Czarna Ręka. O początkach amerykańskiej mafii i o człowieku, który próbował ją powstrzymać - ebook
Czarna Ręka. O początkach amerykańskiej mafii i o człowieku, który próbował ją powstrzymać - ebook
Latem 1903 roku przez Nowy Jork przetacza się fala zbrodni. Porywane są dzieci włoskich imigrantów, giną dziesiątki niewinnych ludzi. Niejedna kamienica zostaje zniszczona w wybuchu bomby. Sklepikarze, robotnicy, senatorowie, bogacze i dostojne damy otrzymują listy z pogróżkami. Sprawcy wydają się niewidzialni, lecz wszechobecni. W mieście, a potem w całym kraju, zaczyna się szerzyć panika. W obronie zwykłych Amerykanów przed bezprawiem spod znaku Czarnej Ręki staje policjant Joseph Petrosino, nazywany „włoskim Sherlockiem Holmesem”, słynący z zawziętości, talentu detektywistycznego i doskonałych przebrań. Wraz ze swym włoskim oddziałem pracuje niestrudzenie, by rozbić tajne stowarzyszenie gangów, nim narastający lęk przed imigrantami doprowadzi do katastrofy. Jaką cenę zapłaci za swoje śledztwo? Czarna Ręka to frapujący obraz początków amerykańskiej mafii, wartka opowieść o zbrodni, strachu, poświęceniu i honorze w Ameryce u progu XX stulecia, napisana przez mistrza literatury faktu.
Akcja rozwija się jak w thrillerze.
„Entertainment Weekly”
Frapujące… Znakomity obraz sensacyjnego i mało znanego epizodu amerykańskiej historii.
„Washington Post”
Talty daje nowe życie wciągającej historii Josepha Petrosina. Fascynująca opowieść o człowieku opętanym obsesją, by ocalić honor swojego dziedzictwa mimo powszechnych uprzedzeń wobec cudzoziemców.
„The New York Times”
Stephan Talty (ur. 1970) – amerykański dziennikarz pochodzenia irlandzkiego. W latach 90. jego artykuły ukazywały się w czasopismach takich jak „New York Times”, „GQ”, „Men’s Journal”, „Time Out New York”, „Details”. Ceniony autor thrillerów psychologicznych, a także uznanych na całym świecie książek z dziedziny literatury faktu, dotyczących świata przestępczego oraz historii Stanów Zjednoczonych, m.in. Agent „Garbo” i Empire of Blue Water. W 2013 roku na podstawie scenariusza Talty’ego powstał film Kapitan Phillips opowiadający o walce z formującą się w Ameryce przestępczością zorganizowaną.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-5591-9 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po południu 21 września 1906 roku pięcioletni Willie Labarbera i jego koledzy bawili się przed sklepem z owocami należącym do rodziców Williego, dwie przecznice od pobłyskujących w słońcu wód nowojorskiej East River¹. Chłopcy ganiali się, wołali do siebie i toczyli patykami drewniane obręcze, śmiejąc się, ilekroć upadały na kocie łby. Biegli między bankierami i robotnikami, między dziewczynami noszącymi w kapeluszach strusie pióra, między przechodniami zmierzającymi do domów lub do którejś z włoskich restauracji w okolicy. Malcy co rusz tracili się z oczu na sekundę lub dwie.
Mijały ich setki ludzi. W pewnym momencie, kiedy srebrzyste światło na rzece pomału przygasało, Willie obrócił się i pobiegł ulicą. Przesłoniła go kolejna grupka robotników. I już nie pojawił się z powrotem.
Koledzy nie od razu to zauważyli. Dopiero kiedy zaburczało im w brzuchach, zaczęli się rozglądać za Williem. Szukali go coraz bardziej zaniepokojeni, lecz na próżno. A tymczasem cienie wydłużały się coraz bardziej w zachodzącym słońcu.
Willie był krnąbrnym dzieckiem. Chwalił się, że zamierza dla żartu uciec z domu. Może więc inni chłopcy wahali się, czy pójść do sklepu jego rodziców i powiedzieć, że coś się stało. W końcu jednak musieli zawiadomić dorosłych. William i Caterina, rodzice Williego, natychmiast pospieszyli szukać syna. Chodzili po okolicy, wypytywali właścicieli stoisk z cukierkami i sklepików spożywczych, czy ktoś z nich nie widział chłopca. Wszyscy kręcili przecząco głowami. Willie zniknął jak kamfora.
Zanim wezwano policję, zanim natrafiono na choćby jedną wskazówkę, rodzice chłopca i ich znajomi pojęli, niby za sprawą telepatii, co się stało. Nie trzeba było słów. Do identycznego wniosku doszliby ludzie z Chicago i St. Louis, z Nowego Orleanu i Pittsburgha, i z najróżniejszych zwyczajnych miasteczek. Matki i ojcowie zaginionych dzieci, których jesienią 1906 roku było wyjątkowo dużo, bez trudu odgadliby, co się stało. Kto zabrał Williego? Mano Nera. Czarna Ręka.
Czarna Ręka, niesławne stowarzyszenie gangów, „krwawa, szatańska, złowroga banda”, zajmowała się na wielką skalę wymuszeniami haraczy, zabójstwami, porywaniem dzieci i podkładaniem bomb². W całym kraju usłyszano o niej dwa lata wcześniej. Zaczęło się od listu z pogróżkami otrzymanego przez pewnego przedsiębiorcę, imigranta, który wzbogacił się w Ameryce, mieszkającego w mało okazałej części Brooklynu. Wkrótce listy stowarzyszenia, ozdobione rysunkami przedstawiającymi trumny, krzyże nagrobne lub sztylety, zaczęły się pojawiać w całym mieście. A potem Czarna Ręka przeszła od słów do czynów. „Przestępczość w ostatniej dekadzie jest bezprecedensowa jak na cywilizowany kraj w czasie pokoju”, stwierdzał pewien komentator³. Jedynie Ku Klux Klan budził większą trwogę. Nowojorski reporter pisał: „W głębi serca czują potężny, wszechogarniający strach przed Czarną Ręką”⁴. Jesienią 1906 roku strach ten dotknął również wielu Amerykanów.
Kilka dni później rodzina Labarberów dostała pierwszy list. Obawy się potwierdziły. Porywacze zażądali pięciu tysięcy dolarów w zamian za uwolnienie Williego. Kwota była wręcz astronomiczna. List nie zachował się co prawda do naszych dni, zapewne jednak zawierał typowe zdania w rodzaju: „Mamy waszego syna” i „nie idźcie na policję, bo w przeciwnym razie przysięgamy na Świętą Panienkę, że zabijemy wasze dziecko”⁵. A do tego rysunek na dole strony: trzy koślawe czarne krzyże, trupia czaszka i piszczele. Tak właśnie podpisywała się Czarna Ręka.
Zdaniem niektórych stowarzyszenie i podobne mu grupy przestępcze nie tylko sprawiły, że w Ameryce zapanował mroczny czas morderstw, wymuszeń i spektakularnej przemocy na nieznaną dotąd skalę, lecz były czymś więcej: piątą kolumną, sterującą po cichu działaniami rządu. Owo fałszywe przekonanie co najmniej od dekady miało przykre skutki dla włoskich imigrantów. „Powszechnie sądzono – pisał o rzekomym włoskim tajnym stowarzyszeniu Henry Cabot Lodge, senator z Massachusetts – że zwiększa ono swój zasięg, że zastrasza członków ław przysięgłych, że stopniowo podporządkowuje sobie władze miasta i kraju”⁶. Sceptycy, w tym włoski ambasador, który wzburzał się na każdą wzmiankę o Czarnej Ręce, powtarzali, że to tylko mit wymyślony przez „białych” Amerykanów, wielu z nich nienawidziło bowiem Włochów i chciało przepędzić ich z kraju⁷. Niekiedy mawiano, że stowarzyszenie „istnieje wyłącznie na papierze listowym”⁸.
Lecz skoro tak, kto porwał Williego?
Państwo Labarbera zgłosili porwanie na policję. Wkrótce do ich domu przy 2nd Avenue 837 zapukał detektyw: Joseph Petrosino, szef słynnego włoskiego oddziału. Był niski i krępy, z postury przypominał tragarza. Oczy – jedni opisywali je jako ciemnoszare, inni jako czarne – patrzyły chłodno i dociekliwe⁹. Miał szerokie ramiona i „mięśnie niczym liny stalowe”¹⁰. Nie był jednak prostakiem. Lubił rozmowy o sztuce, uwielbiał operę (zwłaszcza włoskich kompozytorów), dobrze grał na skrzypcach. „Joe Petrosino potrafił dobyć głos z instrumentu”, pisała gazeta „New York Sun”¹¹. Idąc ulicami, często nucił melodie operowe¹². Ale jego prawdziwym powołaniem było łapanie przestępców. „New York Times” nazywał go „najwybitniejszym włoskim detektywem na świecie”¹³. W Starym Kraju mówiono o nim „włoski Sherlock Holmes”¹⁴. W wieku czterdziestu sześciu lat mógł się pochwalić „karierą nie gorszą niż Javert w labiryntach paryskiego półświatka lub dowolny inspektor Scotland Yardu. Tyle osiągnął i tyle przeżył przygód, ile mogłoby się zrodzić w bujnej wyobraźni Conan Doyle’a”¹⁵. Nieśmiały przy obcych, nieprzekupny, cichy, niesamowicie odważny, a jeśli go sprowokowano – umiał być brutalny. Do perfekcji doprowadził sztukę przebrania i charakteryzacji¹⁶. Zdarzało się, że przyjaciele nie poznawali go na ulicy. Skończył tylko sześć klas szkoły, ale za to los obdarzył go fotograficzną pamięcią¹⁷: potrafił przypomnieć sobie informację napisaną na kartce, którą widział przez moment lata wcześniej. Nie miał żony ani dzieci. Całe swe życie poświęcił walce, by uwolnić Amerykę od stowarzyszenia Czarnej Ręki, stanowiącego zagrożenie dla jego ukochanego kraju.
Kiedy Labarbera otworzył drzwi mieszkania, ujrzał Petrosina ubranego jak zwykle w czarny garnitur, czarne buty i czarny melonik¹⁸. Zaprosił go do środka, następnie przyniósł listy otrzymane od porywaczy. Niewiele mógł powiedzieć. Czarna Ręka była wszędzie i nigdzie. Wiedziała o wszystkim jakby za sprawą mrocznej magii. I nie wahała się sięgać po okrutne środki. Detektyw i ojciec zaginionego chłopca mieli tego świadomość. Petrosino widział, że rodzice Williego „z żalu niemal postradali zmysły”¹⁹.
Policjant wyszedł i zaraz zabrał się do pracy. Cisnął kapusiów i swoich rozmaitych informatorów o wszelkie wskazówki. (Miał potężną sieć szpiegów i donosicieli – nfami – obejmującą całe miasto: rozmawiali z nim barmani, lekarze, domokrążcy, prawnicy, śpiewacy operowi, zamiatacze ulic, bankierzy, muzycy i sycylijskie oprychy z bliznami na twarzach)²⁰. Wiele nowojorskich gazet zamieściło opis Williego.
Chłopiec jednak zapadł się pod ziemię. Rodzina otrzymała czwarty list. Porywacze żądali, by państwo Labarberowie sprzedali swój niewielki dom i przeznaczyli pieniądze na okup. Oprócz domu rodzice chłopca nie mieli żadnego dobytku. Na jego kupno przeznaczyli oszczędności całego życia. Sprzedaż oznaczałaby kres amerykańskiego marzenia dla nich i dla ich dzieci. Rodzina Labarberów byłaby skazana na nędzę – a przecież właśnie przed nędzą rodzice Williego uciekli z Mezzogiorno.
Czarna Ręka spodziewała się podobnych rozterek. Do czwartego listu dołączono zatem małą zachętę, może z myślą o matce chłopca. Po otwarciu koperty coś wypadło na podłogę. Był to pukiel ciemnych włosów Williego.
Dni mijały. Wszelki ślad po chłopcu zaginął.
I nagle w trzecim tygodniu cynk od nfame. Mężczyzna usłyszał dziwną historię²¹. Rzecz działa się w robotniczej dzielnicy miasteczka Kenilworth w stanie New Jersey. Pewna kobieta szła ulicą; minęła nieznajomego niosącego spory tobół. Naraz z tobołu rozległ się przeszywający krzyk. Nieznajomy czym prędzej pospieszył do pobliskiego domu, rudery tak nędznej, że w relacji określono ją mianem „budy”, i zatrzasnął za sobą drzwi. Kilka minut później wyszedł, wciąż dźwigając tobół. Umieścił go w zakrytym wozie i odjechał.
Dowiedziawszy się o tym, Petrosino pognał na West 23rd Street i wsiadł na pokład promu parowego kursującego do New Jersey. Patrzył na oddalające się doki West Side, na latarenki na wózkach ulicznych sprzedawców migoczące wśród zmierzchu niczym odległe ogniki. Oparł się o barierkę i słuchał szumu wody w rzece Hudson, rozpruwanej przez dziób statku. W umyśle detektywa roiło się od teorii, nazwisk i twarzy podejrzanych, ludzi, których zapamiętał miesiące lub lata wcześniej i których udział w porwaniu teraz rozważał. Może wypił szklankę maślanki u jednego ze sprzedawców (niepasteryzowana dwa centy, pasteryzowana trzy)²². Przeprawa trwała mniej więcej kwadrans, więc Petrosino miał chwilę na rozmyślania.
Czarna Ręka poczynała sobie coraz śmielej i z każdym miesiącem stawała się bardziej bezlitosna. Skala przestępczości w Nowym Jorku przechodziła ludzkie pojęcie. We włoskich koloniach (jak nazywano dzielnice imigrantów) mężczyźni patrolowali ulice z nabitą bronią²³. Dzieci barykadowano w pokojach i nie pozwalano im wychodzić nawet do szkoły. W niejednym domu ziała wyrwa po wybuchu bomby podłożonej przez stowarzyszenie. Niektóre dzielnice Nowego Jorku, jednego z najbogatszych i najbardziej kosmopolitycznych miast na świecie, wyglądały jak po ostrzale z drednota zakotwiczonego w Upper Bay. „Mroczne stowarzyszenie” zabiło dziesiątki ludzi, wielu innych skazało na kalectwo i cierpienia²⁴. Dziesiątki, a może i setki tysięcy obywateli żyły w strachu. Panika osiągnęła niesłychany poziom – zdarzało się, że kiedy ktoś znajdował na drzwiach odcisk czarnej dłoni z pyłu węglowego (znak rozpoznawczy stowarzyszenia), natychmiast pakował cały dobytek i wraz z rodziną wsiadał na pierwszy statek płynący z powrotem do Włoch.
Wszystko to nie ograniczało się do Nowego Jorku. Potwierdziły się obawy Petrosina: strach atakował kolejne miasta, rozprzestrzeniał się jak ogień na prerii. Czarna Ręka dała o sobie znać w Cleveland, Chicago, Los Angeles, Detroit, Nowym Orleanie, San Francisco, Newport, w Bostonie oraz w setkach miasteczek, osad górniczych i osiedli fabrycznych. Członkowie stowarzyszenia zabijali ludzi i podkładali bomby, a przez to podsycali nieufność wobec przybyszów z Włoch, nierzadko prowadzącą do linczów. Nikt nie zliczy, jak wiele osób – nie tylko imigrantów – było na łasce Czarnej Ręki. A poza tym wciąż ich przybywało: wkrótce do grona ofiar dołączyć mieli milionerzy, sędziowie, gubernatorzy, burmistrzowie, Rockefellerowie, prawnicy, zawodnicy drużyny bejsbolowej Chicago Cubs, szeryfowie, prokuratorzy, damy z towarzystwa i gangsterzy. W styczniu tamtego roku Czarna Ręka zaczęła wysyłać listowne pogróżki do członków Kongresu i choć tamta historia doczekała się nietypowego, a nawet dość dziwacznego zakończenia, paru kongresmenów zaczęło się odtąd wykazywać „lękliwą czołobitnością”²⁵.
W niektórych górniczych miastach w Pensylwanii Czarna Ręka przejęła pełną kontrolę. Miejscowi przywódcy stowarzyszenia stali się panami życia i śmierci. Po pewnym wyjątkowo szokującym zabójstwie mieszkańcy hrabstwa Buckingham wysłali depeszę do gubernatora stanu, przywodzącą na myśl dramatyczne wiadomości od osadników na zachodzie walczących z Apaczami: „Sytuacja beznadziejna. Gang morderców objął przyczółek trzy mile stąd. Jednej osobie strzelono w plecy, innym grożono. Władze hrabstwa bezsilne”²⁶. Proszono o przysłanie „detektywów i śledczych”.
Aby spowolnić falę terroru, która zdawała się nie do powstrzymania, pisano nowe prawa. Południe burzyło się przeciwko włoskim imigrantom, głównie za sprawą występków i zbrodni stowarzyszenia. Prezydent Theodore Roosevelt, niegdyś komisarz nowojorskiej policji i przyjaciel Petrosina, pilnie śledził sprawę²⁷. Nawet Wiktor Emanuel III, maleńkiej postury król Włoch, oderwał się na chwilę od swej ogromnej kolekcji numizmatycznej, na której punkcie miał istną obsesję, by napisać do Petrosina list (wysłał też detektywowi w prezencie kosztowny złoty zegarek)²⁸. Od Indii po Francję i Anglię bacznie śledzono starcie sił cywilizacji z siłami anarchii. Niektórzy czuli coś w rodzaju Schadenfreude, widząc, jak Stany Zjednoczone, młody, rzutki kraj boryka się z ciemnookimi imigrantami.
Petrosino zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę, i to nieprzypadkowo. Nie był zwykłym funkcjonariuszem nowojorskiej policji, lecz najsłynniejszym bodaj Amerykaninem włoskiego pochodzenia. Uważał przy tym, że rozgłos niesie ze sobą odpowiedzialność. Wraz z grupką rodaków – prawnikiem, prokuratorem, założycielem towarzystwa pomocy wzajemnej – próbował rozkręcić ruch na rzecz poprawy trudnej sytuacji włoskich imigrantów. Włochów nazywano dzikusami, niezdolnymi udźwignąć praw i obowiązków wynikających z otrzymania obywatelstwa Stanów Zjednoczonych. Petrosino stanowczo się tej opinii sprzeciwiał. „Włosi z przyrodzenia miłują wolność”, przekonywał na łamach „New York Timesa”. „Musieli stoczyć zacięty bój, by w ich ojczyźnie zapanowało oświecenie. Dzisiejsza Italia to kraj zrodzony w heroicznej walce”²⁹.
Jednak walka samego Petrosina, by imigranci stali się pełnoprawnymi Amerykanami, zadawała się coraz bardziej beznadziejna z powodu poczynań Czarnej Ręki. Nawet „New York Times” opowiedział się za niewpuszczaniem do kraju przybyszów z południa Włoch. Niełatwo było Petrosinowi przekonywać do swoich rodaków, gdy „krwiopijcy” podkładali bomby, ranili i zabijali ludzi w całej Ameryce³⁰.
Starania o poprawę statusu imigrantów i walka z Czarną Ręką były więc zbyt mocno powiązane. Nie brakuje dowodów niechęci Amerykanów wobec przybyszów; weźmy choćby list pisarza H.P. Lovecrafta do przyjaciela, opisujący Włochów tłoczących się na Lower East Side jako istoty, „których żadnym wysiłkiem wyobraźni nie można nazwać ludźmi”. To „monstrualne, przymętniałe larwy pitekantropa i ameby, niedbale ulepione z cuchnącego lepkiego szlamu ziemskiego zepsucia, wijące się i ropiejące na brudnych ulicach, kojarzące się jeno z robactwem, co szerzy choroby, albo nieopisanymi istotami z morskich głębi”³¹.
Gdyby Petrosino mógł się pochwalić sukcesami w bitwie z Czarną Ręką, łatwiej toczyłoby mu się walkę o akceptację dla imigrantów – niestety, wydarzenia roku 1906 rozwijały się nader niepomyślnie. Czarna Ręka utoczyła przeciwnikom niemało krwi i zagarniała nowe terytoria. Tracono sojuszników. Cień stowarzyszenia kładł się na całej przybranej ojczyźnie Petrosina, od kamiennych rezydencji na Long Island aż po postrzępione brzegi Zatoki Elliotta koło Seattle. Detektyw miał złe przeczucia.
Na razie jednak musiał zapomnieć o obawach. Liczyło się tylko jedno: znaleźć Williego Labarberę.
Dotarłszy na drugi brzeg, wynajął powóz. Woźnica popędził konie i ruszył w stronę Kenilworth, około trzydziestu kilometrów na zachód. Nabrzeże tymczasem opustoszało. Pasażerowie promu ruszyli do swoich spraw. Wkrótce zajechał wóz z węglem; gdy tylko węgiel przerzucono do maszynowni, parowiec popłynął z powrotem w stronę Manhattanu. Zapanowała cisza.
Petrosino wrócił kilka godzin później; wkrótce znów znalazł się na pokładzie promu, który odbił od wybrzeży New Jersey i sunął przez ciemne wody ku latarniom gazowym w mieście po drugiej stronie rzeki Hudson. Detektyw był sam. Los porwanego chłopca pozostawał nieznany.
Ilekroć Petrosino roztrząsał jakąś szczególnie trudną sprawę, szukał pociechy w operach swego ulubionego kompozytora Verdiego. Lubił wówczas brać w dłoń smyczek i grać na skrzypcach Di Provenza il mar, il suol, arię Germonta z Traviaty. Germont pociesza swego syna po rozstaniu z ukochaną, przypominając mu dzieciństwo w Prowansji, jasne prowansalskie słońce i słodkie wspomnienia z przeszłości:
Oh, rammenta pur nel duol
ch’ivi gioia a te brillò;
e che pace colà sol
su te splendere
ancor può.
Pomnij synu pośród łez,
Jak szczęśliwym byłeś tam,
Pomnij, że cierpienia kres
Błyśnie ci z powrotu dniem³².
Silne ręce Petrosina prowadziły smyczek powoli od pierwszych taktów ku trudniejszym partiom. To piękna, lecz smutna aria, wyrażająca tęsknotę za przeszłością, która zapewne nigdy już nie powróci.
Można domniemywać, że tamtej nocy sąsiedzi Petrosina usłyszeli dźwięki Verdiego wiele razy.Rozdział pierwszy „Stolica połowy świata”
Zwłoki mężczyzny leżały na brzegu rzeki Missisipi. Wartki nurt wody, która płynęła ledwie kilka metrów od wyciągniętej ręki umarłego, biegł na południe ku Zatoce Meksykańskiej. Nawet z oddali każdy by dostrzegł, że mężczyzna zginął okrutną śmiercią. Koszulę miał całą we krwi, w wielu miejscach podziurawioną ostrzem – łącznie otrzymał kilkanaście ciosów nożem. Jego gardło rozcięte było od ucha do ucha; czerwona posoka zastygała gęsto w upale. Zmarły nazywał się Fransisco Domingo. Znaleziono go 3 stycznia 1855 roku opodal Nowego Orleanu. Był pierwszą znaną ofiarą Czarnej Ręki w Stanach Zjednoczonych³³.
Joseph Petrosino miał się urodzić dopiero za pięć lat. Stowarzyszenie ubiegło go w Ameryce o prawie dwie dekady.
W przeciwieństwie do Dominga i większości swych przyszłych wrogów Petrosino nie był Sycylijczykiem. Pochodził z prowincji Salerno w regionie Kampania, niedaleko Neapolu. Przyszedł na świat 30 sierpnia 1860 roku w wiosce Padula, gdzie znajdował się słynny kartuski klasztor. Na chrzcie otrzymał imiona Giuseppe Michele Pasquale. Ojciec chłopca, Prospero, był krawcem, matka zajmowała się prowadzeniem domu³⁴. Jak na włoskie standardy rodzina liczyła niewiele osób. Petrosino miał tylko jednego młodszego brata i jedną młodszą siostrę. Nim wszedł w wiek dojrzałości, skromne domostwo nawiedziły dwie tragedie: umarła matka (nie wiemy, jaka była przyczyna), a Giuseppe zachorował na ospę, chorobę, która w tamtym okresie zbierała śmiertelne żniwo. Wyzdrowiał, ale ślady na skórze nosił do końca życia.
Odejście matki najpewniej odcisnęło na Petrosinie niezatarte piętno. Nigdy o niej nie wspominał, rzadko zresztą mówił o sprawach osobistych; uchodził za człowieka skrytego i wycofanego. Wiele osób dostrzegało te cechy i próbowało znaleźć ich przyczynę. Zastanawiano się, czy to brak porządnego wykształcenia, czy może trudny zawód. „Na jego twarzy nigdy nie gości uśmiech”, pisano wielokrotnie w gazetach, kiedy Petrosino zdobył ogólnokrajową sławę³⁵. Nie była to prawda. Petrosino potrafił okazywać emocje: radość i czułość, a także straszliwy gniew. Kilka osób z jego bliskiego otoczenia opowiadało, że czasem podczas przyjęcia udawało się go namówić do odgrywania zabawnych parodii. Nie ulega jednak wątpliwości, że śmierć matki pozostawiła w nim trwały, ponury ślad.
Jego dzieciństwo przypadło na przełomowy okres w dziejach Italii. Giuseppe Garibaldi toczył wojnę o zjednoczenie państw Półwyspu Apenińskiego, w tym Królestwa Obojga Sycylii i Państwa Kościelnego. Rodziły się współczesne Włochy. Wszędzie jednak panował chaos i szerzyło się ubóstwo, zwłaszcza na południu. W 1873 roku, kiedy Giuseppe Petrosino miał trzynaście lat, jego ojciec postanowił szukać szczęścia w Ameryce, kupił więc bilety na statek parowo-żaglowy do Nowego Jorku.
Trzynaście lat to w Mezzogiorno niezwykle ważny wiek. Chłopiec porzuca wówczas dziecięcy świat, uczy się o dorosłości i o swych powinnościach. Staje się mężczyzną. Petrosino znał już wówczas najważniejsze reguły życia we Włoszech oraz kodeks honorowy. Szczególnie liczyły się ordine della famiglia (zasady rodzinne), wartości i zwyczaje powszechne w miasteczkach w południowej części kraju. Wymagały one, aby rodzinę stawiać na pierwszym miejscu i aby ambicja nigdy nie przesłoniła obowiązku. W surowej krainie Mezzogiorno, gdzie życie było nieustanną walką, wymagano posłuszeństwa wobec bliskich.
Po dwudziestu pięciu dniach podróży rodzina Petrosina dotarła do Nowego Jorku. Był to czas pierwszej fali emigracji z Włoch. Do Ameryki przybywali wówczas głównie ludzie wykształceni i robotnicy wykwalifikowani. Prospero i jego dzieci zamieszkali na Manhattanie. Giuseppe poszedł do publicznej szkoły i zaczął się uczyć angielskiego (ponieważ nie znał języka nowego kraju, trafił do niższej klasy). Wielka migracja miała się dopiero zacząć. Przed 1875 rokiem w Ameryce osiedliło się ledwie dwadzieścia pięć tysięcy Włochów. Wrośli bez poważniejszych trudności w tkankę takich miast jak Nowy Jork i Chicago. Okres, w którym całe rzesze biednych Włochów przybywały na Wschodnie Wybrzeże, wywołując w kraju podskórne napięcia, nastał dopiero w latach osiemdziesiątych XIX wieku. W 1888 roku pewna nowoorleańska gazeta opublikowała serię krótkich historyjek obrazkowych pod wspólnym tytułem: „W kwestii mniejszości włoskiej”. Na jednym z rysunków widzimy klatkę pełną Włochów pomału opuszczaną do rzeki. Podpis głosi: „Sposób, by się ich pozbyć”³⁶.
Joseph Petrosino doświadczał przemocy etnicznej, odkąd ulice Dolnego Manhattanu stały się jego światem. Włosi osiedlali się w dzielnicach, w których od co najmniej dwóch pokoleń rządzili Irlandczycy. Nowo przybyli, ze swoim dziwnie śpiewnym językiem, hucznymi świętami, oliwkową cerą i zdumiewającą kuchnią stanowili niewielką, pogardzaną grupę. Gdy włoska rodzina wprowadzała się do jakiejś kamienicy, często bywało, że wszyscy irlandzcy lokatorzy postanawiali przenieść się do innego domu. W pewnej szczególnie trudnej okolicy, gdy w szkole kończyły się lekcje i włoskie dzieci wychodziły do domu, z kamienic rozlegały się krzyki, odbijające się echem od kocich łbów. To irlandzkie matki wyłaniały się z okien i wołały do swoich synów w dole: „Zabić makaroniarzy!”. Chłopcy natychmiast chwytali kamienie i ciskali we włoskich rówieśników, a ci rzucali się do ucieczki. Próbowali biec grupkami, bo każdy, kto się ociągał, był łatwym łupem. Pechowców bito do krwi. „Codziennie pandemonium”, wspominał człowiek, który w dzieciństwie po szkole doświadczał owego okrutnego rytuału. Doszło do tego, że codziennie przed końcem lekcji szkołę musieli obstawiać policjanci³⁷.
Mimo to w obawie przed wybitymi zębami i pogruchotanymi kośćmi kilku włoskich uczniów zwróciło się o pomoc do nowo przybyłego chłopca, uznawszy, że sprawia on wrażenie silnego. Młody Joseph Petrosino nigdy nie unikał potyczek z Irlandczykami³⁸. Przeciwnie, sprawiały mu one nie lada frajdę. Po ostatnim dzwonku Joe wyprowadzał grupkę włoskich dzieci na ulicę. Czujnie rozglądał się za wrogami. Jeśli jakieś irlandzkie dziecko przedarło się niezauważone przez gliniarzy i próbowało rzucić kamieniem, Joe atakował. Najpierw wyprowadzał serię ciosów prostych, waląc napastnika w głowę, potem próbował rozbić mu czaszkę na twardym bruku. Często wracał do domu w zakrwawionej koszuli. Z czasem w szkole zaczęto o nim opowiadać legendy.
Mimo trudnego powitania na Manhattanie Petrosino, jak przystało na typowego imigranta w Ameryce, zaczął szukać ścieżek awansu społecznego. Wraz z innym włoskim chłopcem Anthonym Marrią sprzedawali gazety i czyścili buty przy Mulberry Street 300, w dzielnicy, która wkrótce miała zyskać nazwę Mała Italia. W budynku mieściła się komenda główna nowojorskiej policji. Petrosino zachwalał krzykiem egzemplarze „World” i „Herald” albo pucował buty rewirowych, odzianych w granatowe wełniane mundury ze lśniącymi złotymi guzikami. Niektórzy policjanci traktowali chłopców uprzejmie, inni natomiast określali ich mianem makaroniarzy, wopów (od without papers, czyli „bez papierów”) albo słowem guinea, wyjątkowo znienawidzoną obelgą, przywołującą skojarzenie z niewolnictwem, kryła się w niej bowiem aluzja do osób uprowadzonych z Gwinei na zachodnim wybrzeżu Afryki.
Wyzwiska nie mogły jednak zniechęcić młodego chłopaka. „Petrosino był dobrze zbudowanym, tęgim gościem – wspominał jego przyjaciel Anthony. – Nie brakowało mu ambicji”³⁹. Większość dzieci włoskich imigrantów wcześnie przerywała naukę szkolną, by pracować w szwalniach, które mnożyły się w Małej Italii jak grzyby po deszczu, zbierać szmaty, pomagać handlarzom złomu lub ulicznym sprzedawcom. Joe wytrzymał w ławce względnie długo, choć oczywiście codziennie spędzał też wiele godzin, czyszcząc buty. Ostatecznie potrzeba zarobku zwyciężyła. Ukończywszy szóstą klasę, porzucił szkołę publiczną numer 24 na rogu Bayard i Mulberry.
I tak oto dołączył do tysięcy włoskich chłopców, którzy – czasem na bosaka, nawet podczas mroźnych nowojorskich zim – tłoczyli się na ulicach i zaczepiali przechodniów pytaniem: „Wyczyścić panu buty?”⁴⁰. Gdy trafił się klient, Petrosino klękał na skrawku starego dywanu i wyciągał z pudełka szczotkę. Wkrótce półbuty robotników, sięgające za kostkę sznurowane buty prawników albo dziennikarzy kręcących się wokół komendy były wolne od brudu. Na koniec Petrosino glancował je szmatką.
Czyściciele zarabiali do dwudziestu pięciu centów dziennie i zajmowali najniższy szczebel drabiny gospodarczej na Manhattanie w latach siedemdziesiątych XIX wieku. Praca ta skazywała ich na kontakty z mroczną stroną nowojorskiego kapitalizmu, a konkretnie: ze stowarzyszeniem Tammany Hall. Miastem rządzili irlandzcy politycy, którzy wymuszali na Włochach haracz za przywilej świadczenia usług w niektórych miejscach. Nie można było też inkasować pieniędzy od policjantów⁴¹. Kto się buntował, tego wkrótce czekało nieprzyjemne spotkanie z synami Galway i roztrzaskana czaszka.
Zapał Petrosina miał istotną przyczynę: krawiecki interes jego ojca okazał się zupełną klapą, natomiast na drugiego mężczyznę w rodzinie, młodszego brata Vincenza, nie można było liczyć. „Uchodził za zupełnie nieodpowiedzialnego”, wspomina jego stryjeczny wnuk Vincent Petrosino. „Imał się najróżniejszych zawodów, ale nigdy nie stanął w Ameryce na nogi”⁴². Krewni Joego nie mogli się z nim równać pod względem ambicji. Vincent nazywa ich „bandą leni”. Nastoletni Petrosino wkrótce musiał wziąć ich na utrzymanie. Jego ojciec Prospero marzył, że wróci do Włoch, kupi ziemię i dożyje swych dni wśród cytrusów w Kampanii. Joseph miał zupełnie inne plany. „Uparł się, że osiągnie sukces tu, w Nowym Jorku”, mówił Anthony Marria⁴³.
Joe wykazywał się nie tylko determinacją i siłą, ale też pazienza. Dosłowne tłumaczenie to „cierpliwość”, jednak w kulturze południowych Włoch słowo to niesie ze sobą też pewne podteksty. Chodzi o skrywanie swych uczuć, póki nie przyjdzie odpowiedni czas, by dać im upust. Działanie takie stanowiło element męskiego kodeksu postępowania w Mezzogiorno, mechanizm obrony przed nędzą i uciskiem. „Pazienza to nie tyle tłumienie sił życiowych, ile reguła nakazująca rezerwę, cierpliwość, wyczekiwanie na właściwy moment, staranne ułożenie planów, a potem zdecydowane, beznamiętne działanie. Kto postępuje impulsywnie i chaotycznie, ten ściąga na siebie nieszczęście”, pisał Richard Gambino⁴⁴. Pazienza oznacza chłód, niemal obojętność – póki nie przyjdzie pora czynu. Wtedy następuje gwałtowny wybuch.
Pewnego dnia Anthony i Joseph pracowali przed barem na rogu ulic Broome i Crosby⁴⁵. Petrosino klęczał na swym kawałku starego dywanu. Skończył właśnie pucować klientowi buty, po czym wstał, by pozbierać monety. Część pieniędzy miała iść dla rodziny na czynsz, część na jedzenie, węgiel i ubrania. Niewiele – o ile w ogóle cokolwiek – zostawało dla samego Joego na spełnienie marzeń o wyrwaniu się z włoskiej dzielnicy.
Tamtego popołudnia coś się w nim zbuntowało. Jego przyjaciel patrzył zdumiony, jak Joseph dźwignął ciężkie pudełko ze szczotkami, uniósł je nad głowę (jego mocne ramiona dygotały z wysiłku) i cisnął nim o chodnik. Pudełko roztrzaskało się na kawałki. Anthony patrzył w zdumieniu na kolegę. „Tony – rzekł Petrosino spokojnym głosem – nie będę już więcej czyścił butów. Zamierzam osiągnąć więcej!”
Owa anegdota jest żywcem wyjęta z amerykańskiej mitologii – kto wie, czy Anthony nie ukradł jej chociażby z jakiejś powieści Horatia Algera, aczkolwiek przysięgał, że wydarzyła się naprawdę. Młody Joe głęboko wierzył w ideały nowego kraju. Zniszczył sprzęt pucybuta, musiał więc znaleźć sobie inne zajęcie. Tak czy inaczej, nigdy już nikomu butów nie czyścił.
Anthony przekonał się wówczas o jeszcze jednej rzeczy. Petrosino, z pozoru spokojny, najwyraźniej skrywał w sobie potężne emocje.
Joe wziął się za poszukiwanie lepszej pracy. Schodził cały Manhattan, pytał w najprzeróżniejszych sklepach i zakładach. Imał się rozmaitych zajęć: był asystentem rzeźnika, chronometrażystą na kolei, sprzedawcą kapeluszy i gońcem na giełdzie⁴⁶. Zarabiał też jako muzyk: jeździł po kraju, grając na skrzypcach. Dotarł aż na Południe. Mimo to wciąż nie mógł wyrwać się z upokarzającej nędzy⁴⁷.
Aż wreszcie, kiedy miał szesnaście lub osiemnaście lat, zdobył posadę zamiatacza ulicznego. Nie brzmi to może dumnie, ale w tamtych czasach służby oczyszczania miasta były zarządzane przez policję. Dla rezolutnego imigranta zamiatanie ulic mogło stanowić trampolinę do kariery.
Petrosino miał szczęście, jego patronem został bowiem twardy i nieprawdopodobnie skorumpowany inspektor Aleck „Clubber” Williams, znany jako „Car dzielnicy Tenderloin”. Williams był Irlandczykiem z krwi i kości. Na sam jego widok niektórym trzęsły się ręce; nowojorczycy rozpoznawali go z daleka, gdy kroczył po 7th Avenue w swym rewirze. (Określenie „jego rewir” jest jak najbardziej na miejscu: żaden bar nie mógł działać bez zgody Williamsa, żaden przestępca nie przetrwałby długo bez protekcji inspektora). „Tak dobrze znają mnie w tym mieście, że codziennie rano konie pociągowe kłaniają mi się na powitanie”, chwalił się Williams⁴⁸. Pewnego dnia, pragnąc zrobić wrażenie na dziennikarzach, którzy przeprowadzali z nim wywiad, zawiesił swój zegarek na latarni przy skrzyżowaniu 35th Street i 3rd Avenue, w samym sercu niebezpiecznej dzielnicy Gas House, następnie zaś zaprosił rozmówców na przechadzkę. Kiedy wrócili, zegarek wciąż był na miejscu. Żaden z miejscowych opryszków nie ważył się tknąć własności policjanta⁴⁹.
Williams miał niesamowitą smykałkę do łapówek, czym budził zazdrość innych mundurowych. Kupił sobie – rzekomo ze skromnej pensji – ogromną, siedemnastopokojową rezydencję w Cos Cob w Connecticut i siedemnastometrowy jacht. Ilekroć pytano go, jak dorobił się fortuny, udzielał cudownie niedorzecznej odpowiedzi: „Japoński rynek nieruchomości”⁵⁰.
Petrosino pracował ciężko. Nowy Jork słynął z brudnych ulic; Londyn i Paryż nie mogły się z nim równać. Każdego ranka Joseph pchał swój trzykołowy wózek i zamiatał kocie łby. Szczególnym wyzwaniem były odchody. W Nowym Jorku i na Brooklynie (który do 1898 roku był osobnym miastem) pracowało sto pięćdziesiąt tysięcy koni⁵¹. Oznaczało to od półtora do dwóch milionów ton nawozu dziennie. Ponadto przeciętny koń pociągowy żył mniej więcej dwa i pół roku, nim padał z wycieńczenia. Zwłoki ważyły przeszło półtorej tony; zamiatacz nie dałby sobie rady z takim ciężarem, musiał więc zaczekać, aż truchło się częściowo rozłoży, i następnie wywieźć je po kawałku na wózku. Petrosino spędzał swe dnie, pozbywając się z ulic nawozu, popiołu, obierków, starych gazet, połamanych mebli oraz martwych świń, kóz i koni.
Piął się w górę. Wkrótce został kapitanem płaskodennej barki, z której wyrzucano cuchnące śmieci do Atlantyku. Codziennie wypływał daleko na otwarty ocean; słone fale oblewały sterówkę. Po lewej mógł czasem ujrzeć zwinne lekkie jachty bogaczy z Madison Avenue. Kto wie, czy któregoś dnia nie minął go potentat gumy Jay Gould na swym wspaniałym jachcie „Atalanta”, długiej na osiemdziesiąt metrów, „najokazalszej prywatnej łodzi na świecie”, o wnętrzach zdobionych bogato niczym pałace maharadżów⁵². Człowiek mniej pewny siebie czułby się onieśmielony wśród tak dostojnych statków, skoro sam dowodził barką wypełnioną po brzegi rozkładającymi się końskimi łbami i skórkami od bananów. Ot, wyśniona łódź dla syna Kampanii! Petrosino jednak pozostawał niezrażony. Nic nie mogło zachwiać jego wiarą w siebie.
Wiodło mu się coraz lepiej, tymczasem miasto dokoła rosło w górę, stawało się jaśniejsze i szybsze. Pierwszą naziemną kolejkę metra uruchomiono przy 9th Avenue w 1868 roku. Dwanaście lat później zaczęły się pojawiać latarnie elektryczne⁵³. W roku 1882 powstały rurociągi parowe. Most Brookliński, ukończony w 1883 roku, rozciągnął swe wspaniałe, nieprawdopodobne cielsko nad East River. Kraj potrzebował siły roboczej. Przemysł rozwijał się szybko; szukano ludzi o silnych karkach do kopalń i odkrywek, do hut i na budowy. Nowy Jork stanowił centrum owej wielkiej przemiany. Spośród stu największych firm w Stanach Zjednoczonych aż osiemdziesiąt miało siedzibę na Manhattanie. „Wall Street dostarczała kapitału”, pisał historyk Mike Dash. „Siła robocza pochodziła z Ellis Island. Przy 5th Avenue rodziły się nowe trendy społeczne. Broadway, Times Square i Coney Island zapewniały rozrywkę”⁵⁴. Co cztery lata populacja Nowego Jorku powiększała się o liczbę równą liczbie mieszkańców Bostonu. W żadnym innym mieście na świecie nie mieszkało tylu Żydów ani tylu Włochów. (Jeden z komisarzy policji nazwał Manhattan „stolicą połowy świata”⁵⁵). Wielu nowych przybyszów pochodziło z południowej Italii. Byli to contadini, biedni chłopi z Mezzogiorno. W 1850 roku w Nowym Jorku mieszkały 833 osoby z Włoch, a już sześćdziesiąt lat później liczba ta wzrosła do pół miliona.
Rodzina włoskich imigrantów szukająca zaginionego bagażu, 1904. Fot. Lewis Wickes Hine, The New York Public Library Collections
Dla wielu Amerykanów gwarne tłumy, ciemne twarze i obce języki nie były oznaką postępu, lecz anarchii. Henry Adams pisał:
Miastem rządzi szaleńcze pragnienie wyjaśnienia czegoś, co wymyka się zrozumieniu. Sił wszelakich nic teraz nie ujarzmia – zyskały swobodę. Tłoki eksplodowały, rozrzucając pod niebo niezliczone kamienne odłamki i plując dokoła parą. Panuje gorączkowa atmosfera. Ludzie wykrzykują w najrozmaitszych dialektach swój gniew i trwogę. Nowe siły trzeba za wszelką cenę wziąć pod kontrolę. Dobrobyt niedawno niewyobrażalny, bezprecedensowa potęga człowieka, prędkość, jaką dotąd osiągały jedynie meteory – elementy te sprawiły, że świat stał się niespokojny, nerwowy, kłótliwy, bezrozumny i wystraszony.
Podróżnik po gościńcach historii wyjrzał przez okno klubu na zamęt 5th Avenue i poczuł się niczym w Rzymie za czasów Dioklecjana, stał się świadkiem anarchii i kompulsji, pragnie spokoju, nie potrafi jednak przewidzieć, skąd przyjdzie następny bodziec i jak na niego zareagować⁵⁶.
Jednak dla innych zmiany były okazją do zarobku i do konsolidacji władzy. Stowarzyszenie Tammany Hall zyskiwało miliony dzięki funduszom pompowanym w Manhattan. Dostrzegało przy tym imigrantów drążących tunele metra i pracujących w fabrykach tekstyliów. Irlandczycy potrzebowali ludzi, którzy pomogliby im dotrzeć do Sycylijczyków i Kalabryjczyków, a zwłaszcza takich, którzy ściągnęliby ich do lokali wyborczych. Nic więc dziwnego, że kiedy Clubber Williams ujrzał barkę manewrującą zręcznie wzdłuż nabrzeża i młodego Włocha wydającego rozkazy władczym tonem, od razu zwrócił na niego uwagę. Petrosino miał w sobie coś – przede wszystkim opanowanie – co zainteresowało inspektora.
Williams zawołał ponad falami: „Chcesz wstąpić do policji?”⁵⁷. Joseph przyjrzał się uważnie inspektorowi, przybił do brzegu, wysiadł z łodzi i podszedł bliżej. Clubber Williams od razu zorientował się, że będzie problem. Chłopak miał metr sześćdziesiąt wzrostu, o dziesięć centymetrów za mało, by spełniać oficjalne wymogi. Irlandzki gliniarz nie z takimi kłopotami sobie jednak radził. Niewiele później, 19 października 1883 roku, dziewiętnastoletni Petrosino złożył ślubowanie i został policjantem.
Dawny pucybut dokonał nie lada rzeczy. Petrosino był jednym z pierwszych Włochów zatrudnionych w nowojorskiej policji, dotąd zdominowanej przez Irlandczyków (trafiało się też trochę Niemców i Żydów). Jego przyjęcie do służby stanowiło kamień milowy dla Amerykanów włoskiego pochodzenia. Oto udało im się zdobyć maleńki przyczółek w strukturach władzy nowej ojczyzny. Jeśli jednak Petrosino sądził, że rodacy powitają ten fakt radośnie, jeśli sądził, że tarcza z numerem 285 stanie się powodem do dumy dla neapolitańczyków i Sycylijczyków przy Mulberry Street, czekało go rozczarowanie. Pierwszego dnia wyszedł ze swego wynajętego mieszkania w Małej Italii odziany w wełniany granatowy mundur i półkulisty filcowy hełm. Przy pasku miał akacjową pałkę ze skórzanym uchwytem. Przeistoczył się w Amerykanina. Ruszył ulicą i od razu usłyszał wołanie. Nikt mu nie gratulował: powitały go „obelgi i wulgaryzmy”⁵⁸. Uliczni sprzedawcy krzyczeli na jego widok: „Pietruszka, świeża pietruszka!” (w sycylijskim dialekcie „Petrosino” oznacza właśnie pietruszkę) i ostrzegali w ten sposób okolicznych przestępców, że nadchodzi glina. Krótko później Petrosino dostał pierwszy list, w którym grożono mu śmiercią.
Pod ostrym słońcem południowej Italii każdego człowieka w mundurze uważano za wroga. „Rząd to potężne monstrum – pisał pewien urzędnik z sycylijskiego miasta Pattinico w 1885 roku – uosabiane przez wszystkich od skromnego kancelisty aż do tego, który ma przywilej nazywać się królem. Monstrum pożąda wszystkiego, kradnie bezczelnie, śmiało poczyna sobie z ludźmi i z towarami, dbając o nielicznych, wspierane przez swych pachołków i przez bagnety”⁵⁹. Nawet Kościół gardził stróżami prawa. W XV i XVI wieku arcybiskupi Palermo udzielali odpustów tym, którzy dopuścili się krzywoprzysięstwa, przekupili sędziego lub na inne sposoby sypali piach w tryby machiny sprawiedliwości. Zdaniem duchownych przestępca mógł odkupić swe winy, płacąc miejscowej parafii. Owa szczególna interpretacja praw kościelnych obejmowała nawet pozwolenie na zatrzymanie skradzionych dóbr. Natomiast birro, czyli policjant, uchodził za nędzne ścierwo⁶⁰.
W niemieckich i irlandzkich dzielnicach mianowanie nowego policjanta stanowiło okazję do świętowania, jednak w Małej Italii sprawy miały się zupełnie inaczej. Wielu uznało, że Petrosino przeszedł na stronę ciemiężycieli. „Był z chłopa”, tłumaczył pewien Amerykanin urodzony na Sycylii. Stanięcie ramię w ramię z cudzoziemcami i pilnowanie porządku wśród swoich stanowiło zatem „skrajną i rozmyślną zniewagę. Petrosino postąpił niemoralnie, okrył się niesławą, która zasługiwała na karę. W ich oczach naruszył ordine della famiglia. Wybrał obcych przeciwko swoim dla własnej korzyści”⁶¹. Część Włochów uznała, że sprzedał swój honor.
Włosi byli ostatnimi i najbiedniejszymi z Europejczyków przybywających do Ameryki. Nie wierzyli w swą nową ojczyznę ani jej nie kochali. Uważali, że kultura, którą ze sobą przywieźli, jest pod wieloma względami lepsza od amerykańskiej, toteż ich obowiązkiem jest ją pielęgnować.
Petrosino natomiast przebył drogę, która dla wielu Włochów z południa okazała się zbyt trudna. Całkowicie przyjął obietnice nowego kraju i uznał jego wartości za swoje. Zapewne przeżył szok, widząc nienawistne spojrzenia rodaków. Do końca życia bolało go, że w Małej Italii nazywano go nfame, czyli donosicielem, szpiegiem. „Dzięki pietruszce amerykańska policja nabierze trochę smaku, ale i tak będzie zupełnie niestrawna” – taki dowcip krążył w dzielnicy⁶².
Sporo Włochów jednak uważało inaczej. Wiedzieli, że rodacy w szeregach policji są bardzo potrzebni, i czuli dumę z osiągnięcia Petrosina. Tak czy inaczej, Joseph otrzymywał nieustannie listy z pogróżkami, aż w końcu stały się one tak niepokojące, że musiał poszukać nowego mieszkania. Przeniósł się do ciasnej klitki w irlandzkiej dzielnicy. Dla włoskich imigrantów w Ameryce wyprowadzka i życie wśród cudzoziemców były wręcz nie do pomyślenia. Petrosino stał się straniero, obcym, który przestawał z bladymi, niepojętymi Irlandczykami. Kto nie miał rodziny, ten właściwie nie istniał. Sycylijczycy zwali taką osobę un saccu vacante (pusty worek), un nùddu miscàto cu niènti (nikt zmieszany z niczym). Jednak Petrosino już od początku kariery dawał do zrozumienia, że gotów jest zerwać z tradycjami, które od stuleci rządziły życiem w Mezzogiorno. Pragnął awansować, zostawił więc stary świat za sobą.
Petrosina skierowano do Tenderloin, w najbardziej burzliwy rewir w mieście, w kwadracie tworzonym przez 23th i 42th Street oraz 5th i 7th Avenue. Wkrótce doczekał się pierwszej wzmianki w „New York Timesie”: aresztował pewnego aktora, który mimo zakazu występował w niedzielę⁶³. W miarę jak włoski policjant nabierał doświadczenia, przydzielano mu kolejne rewiry. Pewnego wieczoru zapuścił się aż w okolice nabrzeży na końcu Canal Street, w zakazaną okolicę barów i burdeli odwiedzanych przez marynarzy. Szedł jak zwykle żwawym krokiem, gdy nagle usłyszał krzyki. Na ulicy trwało zamieszanie. Grupa białych mężczyzn biła leżącego na ulicy czarnego⁶⁴.
Funkcjonariusze nowojorskiej policji nie mieli najlepszego zdania na temat Afroamerykanów. Wśród mundurowych nie brakowało twardogłowych rasistów. Przyszły komisarz William McAdoo tak oto dawał wyraz swej kiepskiej opinii o czarnych nowojorczykach. „Murzyni z Tenderloin to frymuśnie ubrani, obwieszeni błyskotkami lenie i nierzadko przestępcy”⁶⁵. Kiedy jednak Petrosino usłyszał krzyki bitego człowieka, nie zawahał się ani przez moment. Ruszył biegiem, wyciągnął pałkę i walnął nią w głowę pierwszego napastnika. Kilka kolejnych ciosów i opryszkowie uciekli. „Czterech ludzi próbowało mnie zabić – wspominał napadnięty, William Farraday. – Joe w ostatniej chwili przyszedł mi na ratunek”. Farraday zapamiętał to zdarzenie do końca życia.
Petrosino okazał się urodzonym policjantem. Miał niezwykłą smykałkę do języków. Opanował nie tylko dialekt swej rodzinnej Kampanii, ale też większość regionalnych dialektów, którymi posługiwali się nowojorscy włosi: abruzyjski, neapolitański, sycylijski i apulijski⁶⁶. Był nieprzekupny: nikt nigdy nie oskarżył go o przyjęcie łapówki. Przede wszystkim zaś był twardy. Nie ma dowodów, by w całej karierze przegrał choć jedną uliczną walkę. Początkowo jednak wszystkich tych wyśmienitych zalet nie doceniano. Petrosino wszedł w świat irlandzkiej braci, między ludzi takich samych jak ci, którzy kiedyś próbowali mu rozwalić głowę podczas uczniowskich bójek. Włoch nie miał co liczyć na awans w nowojorskiej policji. Do wydziału zabójstw lub wydziału śledczego trafiali jedynie Irlandczycy i Niemcy, uchodzący za elitę. Pod koniec XIX wieku w wydziałach tych nie było ani jednego Włocha – dotyczyło to nie tylko Nowego Jorku, ale całego kraju. Irlandczycy uważali służbę w policji za należne im prawo. Niejeden doświadczony policjant dawał synowi na urodziny pałkę, oczekując, że potomek, gdy dorośnie, sam zostanie mundurowym⁶⁷. Pewien Irlandczyk pisał: „Nie przejdziesz dwóch przecznic, nie wpadając na gliniarza nazwiskiem O’Brien, Sullivan, Byrnes, O’Reilly, Murphy albo McDermott. Kiedy jeszcze leżałem w kołysce, ojciec mój zapragnął, bym wstąpił do policji, bo tak nakazywała irlandzka krew w jego żyłach”.
Mimo opieki samego Clubbera Williamsa Petrosino pozostawał outsiderem. Pierwszej zimy często sypiał na komisariatach przy pękatym piecu, powiesiwszy przemoczony mundur na sznurze pod ścianą. Mimo że się hajcowało, włoski policjant czuł dokoła chłód: Irlandczycy odnosili się do niego z obrzydzeniem lub słabo zawoalowaną nienawiścią. Niektórzy w ogóle nie chcieli z nim rozmawiać albo nazywali go „makaroniarzem”. „Wszyscy w wydziale byli przeciwko niemu” – pisał pewien dziennikarz. „On zaś w milczeniu i z godnością znosił zniewagi, obrazy i obelgi, którymi częstowali go ludzie innych nacji”⁶⁸. Imigracja z Włoch rosła z roku na rok, co umacniało uprzedzenia. Napięcia przybierały na sile. Nic dziwnego, że imigrant, który chciał „osiągnąć więcej”, musiał trzymać język za zębami. Ale nawet to nie wystarczało, o czym Petrosino wkrótce miał się przekonać.