutro, obciążeni rodzinami, bez odzieży, bez wozów i koni. Jutro wyrzucą ich za granicę. My znajdziemy przytułek, albo u rodzin, lub za grosz gdzieś płatną gospodę; oni nie wiedzą, dokąd ich popchnie los. może za Wołgę… może gdzieś w niezamieszkałą pustynią… przez stepy, które pieszo przebywać będą musieli.
Są to przecie bracia w Chrystusie dla nas chrzejan, a bracia po krwi dla narodowości wspólnej… a my im, śmiejąc się, ginąć dajemy.
– Cicho, – mruknął Rochowski, – aby nas nie posłyszano… Wiesz, że tu już większość uchwaliła, aby wszystko zdać na braci Galicyan i koroniarzy. Wielkopolska, gdy idzie o grosz, rada zawsze złożyć się ubóztwem swojem… Niema więc co mówić o losie ludu.
– Tak, – odparł stary, – mówić niema co, ale my, mój Rochowski, powinniśmy podzielić się ostatkami…
Zamilkli; ktoś właśnie opowiadał o losie znanego obywatela, którego majątek szedł na subhastę.