- promocja
Czarna owca medycyny. Nieopowiedziana historia psychiatrii - ebook
Czarna owca medycyny. Nieopowiedziana historia psychiatrii - ebook
Z tej książki dowiesz się:
• Co łączyło Zygmunta Freuda ze Steve’em Jobsem?
• Jak wyglądały prehistoryczne przypadki trepanacji czaszki?
• Dlaczego choroby psychiczne leczono lobotomią?
• Co wspólnego miał gangster Al Capone z kompozytorem Robertem Schumannem?
Przez lata psychiatria uchodziła za czarną owcę medycyny. Wizyta u psychiatry była ostatecznością i często wiązała się z ostracyzmem społecznym. Nie pomagał fakt, że powstające teorie dotyczące leczenia schorzeń psychicznych często były ze sobą sprzeczne.
Jeffrey A. Lieberman – były szef Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego – prowadzi nas, wręcz w detektywistyczny sposób, przez historię jednej z najciekawszych dziedzin medycyny. Pokazuje trudności, przed którymi stawali psychiatrzy, próbując znaleźć przyczyny chorób i sposoby na skuteczne ich wyleczenie. Ale przede wszystkim opowiada o tym, jak długo psychiatrzy musieli walczyć o udowodnienie tego, że choroby, którymi się zajmują, istnieją naprawdę.
Książki dobre nie tylko w teorii!
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66517-41-7 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Co jest nie tak z Eleną?
Każdy, kto chodzi do psychiatry, powinien sobie zbadać głowę.
Samuel Goldwyn
Kilka lat temu pewien bardzo znany człowiek – nazwijmy go pan Conway – niechętnie przyprowadził do mnie swoją dwudziestodwuletnią córkę. Elena, studentka Yale, wzięła urlop z powodu tajemniczego pogorszenia się jej wyników w nauce. Pani Conway przytaknęła mężowi i dodała, że kryzys Eleny wynikał „z braku motywacji i z niskiej samooceny”.
Reagując na rzekome trudności córki, Conwayowie wynajęli całą rzeszę ekspertów od motywacji, trenerów życiowych i korepetytorów. Mimo wszystkich kosztownych doradców jej postępowanie się nie poprawiło. Jeden z korepetytorów zaryzykował twierdzenie (z dość dużym wahaniem, biorąc pod uwagę sławę pana Conwaya), że „z Eleną jest coś nie tak”. Conwayowie potraktowali uwagę korepetytora jako tłumaczenie jego własnej niekompetencji – i dalej szukali sposobów, które miały pomóc ich córce „wyjść z dołka”.
Próbowali naturopatii i medytacji, a kiedy te zawiodły, wyłożyli jeszcze więcej pieniędzy, by spróbować hipnozy i akupunktury. W istocie robili wszystko, by uniknąć wizyty u psychiatry, dopóki nie nastąpił „incydent”.
Elena jechała właśnie nowojorskim metrem na obrzeża miasta, by spotkać się z matką na lunch, gdy zaczepił ją łysiejący mężczyzna w średnim wieku, ubrany w brudną skórzaną kurtkę. Mężczyzna namówił ją, by wysiadła wraz z nim z metra. Nie informując matki, Elena zrezygnowała z umówionego lunchu i poszła wraz z mężczyzną do jego obskurnego mieszkania w piwnicy na Lower East Side. Gdy wreszcie odebrała telefon od przerażonej matki, mężczyzna znajdował się w kuchni i przygotowywał drinki.
Kiedy tylko pani Conway dowiedziała się, gdzie jest jej córka, natychmiast zadzwoniła na policję, a ta zrobiła nalot na mieszkanie mężczyzny, po czym przywiozła Elenę do rodziców. Dziewczyna nie protestowała wobec tej gwałtownej interwencji matki; właściwie nie zdawała się w ogóle zaniepokojona całym incydentem.
Gdy Conwayowie relacjonowali mi te wydarzenia w moim gabinecie na Manhattanie, nie miałem wątpliwości, że kochają swoją córkę i autentycznie martwią się o jej dobro. Sam mam dwóch synów, mogłem więc łatwo wyobrazić sobie, jak stresowali się tym, co potencjalnie mogło spotkać Elenę. Mimo całej tej troski jasno wypowiadali również wątpliwości co do tego, czy moje usługi będą potrzebne. Pierwszą rzeczą, jaką powiedział pan Conway, usiadłszy w moim gabinecie, było: „Muszę panu powiedzieć, że moim zdaniem ona nie potrzebuje psychiatry”.
Profesja, której poświęciłem całe swoje życie, nadal jest gałęzią medycyny cieszącą się najmniejszym zaufaniem, wzbudzającą największy strach i najczęściej oczernianą. Nie istnieje na przykład żaden ruch antykardiologiczny, domagający się zlikwidowania specjalistów od chorób serca. Nie ma ruchu antyonkologicznego, protestującego przeciw leczeniu raka. Istnieje natomiast głośny i silny ruch antypsychiatryczny, domagający się obcięcia funduszy, ograniczenia lub całkowitego wyplenienia psychiatrii. Jako szef wydziału psychiatrii na Uniwersytecie Columbia, naczelny psychiatra Nowojorskiego Szpitala Prezbiteriańskiego – Centrum Medycznego Uniwersytetu Columbia i były prezes Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego co tydzień dostaję mejle pełne zjadliwej krytyki, na przykład: „Wasze fałszywe diagnozy służą tylko nabijaniu kasy koncernów farmaceutycznych”; „Bierzecie całkiem normalne zachowania i nazywacie je chorobami, by usprawiedliwiać wasze istnienie”; „Nie ma czegoś takiego jak zaburzenia psychiczne, są tylko różnego rodzaju osobowości”; „Wy, szarlatani, nie macie pojęcia, co robicie. Ale jedno powinniście wiedzieć: wasze prochy mieszają ludziom w głowach”.
Ci sceptycy nie uważają, że psychiatria może pomóc rozwiązać problemy ze zdrowiem psychicznym… Sądzą raczej, że to sama psychiatria jest problemem. Ludzie na całym świecie są wciąż bardzo podejrzliwi wobec psychiatrów i uważają ich za przemądrzałych szarlatanów.
Zignorowałem sceptycyzm Conwayów i zacząłem badać sprawę Eleny, wypytując rodziców o jej historię, o szczegóły biograficzne i medyczne. Elena, jak się dowiedziałem, była najstarszą z czworga dzieci Conwayów. Uważano, że spośród rodzeństwa to właśnie ona ma największy potencjał. Wszystko w jej życiu układało się świetnie, zauważyli z nostalgią jej rodzice, aż do czasu rozpoczęcia drugiego roku studiów w Yale.
Otwarta, towarzyska i popularna na początku studiów dziewczyna stopniowo przestała opowiadać o życiu uczelnianym oraz uczuciowym swoim przyjaciołom i rodzicom. Przeszła na ścisłą dietę wegetariańską i zafascynowała się kabałą, wierząc, że sekretna symbolika pozwoli jej przyswoić sobie kosmiczną wiedzę. Na zajęciach pojawiała się w kratkę, jej oceny drastycznie się pogorszyły.
Rodzice początkowo nie martwili się tymi zmianami. „Dzieciom trzeba pozostawić swobodę, by znalazły samych siebie”, powiedziała pani Conway. „W jej wieku też chodziłem własnymi ścieżkami”, zgodził się pan Conway. Rodzice Eleny zaczęli się martwić dopiero po telefonie, jaki odebrali z przychodni uczelnianej dla studentów Yale.
Elena oskarżyła koleżanki z roku, że ją prześladują i że ukradły jej złotą bransoletkę. Kiedy jednak dziewczyny zostały przesłuchane przez pracowników administracji uniwersytetu, stanowczo zaprzeczyły jakimkolwiek prześladowaniom i twierdziły, że nigdy nie widziały żadnej bransoletki. Zwróciły za to uwagę na zachowanie Eleny, które stawało się coraz bardziej dziwne. Jeden z wykładowców zaniepokoił się jej odpowiedziami na pytania egzaminacyjne. Poproszona o wyjaśnienie techniki strumienia świadomości stosowanej przez Jamesa Joyce’a, Elena napisała, iż jego twórczość zawiera „zakodowaną specjalną wiadomość przeznaczoną dla wybranych czytelników, dysponujących mądrością umieszczoną w ich umysłach przez duchowe siły wszechświata”.
Wówczas Conwayowie wystąpili o urlop dla Eleny i zatrudnili prywatnych trenerów, zastosowali newage’owe środki, aż wreszcie przyjaciel polecił im popularną psychoterapeutkę z Manhattanu. Kobieta ta słynęła z zupełnie niemedycznego ujęcia zaburzeń psychicznych, które opisywała jako „mentalne roboty drogowe”. Jako leczenie stosowała konfrontacyjną terapię rozmową własnego pomysłu. Stwierdziła, że Elena cierpi na „zaburzenia samooceny”, i rozpoczęła z nią serię kosztownych sesji terapeutycznych (dwa razy w tygodniu), które miały jej pomóc ominąć wszelkie „roboty drogowe”.
Po tym, jak roczna terapia konfrontacyjna nie przyniosła poprawy, Conwayowie zwrócili się do uzdrowiciela holistycznego. Zalecił dietę oczyszczającą, ściśle wegetariańską, połączoną z ćwiczeniami medytacyjnymi. Pomimo jego najbardziej kreatywnych wysiłków Elena pozostała emocjonalnie zobojętniała i umysłowo rozchwiana.
Potem nastąpiło nieudane uwiedzenie ze strony obleśnego nieznajomego, które zmusiło Conwayów do konfrontacji z nieprzyjemnym faktem, iż ich córka jest najwyraźniej nieświadoma niebezpieczeństw związanych z chodzeniem do domów lubieżnych nieznajomych. Wówczas lekarz rodzinny powiedział im: „Na miłość boską, zabierzcie ją do prawdziwego lekarza”. I tak zjawili się u mnie.
Skończywszy wywiad z rodzicami Eleny, poprosiłem o możliwość porozmawiania z ich córką na osobności. Wyszli więc z mojego gabinetu i zostałem sam z Eleną. Była wysoka, szczupła i blada, miała długie blond włosy, splątane i nieumyte. Kiedy wcześniej rozmawiałem z jej rodzicami, dawała wyraz nonszalanckiemu roztargnieniu niczym rozleniwiony kot. Teraz, kiedy mówiłem bezpośrednio do niej, przesuwała wzrokiem po pomieszczeniu, jakby uważała światła na suficie za bardziej interesujące od swojego rozmówcy.
Nie czułem się zlekceważony, lecz dogłębnie zaniepokojony. Dobrze znam to nieobecne i chaotyczne spojrzenie, które jeden z moich kolegów nazywa „fragmentaryczną uwagą”. Sugerowało ono, że Elena zwraca uwagę raczej na bodźce pochodzące z jej mózgu niż na to, co dzieje się wokół niej. Przyglądając się wciąż rozproszonej dziewczynie, spytałem ją, jak się czuje. Wskazała na stojące na biurku zdjęcie mojej żony i dzieci.
– Znam tych ludzi – powiedziała delikatnym monotonnym głosem, przypominającym wibrowanie wentylatora.
Próbowałem zapytać, skąd może ich znać, ale przerwała mi:
– Muszę iść. Spóźnię się na spotkanie.
Uśmiechnąłem się przyjaźnie.
– To jest twoje spotkanie, Eleno. Jestem doktor Lieberman, a twoi rodzice umówili nas, by się przekonać, czy będę w stanie jakoś ci pomóc.
– Wszystko ze mną w porządku – odpowiedziała swoim płaskim, przytłumionym głosem. – Czuję się dobrze, tylko moje koleżanki się ze mnie śmieją i utrudniają mi pracę.
Spytałem ją o szkołę i o to, dlaczego ją zostawiła. Natychmiast oznajmiła mi, że szkoła już jej nie interesuje – teraz jej zadaniem jest ocalenie świata poprzez odkrycie źródła boskiej mocy. Wierzyła, iż Bóg umieścił aniołów w ciałach jej rodziców, by pomagali jej w tej świętej misji.
– Pańska sekretarka też o niej wie – dodała Elena.
– Dlaczego tak sądzisz?
– Chodzi o to, jak się do mnie uśmiechnęła, kiedy przyszłam. To był znak.
Takie urojenia, które psychiatrzy klasyfikują jako „ksobne” (polegające na odnoszeniu nieistotnych zewnętrznych wydarzeń do samego siebie) oraz „wielkościowe” (przesycanie codziennych czynności jakimś transcendentnym celem), są znane jako „objawy schneiderowskie”, od nazwiska niemieckiego psychiatry Kurta Schneidera, który jako pierwszy opisał w latach czterdziestych charakterystyczne objawy psychozy. Połączenie tych zachowań z danymi z wywiadu pozwalało wyraźnie podejrzewać schizofrenię, najpoważniejszą i najniebezpieczniejszą z chorób psychicznych, którą ja sam zajmowałem się przez trzy dekady.
Z lękiem myślałem o tym, że będę musiał przekazać Conwayom tę nowinę, ale równocześnie niedowierzaniem i smutkiem przejmowało mnie to, że ta niegdyś pełna życia dziewczyna mogła przez trzy lata cierpieć na w wysokim stopniu uleczalną chorobę, a była w tym czasie wystawiana na serię bezużytecznych metod. Co gorsza, unikając prawdziwego leczenia psychiatrycznego, jej rodzice narazili ją na bardzo realne niebezpieczeństwo. Po pierwsze, jej zaburzona zdolność dokonywania osądów mogła doprowadzić ją do podjęcia tragicznych w skutkach decyzji. A po drugie, wiemy teraz, że nieleczona schizofrenia prowadzi stopniowo do nieodwracalnych uszkodzeń mózgu, tak jak silnik samochodu uszkadza się, jeśli nie wymienimy w nim oleju.
Poprosiłem rodziców Eleny, by wrócili do gabinetu.
– Jaki jest werdykt? – spytała pani Conway bez mrugnięcia okiem, bębniąc palcami w krzesło.
Powiedziałem im, że nie mogę być całkiem pewien, póki nie przeprowadzę kolejnych testów, ale wydaje się prawdopodobne, iż ich córka cierpi na schizofrenię, chorobę dotykającą około jednego procenta ludzi, manifestującą się zwykle w późnym okresie dojrzewania lub we wczesnej dorosłości. Zła wiadomość była taka, że choroba jest poważna, nawracająca i nieuleczalna. Dobra wiadomość jest taka, że przy odpowiednim leczeniu i stałej opiece istnieje bardzo duża szansa, że dziewczyna wróci do zdrowia i będzie prowadzić relatywnie normalne życie, a może nawet wróci na studia. Wiedziałem, że teraz przyjdzie najtrudniejszy moment. Spojrzałem panu i pani Conway w oczy i powiedziałem z naciskiem, że ich córkę należy natychmiast hospitalizować.
Pani Conway wykrzyknęła jakieś słowa protestu i niedowierzania. Jej mąż stanowczo pokręcił głową i rzucił:
– Nie trzeba jej zamykać w szpitalu, na miłość boską. Musi tylko się ogarnąć i wziąć w garść!
Upierałem się, że Elena potrzebuje stałego nadzoru i natychmiastowego leczenia, tak aby bezpiecznie przywrócić ją do zdrowia i uniknąć przyszłych niebezpieczeństw, takich jak incydent w metrze. Ostatecznie ustąpili i zgodzili się wysłać ją na oddział psychiatryczny Nowojorskiego Szpitala Prezbiteriańskiego – Centrum Medycznego Uniwersytetu Columbia.
Osobiście nadzorowałem leczenie Eleny. Zarządziłem przeprowadzenie badań krwi, a także EEG, rezonans magnetyczny i testy neuropsychologiczne, by wyeliminować inne przyczyny jej stanu. Następnie przepisałem jej rysperydon, bardzo efektywny lek przeciwpsychotyczny, wywołujący jedynie marginalne efekty uboczne. W międzyczasie, w ramach zajęć grupowych, terapeuci wzmacniali jej umiejętności społeczne. Terapia poznawcza poprawiła jej koncentrację i uwagę. Ścisłe instrukcje dotyczące codziennych czynności pomogły poprawić jej wygląd i higienę. Po trzech tygodniach leczenia i intensywnej opieki kosmiczne symbole nie przykuwały już jej uwagi, a naturalna osobowość Eleny zaczęła powoli znów się ujawniać. Była osobą radosną i inteligentną, obdarzoną żywiołowym poczuciem humoru. Z zażenowaniem mówiła o swoim niedawnym zachowaniu i mocno pragnęła wrócić na studia i do swoich przyjaciół w New Haven.
Jej błyskawiczna poprawa była świadectwem siły współczesnej psychiatrii, a ja nie mogłem się doczekać, kiedy Elena wróci do swoich rodziców. Conwayowie byli zachwyceni, kiedy odzyskali córkę, a ja po raz pierwszy ujrzałem uśmiech na twarzy pana Conwaya, kiedy patrzył, jakiej przemianie uległa Elena.
Kiedy jednak nasz zespół terapeutyczny spotkał się z Conwayami, aby omówić kwestię wypisu Eleny i zwrócić uwagę na konieczność stałej opieki ambulatoryjnej, okazało się, iż rodzice nie są przekonani, że tak znaczna poprawa stanu ich córki jest wynikiem terapii medycznej, jakiej została poddana. Nic więc dziwnego, że kilka tygodni później dowiedziałem się od pracowników przychodni dla pacjentów ambulatoryjnych, iż Elena przestała się u nich pojawiać. Skontaktowałem się z Conwayami i próbowałem ich przekonać, że Elena nadal potrzebuje pomocy medycznej, a bez niej na pewno nastąpi nawrót choroby. Podziękowali mi za pomoc, równocześnie jednak twierdząc, iż wiedzą sami, co jest najlepsze dla ich córki, i że będą zapewniać jej opiekę na własną rękę.
Prawdą jest, że gdyby to wszystko działo się w latach siedemdziesiątych, kiedy studiowałem medycynę i przyjmowałem moich pierwszych pacjentów, mógłbym z nimi sympatyzować, a może nawet podzielałbym awersję Conwayów do psychiatrów. Większość instytucji psychiatrycznych była wówczas w cieniu ideologii i wątpliwych praktyk naukowych, a wszystkie ważne stanowiska w tym pseudomedycznym krajobrazie zajmowali wyznawcy Zygmunta Freuda. Conwayowie jednak szukali pomocy dla swojej córki w XXI wieku.
Po raz pierwszy w swej długiej i burzliwej historii psychiatria oferuje naukową, humanistyczną i efektywną terapię dla osób cierpiących na zaburzenia psychiczne. Zostałem prezesem Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego w momencie przełomowym dla mojej profesji. Kiedy piszę te słowa, psychiatria wreszcie zajmuje należne jej miejsce pośród innych nauk medycznych po bardzo długim błąkaniu się po naukowych pustkowiach. Wzmocniona nowymi badaniami, nowymi technikami i nowymi odkryciami, psychiatria nie tylko może wreszcie wyjść z cienia, ale wręcz musi pokazać się światu w nowym, ożywczym świetle.
Wedle Narodowego Instytutu Zdrowia Psychicznego jedna na cztery osoby będzie kiedyś cierpieć na zaburzenia psychiczne. Bardziej prawdopodobne jest, że człowiek będzie potrzebował pomocy psychiatry niż jakiegokolwiek innego lekarza specjalisty. A jednak nadal zdecydowanie zbyt wielu ludzi – tak jak Conwayowie – świadomie unika terapii, których skuteczność została w pełni dowiedziona. Proszę mnie dobrze zrozumieć: pierwszy przyznałbym, że psychiatria uczyniła wiele, by zasłużyć sobie na ten utrzymujący się stygmat. Nie bez powodu tak wielu ludzi zrobiłoby wszystko, co w ich mocy, by uniknąć wizyty u psychiatry. Wierzę, że jedynym sposobem, by psychiatrzy dowiedli, jak daleko wyszli z dawnych mroków, jest przyznanie się do wielu pomyłek w naszej długiej historii i przedstawienie nieocenzurowanej opowieści o tym, jak zdołaliśmy przezwyciężyć naszą niechlubną przeszłość.
Dlatego właśnie napisałem tę książkę: aby przedstawić uczciwą kronikę dziejów psychiatrii, nie pomijając wszystkich łotrów i szarlatanów, odrażających kuracji i absurdalnych teorii. Aż do niedawna autentyczne naukowe triumfy psychiatrii były rzadkością, a prawdziwi bohaterowie zdarzali się jeszcze rzadziej. Dzieje siostrzanych specjalności medycznych, takich jak kardiologia, choroby zakaźne czy onkologia, to opowieści o stabilnym progresie, przerywanym nieraz gwałtownymi skokami naprzód, podczas gdy historia psychiatrii składa się głównie z falstartów, długich okresów stagnacji, naprzemiennych kroków w przód i w tył.
Pełna historia psychiatrii nie jest jednak tylko czarną komedią pełną zabawnych omyłek. To również opowieść detektywistyczna, napędzana trzema kluczowymi pytaniami, które zadawała sobie każda odnosząca sukcesy generacja psychiatrów: Czym jest choroba psychiczna? Skąd się bierze? I przede wszystkim, jak w każdej profesji wyrastającej z przysięgi Hipokratesa: jak możemy leczyć choroby psychiczne?
Od początku XIX wieku aż po wiek XXI każde nowe pokolenie psychiatrycznych detektywów znajdywało nowe poszlaki – oraz bezcelowo goniło za mylnymi tropami – i dochodziło ostatecznie do odmiennych konkluzji na temat natury zaburzeń psychicznych, wprawiając tym psychiatrię w niekończący się ruch wahadłowy pomiędzy dwoma pozornie wykluczającymi się sposobami patrzenia na choroby psychiczne: poglądem, że choroba dotyka wyłącznie umysłu, oraz przekonaniem, że dotyka wyłącznie mózgu. Żadna inna specjalność medyczna nie doświadczyła tak ekstremalnej niestabilności w kwestii swych fundamentalnych założeń – i właśnie dlatego psychiatria zyskała reputację czarnej owcy w medycznej rodzinie, pogardzanej zarówno przez innych lekarzy, jak i przez samych pacjentów. A jednak mimo wielu fałszywych tropów i ślepych uliczek detektywistyczna historia psychiatrii ma wspaniały finał, w którym niezbadane dotąd zagadki zaczynają być stopniowo wyjaśniane.
Przez całą tę książkę będziecie czytać o nielicznych renegatach oraz wizjonerach, którzy śmiało rzucali wyzwanie powszechnym w swoich czasach poglądom, by pomóc swej dziedzinie w walce o lepszą pozycję. Bohaterowie ci sądzili, że psychiatrzy mogą stać się takimi samymi lekarzami jak przedstawiciele innych specjalności.
Dzięki ich pionierskim dokonaniom dzisiejsi psychiatrzy rozumieją, że skuteczne leczenie chorób psychicznych wymaga równoczesnego zajęcia się i umysłem, i mózgiem. Psychiatria jest wyjątkową specjalnością medyczną; przekracza zwyczajną medycynę ciała, by zwrócić się w stronę fundamentalnych pytań o naszą tożsamość, sens życia i potencjał. Opiera się na zupełnie wyjątkowej relacji między lekarzem a pacjentem: psychiatra często zyskuje dostęp do prywatnego świata pacjentów i ich najbardziej intymnych myśli – najpilniej skrywanych rzeczy wstydliwych i najdroższych marzeń. Intymność tej relacji sprawia, że psychiatra staje się wyjątkowo odpowiedzialny za dobrostan pacjenta. Do tej odpowiedzialności psychiatrzy często nie dorastali – ale już się tak nie dzieje. Współczesny psychiatra posiada narzędzia pozwalające wyprowadzić każdego z labiryntu umysłowego chaosu w świat jasności, opieki i zdrowia. Świat potrzebuje pełnej współczucia i zarazem naukowej psychiatrii, a ja chciałbym oznajmić – niech zagrają fanfary – że taka psychiatria wreszcie istnieje.
Pozwólcie, że opowiem wam, jak doszliśmy do tego punktu…Rozdział 1
Pasierbowie medycyny: magnetyzerzy, alieniści i analitycy
Chora myśl może nadgryźć ciało bardziej niż gorączka czy suchoty.
Guy de Maupassant
Każda rzecz w naturze porozumiewa się za pomocą uniwersalnych fluidów. Nerwy są najlepszymi przewodnikami cielesnymi tego powszechnego magnetyzmu, a trącając je, można wywołać radosną zmianę umysłu i sprowadzić radykalne ozdrowienie.
Franz Mesmer, Rozprawa o odkryciu magnetyzmu zwierzęcego
Płonie na ziemi i w powietrzu
Abigail Abercrombie nie mogła już temu dłużej zaprzeczać: działo się z nią coś dziwnego i nie wiedziała, co to takiego. Był rok 1946, a Abbey pracowała jako stenotypistka w Sądzie Najwyższym w Portland w stanie Maine. Praca ta wymagała nadzwyczajnego skupienia umysłowego. Do niedawna lubiła te codzienne wyzwania. Teraz jednak, bez żadnego powodu, była cały czas rozproszona. Często robiła błędy w pisowni, czasem pomijała całe zdania w swojej transkrypcji zeznań, a wszystko dlatego, że stale obawiała się, iż będzie miała kolejny „atak”.
Ataki zaczęły się dwa miesiące wcześniej, po jej dwudziestych szóstych urodzinach. Pierwszy dopadł ją, kiedy robiła zakupy w zatłoczonym sklepie spożywczym. Bez żadnego ostrzeżenia wszystkie jej zmysły zdawały się bić na alarm. Poczuła, że nie może oddychać, a serce biło jej tak mocno, iż myślała, że umiera. Popędziła do szpitala, ale lekarz po badaniu poklepał ją po ramieniu i powiedział, że wszystko z nią w porządku.
Ona jednak wiedziała, że coś jest nie tak. W ciągu następnego miesiąca miała dwa kolejne ataki. Za każdym razem przez dwie czy trzy minuty jej emocje zdawały się rozregulowane, serce pędziło, a ją samą przepełniał szaleńczy strach. Zaczęła się zastanawiać… „Jeśli zdaniem lekarzy wszystko jest w porządku z moim ciałem, to może coś jest nie tak z moją głową?”.
Skąd w ogóle możemy wiedzieć, czy jakiś nieprzyjemny stan psychiczny jest prawdziwą jednostką chorobową, a nie tylko zwyczajnym dołkiem, jakie zdarzają się w życiu każdej osoby? Jak mogę rozpoznać, czy ja sam – albo ktoś, na kim mi zależy – doświadczam stanu patologicznego, nie zaś zwyczajnej fluktuacji między wzlotami i spadkami nastroju? Czym dokładnie jest choroba psychiczna?
Onkolog może dotknąć gumowatych guzków, pulmonolog może przez mikroskop ujrzeć sznur bakterii, a kardiolog bez trudności pozna żółtawy osad cholesterolu zatykającego arterie. Psychiatria z kolei mocniej niż jakakolwiek inna specjalność medyczna musiała walczyć o udowodnienie, że choroby, którymi się zajmuje, w ogóle istnieją. W rezultacie psychiatria była zawsze podatna na wpływ idei podejrzanych, nie z tej ziemi albo zwyczajnie dziwacznych; kiedy ludzie są zdesperowani, skłoni są słuchać jakiegokolwiek wyjaśnienia i szukać dowolnego źródła nadziei. Abbey nie wiedziała, do kogo się zwrócić – dopóki nie przeczytała w gazecie pewnego artykułu.
W gazecie pisano z entuzjazmem o robiącej wrażenie nowej terapii zaburzeń emocjonalnych, prowadzonej przez Instytut Orgonu, założony przez słynnego austriackiego psychiatrę Wilhelma Reicha. Doktor Reich mógł pochwalić się referencjami najwybitniejszych instytucji medycznych. Jego mentorem był laureat Nagrody Nobla, a on sam pracował jako zastępca dyrektora w Wiedeńskiej Klinice Psychoanalitycznej pod kierownictwem najsłynniejszego psychiatry wszech czasów, Zygmunta Freuda. Czasopisma medyczne z uznaniem pisały o jego pracy, opublikował kilka bestsellerów i sam Albert Einstein z aprobatą wypowiadał się o terapiach orgonowych – tak w każdym razie twierdził Reich.
Z nadzieją, że tak wybitny lekarz może wreszcie zdołać ją zdiagnozować i wyleczyć, Abbey złożyła mu wizytę w Orgononie, wiejskiej posiadłości w Maine, nazwanej tak na cześć odkryć doktora Reicha. Z zachwytem przekonała się, iż przyjmie ją osobiście doktor Reich. Ze swym przenikliwym spojrzeniem i czołem zwieńczonym falą nieuczesanych włosów Reich przypominał jej Rotwanga, szalonego naukowca z filmu Metropolis z roku 1927.
– Czy słyszała pani o orgonach? – spytał, kiedy usiadła.
Gdy pokręciła przecząco głową, doktor Reich wyjaśnił jej, że wszystkie zaburzenia umysłowe – również te, które ją trapiły, jakiekolwiek miałyby być – wynikają ze skrępowania przepływu orgonu, ukrytej formy energii łączącej w sobie wszystkie żywioły natury.
– To nie jest tylko teoria, orgon płonie na ziemi i w powietrzu – powiedział z naciskiem doktor Reich, pocierając palce.
Zdaniem Reicha fizyczne i umysłowe zdrowie zależało od prawidłowego przepływu orgonu, którego nazwa wywodziła się od słów „organizm” i „orgazm”.
Abbey z entuzjazmem pokiwała głową; właśnie czegoś takiego szukała.
– Potrzebuje pani – ciągnął doktor Reich – przywrócenia naturalnego przepływu orgonu przez pani ciało. Na szczęście istnieje sposób, by tego dokonać. Czy chce pani, abym rozpoczął terapię?
– Tak, panie doktorze.
– Proszę rozebrać się do bielizny.
Abbey się zawahała. Każda relacja lekarz–pacjent opiera się na zaufaniu, przyznajemy bowiem lekarzowi nieograniczony dostęp do naszego ciała, od powierzchni skóry aż po mroki naszych wnętrzności. Jednakże relacja między psychiatrą a pacjentem jest jeszcze głębsza, ponieważ powierzamy w niej lekarzowi swój umysł – samą istotę naszego istnienia. Psychiatra oczekuje od nas odkrycia naszych myśli i emocji, odsłonięcia najgłębszych pragnień i wstydliwych sekretów. Relacja terapeutyczna z psychiatrą zakłada, że jest on wykształconym ekspertem, który wie, co robi, tak samo jak ortopeda czy okulista. Czy jednak psychiatrzy zasługują na takie samo domniemanie kompetencji co lekarze innych specjalności?
Abbey wahała się jeszcze przez chwilę, ale później przypomniała sobie, jakie wspaniałe referencje i jak dogłębne wykształcenie medyczne miał doktor Reich, zdjęła więc sukienkę, starannie ją złożyła i umieściła na biurku. Reich gestem nakazał jej usiąść na dużym drewnianym krześle. Nerwowo usiadła. Od dotyku chłodnych listew jej nagie nogi pokryły się gęsią skórką.
Doktor podszedł do niej i zaczął ostrożnie dotykać jej rąk i ramion, po czym przeszedł do kolan i ud, jakby próbował wymacać jakiś guzek.
– Tak, o tutaj, i tutaj… Czuje pani? Tutaj są sploty, w których zatrzymuje się orgon. Proszę wystawić rękę.
Posłuchała go. Bez ostrzeżenia uderzył ją energicznie w rękę tuż ponad łokciem, jakby chciał zabić muchę. Abbey krzyknęła raczej z zaskoczenia niż bólu. Doktor Reich uśmiechnął się i uniósł triumfalnie palec.
– Świetnie! Uwolniła pani energię, która była zamknięta w środku. Poczuła to pani?
Każdego tygodnia przez następne sześć miesięcy Abbey wracała do Instytutu Orgonu. W czasie niektórych wizyt doktor Reich używał „orgonoskopu”, instrumentu przypominającego mały mosiężny teleskop, za pomocą którego obserwował przepływ energii orgonu przez jej ciało. Wedle doktora orgon miał barwę jasnobłękitną. Przy innych okazjach nakazywał Abbey, aby rozebrała się do bielizny i wcisnęła do pudła wielkości budki telefonicznej, podczas gdy z szyi zwisał jej gumowy wąż. To był „akumulator orgonowy”, który miał zwiększać przepływ orgonu u Abbey i pomóc jej zmniejszyć napięcie.
Akumulator orgonu, urządzenie stosowane w terapii orgonowej. (© Agencja Leków i Żywności / Science Source)
Abbey z wdzięcznością zaakceptowała przepisaną terapię. Nie ona jedna. Ludzie z całego świata szukali pomocy u Reicha albo jego uczniów. Jego książki tłumaczono na dziesiątki języków, jego urządzenia do transmitowania energii orgonowej sprzedawano na całym świecie, a jego koncepcje wpłynęły na całe pokolenie psychoterapeutów. Był jednym z najsłynniejszych psychiatrów swoich czasów. Czy jednak Abbey miała rację, darząc go zaufaniem?
W 1947 roku, kiedy Reich stwierdził, że jego akumulatory orgonowe potrafią leczyć raka, zainterweniowała Agencja do spraw Żywności i Leków. Jej przedstawiciele wkrótce doszli do przekonania, że urządzenia terapeutyczne i sama teoria energii orgonowej to „szalbierstwo najgorszego rodzaju”. Sąd wydał zakaz sprzedawania i reklamowania urządzeń orgonowych. Reich – który naprawdę wierzył w siłę orgonu – był zdruzgotany. W miarę postępów śledztwa dawni współpracownicy donosili, iż doktor coraz częściej ulega paranoi i urojeniom. Wierzył, że Ziemia jest atakowana przez UFO. Nocami włóczył się po Instytucie Orgonu z bandaną uwiązaną na szyi i rewolwerem za pasem, jak jakiś rewolwerowiec z Dzikiego Zachodu. W czasie kolejnego procesu o nielegalną sprzedaż orgonowych urządzeń sędzia prywatnie zasugerował, że Reich sam powinien poszukać konsultacji psychiatrycznej. Ostatecznie przysięgli uznali Reicha za winnego, instytut zamknięto. Reich znalazł się w więzieniu federalnym w Lewisburgu, gdzie w 1957 roku zmarł na zawał serca.
Nie wiemy dokładnie, co poczuli pacjenci, kiedy dowiedzieli się, że stosowane przez Reicha kuracje to brednie. Możemy sobie to jednak wyobrazić. Szarlataneria psychiatryczna niestety do dziś pozostaje problemem, a ja sam spotkałem wielu pacjentów, których wcześniej leczyli blagierzy XXI wieku. Niewiele jest w życiu sytuacji, kiedy człowiek czuje się bardziej wykorzystany, niż gdy powierza swoje najbardziej intymne sprawy profesjonaliście, a potem dowiaduje się, iż padł ofiarą czyjejś niekompetencji, złudzenia albo oszustwa. Przypuszczam, że Abbey mogła wypowiedzieć słowa podobne do tych, które usłyszałem od pewnej kobiety, kiedy przekonała się, że charyzmatyczny psychiatra jej córki próbuje manipulować dwudziestojednoletnią dziewczyną dla swoich celów i nastawia ją przeciw jej własnej rodzinie: „Był zwykłym oszustem. Ale skąd mieliśmy to wiedzieć? Potrzebowaliśmy pomocy, a on wydawał się profesjonalistą. Skąd ktokolwiek mógłby to wiedzieć?”.
Sam jestem psychiatrą, urodziłem się, kiedy Wilhelm Reich wciąż przyjmował pacjentów. W jego historii zawsze uwierał mnie jeden szczegół: fakt, że środowisku psychiatrów nie udało się ujawnić, iż jeden spośród nich to szarlatan. W rzeczywistości w oczach opinii publicznej wyglądało na to, że oficjalne instytucje psychiatryczne popierają niedorzeczne metody Reicha. Dlaczego psychiatrzy nie byli w stanie poinformować zdesperowanych ludzi, że metody Reicha nie mają w ogóle żadnej podbudowy naukowej?
Niestety wątpliwe metody zawsze pojawiały się także w głównych nurtach psychiatrii, a czołowe instytucje psychiatryczne często akceptowały techniki dyskusyjne, jeśli nie całkiem bezużyteczne. Gorzka prawda jest taka, że Wilhelm Reich nie jest historyczną anomalią, ale raczej zawstydzającym symbolem tej najbardziej kontrowersyjnej ze specjalizacji medycznych.
Wysiłki psychiatrów, by pomóc opinii publicznej odróżnić terapie oparte na naukowych dowodach od nieuzasadnionych zmyśleń, były zawsze niewystarczające – i takie pozostają do dziś. Możecie się zastanawiać, jak to możliwe, że tysiące wykształconych, inteligentnych ludzi – nauczycieli, naukowców, biznesmenów, a także stenotypistów sądowych – mogło wierzyć, iż niewidzialna sieć orgonicznej energii jest kluczowa dla zdrowia psychicznego. A jednak nawet i dziś szarlatani w szeregach profesjonalnych psychiatrów ogłupiają zdesperowanych i ufnych pacjentów, podczas gdy instytucje psychiatryczne biernie się temu przyglądają.
Daniel Amen, autor popularnej serii książek Zmień swój mózg, gwiazda telewizyjnych programów poświęconych mózgowi, jest pewnie najbardziej znanym żyjącym psychiatrą. Wychwalali go Joan Baez, Rick Warren i Bill Cosby, a ekskluzywny mówca motywacyjny Brendon Burchard przedstawił go kiedyś jako „gościa od mózgu numer jeden na całej planecie”. A jednak sława Amena opiera się na całkowicie nieuzasadnionych praktykach, niepopartych żadnymi naukowymi badaniami i odrzucanych przez oficjalną medycynę.
Amen sugeruje, że patrząc na zdjęcia mózgu robione technologią SPECT (tomografia emisyjna pojedynczych fotonów), potrafi zdiagnozować choroby psychiczne – co ma więcej wspólnego z frenologią, zajmującą się wypukłościami czaszek, niż ze współczesną psychiatrią. „Nie ma absolutnie żadnych dowodów dla jego twierdzeń lub praktyk”, twierdzi doktor Robert Innis, odpowiedzialny za neuroobrazowanie molekularne w amerykańskim Narodowym Instytucie Zdrowia Psychicznego. Wedle jego opinii są one „nienaukowe i nieuzasadnione, tak jak wykorzystanie niezatwierdzonego lekarstwa”. W sierpniu 2012 roku w „Washington Post” ukazał się artykuł doktor Marthy J. Farah, dyrektorki Centrum Neuronauki i Społeczeństwa Uniwersytetu Pensylwanii, która techniki Amena opisuje bardziej bezpośrednim słowem: „blaga”. Doktor Amen zaleca również hiperbaryczną terapię tlenową i sprzedaje własną linię suplementów diety, zwanych „wzmacniaczami mózgu” – w obu wypadkach nie ma żadnych naukowych świadectw skuteczności terapeutycznej.
To zadziwiające, ale współczesne regulacje prawne nie uniemożliwiają ludziom takim jak Amen opowiadania bredni o SPECT. Chociaż każdy z członków zarządu Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego uważa jego teorie za bajki, Amen nadal działa bez przeszkód i w dużej części nieobnażony jako blagier. Jeszcze bardziej frustrujące dla rzetelnych praktyków psychiatrii jest to, że Amen śmiało opowiada, iż jego unikalne metody znacznie wyprzedzają ociężałą i zacofaną psychiatrię głównego nurtu. To tak, jakby Bernie Madoff naśmiewał się z niskiej stopy zwrotu funduszów Fidelity.
Tak jak niegdyś Wilhelm Reich, tak dziś Daniel Amen kroczy w aurze powszechnego szacunku, który sprawia, że jego metody uchodzą za wiarygodne. Jeśli zastanawiacie się, jak to możliwe, że jakikolwiek pacjent Reicha mógł wierzyć, iż rozbieranie się do półnaga i wchodzenie do dziwnego aparatu kumulującego orgon może poprawić jego zdrowie psychiczne, to pomyślcie, jaką siłę przekonywania ma technika SPECT Amena, która jest uderzająco podobna do akumulacji orgonu: pacjenci poddają się wstrzykiwaniu radioaktywnych substancji do układu krwionośnego, a potem grzecznie wsadzają głowy do dziwnego, wychwytującego promienie gamma aparatu. Aura tajemnicy otaczająca SPECT, kojarzona z najnowszymi dokonaniami nauki, zdaje się równie niesamowita i urzekająca jak niegdyś błękitny elektryczny blask orgonu. W jaki sposób laik miałby odróżnić technologie oparte na dowodach naukowych od tych, które zrodziły się z czystej fantazji?
Nie ma wątpliwości, że wszystkie specjalności medyczne padły ofiarą pewnej ilości szalbierstw, bezużytecznych terapii i niedouczonych praktyków. Upuszczanie krwi i czyszczenie jelit były kiedyś standardowymi kuracjami przepisywanymi na wszystko, od artretyzmu po grypę. Nie tak dawno temu raka piersi leczono radykalną mastektomią, która okaleczała znaczną część klatki piersiowej, z żebrami pacjentki włącznie. Jeszcze dziś Agencja do spraw Żywności i Leków ma na swojej liście sto osiemdziesiąt siedem głośnych, ale zupełnie nieskutecznych kuracji przeciwnowotworowych. Przepisywanie antybiotyków na przeziębienia jest powszechną praktyką, chociaż antybiotyki nie mają żadnego działania na wirusy. Bezużyteczne artroskopie wykonuje się u chorych z osteoartrozą kolan. Bezwartościowe terapie komórkowe stosowane przeciw nieuleczalnym chorobom neurologicznym, takim jak stwardnienie zanikowe boczne, a także przy uszkodzeniach kręgosłupa były tematem jednego z ostatnich odcinków 60 minutes. Mnożą się fałszywe terapie autyzmu – przepisuje się witaminy, nutraceutyki, suplementy diety, zastrzyki z komórek macierzystych, przeczyszczanie oraz usuwanie metali ciężkich z organizmu przez chelatację. Ludzie podróżują na inne kontynenty, by poddać się egzotycznym, drogim i całkowicie bezużytecznym terapiom na każdą możliwą do wyobrażenia chorobę. Nawet ktoś tak inteligentny jak Steve Jobs okazał się podatny na naciągane praktyki i odkładał w czasie prawdziwą terapię raka trzustki na rzecz „medycyny holistycznej”, aż było za późno.
A jednak psychiatria doświadczyła większej liczby nieuzasadnionych praktyk niż jakakolwiek inna dziedzina medycyny w dużej mierze dlatego, że – aż do niedawna – sami psychiatrzy nie mogli dojść do porozumienia, czym jest schorzenie psychiczne, a tym bardziej jak należy je leczyć. Jeśli każdy lekarz ma własną definicję choroby, to sposoby terapii stają się tak różnorodne jak buty – w każdym sezonie mamy nową modę dotyczącą kolorów i fasonów… Jeśli zaś nie wiesz, co leczysz, to jak kuracja może się okazać efektywna? Wiele najsłynniejszych osób w dziejach psychiatrii zasłynęło raczej wątpliwymi praktykami niż realnymi dokonaniami, pomimo swych zazwyczaj szlachetnych pobudek: magnetyzm zwierzęcy Franza Mesmera, tabletka żółciowa Benjamina Rusha, terapia malaryczna Juliusa Wagnera-Jauregga, szokowa terapia insulinowa Manfreda Sakela, terapia przedłużonym snem Neila Macleoda, lobotomie Waltera Freemana, konwersja orientacji seksualnej Melanie Klein czy psychiatria egzystencjalna R. D. Lainga.
Z przykrością muszę stwierdzić, że znaczna część odpowiedzialności za ten stan rzeczy spoczywa na moich kolegach po fachu. Podczas gdy inne gałęzie medycyny zwiększają długość życia i poprawiają jego jakość, a ich terapie są coraz bardziej efektywne, psychiatrów regularnie oskarża się o zbyt częste przepisywanie leków, patologizowanie zachowań zupełnie normalnych oraz wyrzucanie z siebie mnóstwa psychologicznego bełkotu. Wielu ludzi żywi podejrzenia, że nawet najlepsze terapie współczesnej psychiatrii mogą ostatecznie okazać się nowymi wcieleniami teorii orgonu Reicha – złudnymi metodami, niezdolnymi do przyniesienia ulgi pacjentom cierpiącym na prawdziwe choroby, takim jak Abigail Abercrombie czy Elena Conway.
A jednak dziś mogę zapewnić, że przedstawiciele mojej profesji potrafią pomóc Abbey i Elenie. U Abbey z pewnością zdiagnozowano by dziś zespół lęku napadowego bez agorafobii – rodzaj zaburzenia powiązanego z dysfunkcją struktur neuronalnych w środkowym płacie skroniowym oraz w pniu mózgu, który odpowiada za regulację emocji i reakcje typu „walcz lub uciekaj”. Jej chorobę leczylibyśmy selektywnymi inhibitorami wychwytu zwrotnego serotoniny i terapią behawioralno-poznawczą. Przy długotrwałej opiece rokowania dla Abbey byłyby bardzo optymistyczne, można by spodziewać się, że będzie wiodła całkiem normalne życie, a dzięki terapii objawy choroby pozostaną pod kontrolą.
Elena dobrze zareagowała na początkowe leczenie i wierzę, że gdyby przestrzegała przygotowanego dla niej planu rehabilitacji, ona również mogłaby liczyć na powrót do zdrowia, ponowne podjęcie edukacji i życie takie jak przed chorobą.
Skoro jednak mogę z taką pewnością wypowiadać się na temat diagnozy Abbey i Eleny, to dlaczego w przeszłości psychiatrzy tak często się mylili? Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy cofnąć się o ponad dwa stulecia – do początków psychiatrii jako samodzielnej dyscypliny medycznej. Od samych swych narodzin psychiatria była dziwacznym i krnąbrnym dzieckiem: raczej pasierbem niż synem medycyny.
Medycyna duszy
Od czasów starożytnych lekarze wiedzieli, że mózg jest siedliskiem myśli i uczuć. Każdy odziany w togę medyk mógł wam powiedzieć, że jeśli ten szaroróżowy farsz wypełniający czaszkę zostanie mocno uszkodzony, jak to często działo się w czasie bitew, to można oślepnąć, zacząć gadać od rzeczy albo wpaść w stanie śpiączki do krainy Morfeusza. W XIX wieku przedstawiciele nauk medycznych na europejskich uniwersytetach zaczęli również łączyć wnikliwą obserwację anormalnych zachowań pacjentów ze szczegółową sekcją przeprowadzaną na ich zwłokach. Lekarze przyglądający się przez mikroskopy wycinkom mózgu oraz tkankom zmarłych pacjentów odkryli ku swojemu zaskoczeniu, że choroby umysłowe zdają się dzielić na dwie odmienne kategorie.
Pierwszą kategorię tworzyły te zaburzenia, w których widoczne było jakieś uszkodzenie mózgu. Badając mózgi osób cierpiących na demencję, lekarze przekonali się, że niektóre z nich zdają się mniejsze i pokryte są ciemnymi plamami białkowymi. Inni lekarze przekonali się, że pacjenci, którzy nagle stracili władzę w kończynach, często mieli jakieś powodujące obrzmienia zatory albo szkarłatne plamki w mózgu (po wylewach). Przy innych okazjach w mózgach odnajdywano lśniące różowe guzy. Francuski anatom Paul Broca zbadał mózgi dwóch mężczyzn, którzy razem wzięci potrafili wypowiedzieć nie więcej niż siedem słów (jeden z nich nazywany był „Tan”, ponieważ tą właśnie sylabą usiłował wyrazić wszystko, co chciał przekazać rozmówcom). Broca odkrył, że obaj mieli wylew dokładnie w tym samym miejscu – w lewym płacie czołowym. Stopniowo coraz więcej zaburzeń zaczęto kojarzyć z łatwo rozpoznawalnymi nazwiskami ich odkrywców, stanowiącymi swego rodzaju „sygnaturę patologii” – poznano chorobę Parkinsona, Alzheimera, Picka czy Huntingtona.
A jednak, analizując mózgi pacjentów cierpiących za życia na innego rodzaju choroby psychiczne, lekarze często nie byli w stanie zidentyfikować żadnej fizycznej nieprawidłowości. Żadnych uszkodzeń, żadnych anomalii neuronalnych – mózgi tych pacjentów niczym nie różniły się od mózgów osób, które nigdy nie wykazywały żadnych nietypowych zachowań. Te tajemnicze zaburzenia stworzyły drugą kategorię chorób umysłowych – należały do niej psychozy, manie, fobie, melancholia, obsesje i histeria.
Odkrycie, że niektóre zaburzenia psychiczne nie mają wyraźnego podłoża biologicznego – podczas gdy inne mają – doprowadziło do stworzenia dwóch oddzielnych dyscyplin. Lekarze specjalizujący się wyłącznie w chorobach o wyraźnym podłożu neuronalnym stali się neurologami. Ci, którzy zajmowali się niewidzialnymi chorobami umysłu, zaczęli być nazywani psychiatrami. Widzimy więc, że psychiatria jako specjalność medyczna wzięła sobie za pole działania te choroby, dla których – z definicji – nie dało się znaleźć widocznej fizycznej przyczyny. Termin „psychiatria” – ukuty przez niemieckiego lekarza Johanna Christiana Reila w roku 1808 – dosłownie oznacza „leczenie duszy”.
Mając za przedmiot badań i rację istnienia niepodzielną duszę, psychiatria szybko stała się płodnym gruntem dla rozmaitych kanciarzy i szarlatanów. Wyobraźcie sobie, co by się stało, gdyby na przykład kardiologia podzieliła się na dwie oddzielne specjalności: kardiologów, którzy zajmowaliby się fizycznymi dolegliwościami serca, i spirytologów, którzy zajmowaliby się niefizycznymi problemami sercowymi. Która z tych specjalizacji byłaby bardziej podatna na fantazyjne teorie i oszustwa?
Niczym Cieśnina Beringa, rozdział między mózgiem neurologów i duszą psychiatrów podzielił dwa kontynenty medyczne. Raz po raz przez kolejne dwa stulecia psychiatrzy deklarowali braterstwo i równość wobec swoich kolegów neurologów po drugiej stronie granicy, by nagle gwałtownie ogłosić wolność od nich i upierać się, że niezbadany umysł jest polem poszukiwania głębszej prawdy.
Jednym z pierwszych lekarzy, który próbował wyjaśnić i leczyć zaburzenia umysłowe, był niemiecki uczony Franz Anton Mesmer. W latach siedemdziesiątych XVIII wieku odrzucił powszechnie akceptowane religijne i moralne tłumaczenie chorób psychicznych na rzecz wyjaśnień fizjologicznych – co bez wątpienia uczyniło go pierwszym psychiatrą świata. Niestety wysnute przez niego wyjaśnienie fizjologiczne opierało się na przekonaniu, iż choroby umysłowe wiążą się z „magnetyzmem zwierzęcym” – niewidzialną energią krążącą przez tysiące kanałów magnetycznych naszych ciał – podobnie jak wiele schorzeń somatycznych.
Dziś nasze współczesne umysły mogą instynktownie wyobrażać sobie te kanały magnetyczne jako sieć neuronów przewodzących impulsy bioelektryczne z synapsy na synapsę, jednak odkrycie neuronu, a co dopiero synapsy, było wówczas kwestią odległej przyszłości. W czasach Mesmera idea magnetyzmu zwierzęcego była równie nieuchwytna i futurystyczna, jak dziś ogłoszenie przez CNN, że można przenosić się w mgnieniu oka z Nowego Jorku do Pekinu z pomocą maszyny teleportacyjnej.
Mesmer wierzył, że choroby umysłowe powoduje zatrzymanie przepływu magnetycznego – to teoria dziwnie podobna do twierdzeń Wilhelma Reicha, sformułowanych półtora stulecia później. Zdrowie można odzyskać, twierdził Mesmer, usuwając te zatory. Jeśli samej naturze nie udawało się tego dokonać, pacjent powinien poszukać kontaktu z osobą potencjalnie potrafiącą sterować zwierzęcym magnetyzmem – z kimś takim jak Mesmer.
Dotykając pacjentów w odpowiednich miejscach – tu szczypiąc, tam głaskając, szepcząc coś do ucha – Mesmer potrafił, jak twierdził, przywrócić prawidłowy przepływ energii przez ciało. Ta procedura terapeutyczna miała wywołać, jak to określał sam Mesmer, swego rodzaju „kryzys”. To dość trafne określenie. Leczenie szalonej osoby, dla przykładu, wymagało wywołania stanu nieokiełznanego szaleństwa. Aby uleczyć kogoś w depresji, należało najpierw wprowadzić go w stan samobójczy. Chociaż może się to wydawać niezgodne z intuicją niewtajemniczonych, sam Mesmer twierdził, iż potrafi mistrzowsko panować nad swoją terapią, tak aby wszystko przebiegało pod kontrolą i bez zagrożenia dla pacjenta.
Oto opowieść o tym, jak w 1779 roku Mesmer leczył chirurga wojskowego cierpiącego na kamienie nerkowe:
Pan Mesmer kilka razy przeszedł po pokoju, po czym rozpiął koszulę pacjenta, cofnął się nieco i przyłożył palec do chorego miejsca. Przyjaciel mój poczuł przeszywający ból. Następnie pan Mesmer powiódł palcem prostopadle wzdłuż brzucha i klatki piersiowej, a ból przemieszczał się dokładnie tak samo jak palec. Wówczas poprosił pacjenta, by wystawił palec wskazujący i sam wyciągał swój palec w jego stronę w odległości trzech lub czterech kroków, a wówczas przyjaciel mój poczuł szok elektryczny na czubku palca, promieniujący później poprzez palec do dłoni. Mesmer posadził go niedaleko pianina; ledwie zaczął grać, a już mój przyjaciel zdawał się emocjonalnie poruszony, roztrzęsiony, brakło mu tchu, zmienił kolor twarzy, w potem opadł na podłogę. W tym stanie pan Mesmer położył go na kanapie, aby mniejsze było niebezpieczeństwo upadku, a później sprowadził służącą, o której mówił, że jest antymagnetyczna. Gdy jej dłoń zbliżyła się do klatki piersiowej mojego przyjaciela, wszystko zamarło, jakby za dotknięciem pioruna, a mój przyjaciel dotykał i badał swój brzuch z niedowierzaniem. Ostry ból nagle ustał. Pan Mesmer powiedział nam, że pies albo kot mógłby zatrzymać ten ból tak samo jak służąca.
Wieść o talencie Mesmera szybko obiegła Europę, gdy za pomocą swych mocy magnetycznych dokonał kilku spektakularnych „uleczeń”, takich jak przywrócenie wzroku pannie Franciszce Oesterlin, przyjaciółce domu Mozartów. Mesmera wezwano nawet, by przed Bawarską Akademią Nauk przedstawił opinię dotyczącą egzorcyzmów przeprowadzanych przez katolickiego księdza nazwiskiem Johann Joseph Gassner. Niezwykła ironia sytuacji polega na tym, że jednego samooszukującego się uzdrowiciela wezwano, by ocenił metody drugiego. Mesmer stanął na wysokości zadania i obwieścił, że chociaż Gassner był szczery w swym religijnym zapale, a jego egzorcyzmy naprawdę działały, to działo się tak jednie dlatego, że ksiądz dysponował wysokim poziomem magnetyzmu zwierzęcego.
Ostatecznie Mesmer dotarł do Paryża, gdzie w duchu egalitaryzmu leczył zarówno zamożnych arystokratów, jak i zwykłych ludzi mocami swego samozwańczego magnetyzmu. Gdy jego sława wzrastała, król Ludwik XVI zdecydował się powołać komisję naukową z gościnnym udziałem amerykańskiego naukowca i dyplomaty Benjamina Franklina, by zbadała magnetyzm zwierzęcy. Komisja opublikowała raport, w którym metody Mesmera i innych praktyków magnetyzmu zwierzęcego określono jako jedynie wytwory wyobraźni. Sam Franklin przenikliwie pisał: „Niektórzy sądzą, iż zakończy to sprawę mesmeryzmu. Na świecie istnieje jednak niesamowita ilość łatwowierności, a urojenia równie absurdalne utrzymywały się przez całe stulecia”.
Istnieją przekonujące dowody, że Mesmer naprawdę wierzył w istnienie nadnaturalnych kanałów magnetycznych. Gdy sam zachorował i leżał na łożu śmierci, przepędził lekarzy i kilkakrotnie próbował sam się uleczyć za pomocą magnetyzmu zwierzęcego. Bez skutku. Zmarł w roku 1815.
Chociaż fantastyczna teoria Mesmera nie dotrwała do wieku XX, pod pewnym względem przetarła ona szlaki psychiatrii. Przed Mesmerem lekarze powszechnie sądzili, iż choroby umysłowe mają korzenie moralne – wedle tego poglądu chorzy sami postanowili zachowywać się w sposób haniebny i bestialski, a w najlepszym razie płacą w ten sposób za popełnione wcześniej grzechy. Inny popularny pośród medyków pogląd głosił, że chorzy urodzili się szaleni, że tak zostali zaprojektowani przez Boga czy naturę, a zatem nie ma żadnej nadziei na ich wyleczenie.
Dziwaczna teoria Mesmera o niewidzialnych procesach magnetycznych była więc dość wyzwalająca. Mesmer odrzucał zarówno koncepcję deterministyczną, iż niektóre osoby rodzą się z chorobami psychicznymi zaprogramowanymi w ich mózgach, jak i świętoszkowaty pomysł, iż zaburzenia umysłowe są znakiem degeneracji moralnej. Zamiast tego sugerował, że choroby są konsekwencją zaburzonych mechanizmów fizjologicznych, które można naprawiać metodami medycznymi. Psychiatra i historyk medycyny Henri Ellenberger uważał Mesmera za pierwszego psychiatrę psychodynamicznego w dziejach – lekarza, który uważał choroby psychiczne za rezultat wewnętrznych procesów umysłowych.
Dla psychiatry psychodynamicznego umysł jest ważniejszy niż mózg, a psychologia jest bardziej istotna niż biologia. Podejście psychodynamiczne miało mocno wpłynąć na psychiatrię europejską i ostatecznie stać się dominującą doktryną psychiatrii amerykańskiej. W istocie psychiatria przez kolejne dwa stulecia miała huśtać się tam i z powrotem pomiędzy ujęciem psychodynamicznym a jego intelektualnym przeciwieństwem, czyli koncepcjami biologicznymi, utrzymującymi, że choroby psychiczne biorą się z zaburzenia czynności fizjologicznych mózgu.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Zygmunt Freud z wykształcenia nie był psychiatrą, lecz neurologiem, o czym autor wspomina w dalszej części książki. Trzeba jednak dodać, że nazwisko Freuda często łączy się z psychiatrią, jako że stworzona przezeń psychoanaliza była w istocie metodą leczenia psychiatrycznego .