- promocja
- W empik go
Czarna Madonna - ebook
Czarna Madonna - ebook
Czarna Madonna to najnowszy ebook Remigiusza Mroza, jednego z najbardziej poczytnych polskich pisarzy współczesnych.
Wieża traci kontakt z Boeingiem 747, który miał wylądować w nocy w Tel Awiwie. Jedną z ponad 500 pasażerów była Aneta, narzeczona Filipa Szumowskiego, która pielgrzymowała do Bazyliki Grobu Świętego. Z początku Filip nie dopuszcza do siebie złych wieści i wierzy, że samolot się odnajdzie. Nie ma bowiem żadnych przesłanek, które mogłyby świadczyć o zamachu, nie znaleziono także wraku.
Z każdą godziną w głowie Filipa pojawia się coraz więcej pytań. Co naprawdę się stało z samolotem? Czy jego zaginięcie ma jakikolwiek związek z podobnymi wydarzeniami sprzed lat? I co z tym wszystkim ma wspólnego obraz Matki Bożej, zwany Czarną Madonną?
Wraz z odkrywaniem kolejnych faktów dotyczących zaginięcia samolotu, Filip coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że wolał tego nie wiedzieć…
Ebookiem Czarna Madonna Remigiusz Mróz po raz kolejny zaskakuje czytelnika. To pełna grozy powieść z wątkiem religijnym – miejsce, gdzie sacrum łączy się z profanum, a historia zatacza koło.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-711-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Signum sanctae crucis
I
Szatan istnieje. Nie tylko jako idea, uosobienie naszych własnych demonów lub symbol zła, ale jako osoba. Jezus rozmawiał z nim, przebywając na pustyni. Leon XIII widział go, kiedy odprawiał mszę – potem polecił całemu miastu modlić się, by Bóg strącił diabła do piekła. W Rytuale rzymskim znajduje się egzorcyzm, który papież ułożył niedługo potem i który odmawiał kilkakrotnie każdego dnia.
Być może dzięki osobom tak gorliwym, jak Leon XIII, zło przez lata pozostawało w ukryciu. W pewnym momencie coś się jednak zmieniło.
Było to trzynastego kwietnia, cztery lata po tym, jak na dobre zdjąłem koloratkę i schowałem ją na dnie jednej z szuflad. Wcześniej spędziłem sześć lat w seminarium, po prymicji jeszcze przez kilka podążałem drogą, która wydawała mi się jedyną słuszną. Zszedłem z niej niedługo po tym, jak poznałem Anetę.
Przychodziła na msze, które celebrowałem jako wikariusz parafialny. Spowiadałem ją kilkakrotnie, bywałem u niej na kolędzie. Udzieliłem nawet ślubu jej siostrze, nie przypuszczając, że kiedyś sam stanę z Anetą na ślubnym kobiercu.
A raczej, że niemal to zrobię.
Stało się to możliwe tylko dlatego, że po zrezygnowaniu z kapłaństwa dzięki mojemu biskupowi uzyskałem papieską dyspensę. Wprawdzie sakramentu święceń wyrzec się nie mogłem i duchownym miałem pozostać do końca życia, ale wolno mi było uczestniczyć w życiu Kościoła jak każdemu innemu wiernemu. Także poprzez zawarcie małżeństwa.
Trzynastego kwietnia dzieliło mnie od tego raptem kilka miesięcy. Razem z Anetą mieliśmy wybrać się w podróż przedślubną do Ziemi Świętej. Długo to planowaliśmy, odłożyliśmy pieniądze, ale pech chciał, że sytuacja zmusiła mnie, bym został w Polsce. Może gdyby nie zaciągnięte kredyty i opłakana sytuacja finansowa, stałoby się inaczej. Ostatecznie jednak nie miałem wyjścia – musiałem wybierać między podróżą do Izraela a perspektywą pożegnania się z pracą.
Moja narzeczona po długich namowach poleciała sama. A ja niedługo potem miałem przekonać się, że dług we frankach okaże się błahostką w porównaniu z tym, co przyjdzie mi spłacać przez resztę życia.
Tamtej nocy miałem problemy z zaśnięciem – może dlatego, że puste łóżko przypominało mi samotne życie, które niegdyś wiodłem. Obawiałem się, że nie zmrużę oka, ale w pewnym momencie sen w końcu mnie zmorzył. Nie na długo. Kwadrans, może dwa po tym, jak zasnąłem, obudziła mnie komórka.
Wibrowała na szafce nocnej, ale miałem wrażenie, jakby to rzeczywistość drgała.
Jęknąłem, żałując, że wyrwano mnie z błogiej nicości snu, którego już nie pamiętałem. Dopiero po chwili zreflektowałem się, że najpewniej dzwoni Aneta, by powiedzieć, że bezpiecznie wylądowała.
Spojrzałem na wyświetlacz i przekonałem się, że mam kilka nieodebranych połączeń. Może spałem mocniej i dłużej, niż mi się wydawało. Zmrużyłem oczy, rozdrażniony blaskiem wyświetlacza i faktem, że to nie narzeczona próbowała się ze mną skontaktować, ale mój ojciec.
Jedna z ostatnich osób, z którymi chciałbym rozmawiać. Szczególnie w środku nocy.
Mimo to przesunąłem palcem po ekranie.
– Tak? – zapytałem.
– Chryste… – powiedział na wydechu ojciec. – Myślałem…
– Co się dzieje?
– Myślałem, że jesteś na pokładzie tego samolotu.
Podsunąłem się do wezgłowia i włączyłem nocną lampkę. Wyraźna ulga w głosie ojca była niepokojąca, należał bowiem do wyjątkowo powściągliwych osób. Nie popadał w egzaltację nawet wtedy, kiedy sytuacja tego wymagała. Z punktu widzenia przeciętnego rozmówcy była to niewątpliwa zaleta – z punktu widzenia syna niekoniecznie.
– Nie poleciałem – odparłem, jeszcze niedobudzony. – Aneta w końcu dała się przekonać, żeby…
– Była tam?
Czas przeszły był jak cios prosto między oczy. Odchrząknąłem nerwowo.
– Co się dzieje? – powtórzyłem. – O co chodzi?
Milczał, ale słyszałem, jak łapczywie nabiera tchu. Zupełnie jakby dopiero wynurzył się spod wody po próbie pobicia rekordu w czasie nurkowania.
– Halo? – ponagliłem go.
Wiedziałem już, z czego wynika moja irytacja. Nawet gdyby powiedział mniej, a mój umysł wzbraniałby się przed zrozumieniem implikacji tego telefonu, pojąłbym, że wydarzyła się tragedia.
– Stracili kontakt z maszyną – oznajmił.
Nie odpowiedziałem.
– Włącz NSI – poradził. – Trwa relacja na żywo.
Podniosłem się powoli, spokojnie. Nie docierał do mnie sens słów ojca. Poszedłem do salonu, odnosząc wrażenie, jakby każdy krok był okupiony wręcz absurdalnym wysiłkiem. Włączyłem telewizor i stanąłem przed nim jak przed ołtarzem.
Ojciec przez chwilę podawał mi te same informacje, które przekazywano na antenie stacji informacyjnej. Na koniec zapytał, czy to na pewno ten samolot.
Lot tanich irlandzkich linii lotniczych Air Hibernia z wrocławskich Strachowic na lotnisko Bena Guriona w Tel Awiwie. Numer rejsu AH 3836. Boeing 747-100-SR-46. Nie mogło być mowy o żadnej pomyłce.
Nogi się pode mną ugięły i opadłem ciężko na fotel. Słyszałem głos w słuchawce, ale nie rozumiałem już żadnych słów.
– Filip? – zapytał z niepokojem ojciec. – Słyszysz mnie?
Właściwie tylko on mówił do mnie po imieniu. Wszyscy inni używali pseudonimu Bergkamp – lub skrótu Berg – którego nabawiłem się, kiedy w latach dziewięćdziesiątych kupiłem na bazarze koszulkę holenderskiego piłkarza.
– Słyszę.
– Mówiłem, że ostatni kontakt z maszyną był na ponad pół godziny przed planowanym lądowaniem. Gdzieś nad Morzem Śródziemnym.
– Nad Lewantyńskim – poprawiłem go, potrząsając głową. – Właśnie mówią o tym na NSI.
Przejęty głos prowadzącego nocne pasmo informacyjne zdawał się złowróżbny, jakby mężczyzna zaraz miał zapowiedzieć huk siedmiu archanielskich trąb zwiastujących koniec świata.
Być może w pewnym sensie tak było. Przynajmniej dla mnie.
– Są jakieś hipotezy? – zapytałem, wciąż zbity z tropu. – Wiedzą, co się stało?
– Mogło dojść do awarii transpondera. Rozważają też porwanie…
Nie wspomniał o najbardziej prawdopodobnej przyczynie, która sama się nasuwała. Byłem mu za to wdzięczny. Gdybym usłyszał z jego ust słowo „katastrofa”, zapewne byłoby mi jeszcze trudniej ogarnąć umysłem to, co się działo.
– Za kwadrans oświadczenie ma wydać rzecznik linii lotniczych – dodał.
Spojrzałem na zegarek, zastanawiając się, ile osób w środku nocy będzie słuchało przedstawiciela Air Hibernia. Zapewne niewiele, większość rodzin nie miała pojęcia, że coś złego stało się z ich bliskimi. Prześpią tę noc spokojnie. Jako jedną z ostatnich.
Rano zacznie się gehenna.
– Takie awarie się zdarzają – dodał ojciec.
– Transpondera?
– Oczywiście.
Nie sądziłem, by to było przyczyną braku sygnału. Może przemawiał przeze mnie pesymizm, a może fakt, że od pewnego czasu media skrupulatnie relacjonowały każdy przypadek zaginięcia samolotu.
Nie trzeba było kończyć zaawansowanego kursu z astronautyki, by wiedzieć, że na pokładzie każdej maszyny znajduje się zapasowy transponder. Wystarczyło śledzić doniesienia choćby na temat katastrofy samolotu EgyptAir lecącego z Paryża do Kairu.
Przez moment obaj milczeliśmy, słuchając dziennikarza NSI. Podawał wciąż te same informacje, nie siląc się nawet na szukanie synonimów. W materiale wideo powtarzały się ujęcia z wrocławskiego lotniska, wykonane przy jakiejś innej okazji. Na pierwszym planie widoczny był dreamliner LOT-u, w oddali startowała maszyna Air Hibernia, być może ta sama, którą dziś leciała Aneta.
Ledwo ta myśl nadeszła, poczułem chłód na całym ciele, jakby ktoś otworzył wszystkie okna w mieszkaniu. Mimowolnie potarłem ręce.
– Próbowałeś do niej dzwonić? – zapytałem.
– Kilkakrotnie. Nie ma sygnału.
Milczałem.
– To jeszcze nic nie znaczy – dodał. – Tak naprawdę nic jeszcze nie wiemy.
Wiedzieliśmy jednak dużo więcej, niż byliśmy w stanie przyznać.
– No tak… – odpowiedziałem, a potem spojrzałem na telefon. – Za chwilę oddzwonię.
– W porządku.
Zdawał sobie sprawę, że muszę sam spróbować. Dopiero usłyszenie mechanicznego komunikatu z centrali mogło mi uświadomić, że naprawdę nie ma kontaktu z moją narzeczoną.
Nabrałem tchu i lekko dotknąłem jej zdjęcia na widgecie szybkiego wybierania. W słuchawce zaległa absolutna cisza, co wydało mi się dziwne. Byłem przekonany, że usłyszę sygnał wybierania numeru, a potem kobiecy głos, który oznajmi po polsku i angielsku, że abonent jest tymczasowo niedostępny.
Na linii jednak rozbrzmiało coś innego. Cichy, metaliczny chrzęst, kojarzący się z dźwiękami fabrycznymi. Niepokojący i w jakiś sposób dotykający tych strun w duszy, które zazwyczaj się nie poruszają.
Nieprzyjemny pogłos szybko ucichł i zamiast niego usłyszałem sygnał nawiązywanego połączenia. Oplotło mnie uczucie gorąca. W jakiś sposób złowieszcze, pochmurne. Okazało się jednak niczym w porównaniu z tym, co poczułem chwilę później.
Usłyszałem kilka słów w nieznanym języku.
Wypowiadanych moim własnym głosem.
Potem nastała cisza.