- W empik go
Czarna ścieżka strachu - ebook
Czarna ścieżka strachu - ebook
Eve Roman miała dość cierpień w małżeństwie z sadystycznym gangsterem Eddiem. Zapowiedzią lepszego życia u boku kochanka Billego Scotta miał być do niej wyjazd do Havany. Niestety idylla niewiernej żony i jej nowego partnera nie trwała długo.
W zatłoczonym kubańskim barze doszło do brutalnego zabójstwa: Eve zginęła raniona ciosem ostrego noża... Kto był właścicielem noża znalezionego przy martwej kobiecie? Czy Scott udowodnił swoją niewinność i wyszedł z opresji dzięki wsparciu tajemniczej kobiety?
,,Czarna ścieżka strachu" z 1944 r. to pełna zwrotów akcji opowieść o mężczyźnie, który za wszelką cenę pragnie uwolnić się od ciążących na nim podejrzeń i uniknąć śmierci z rąk szefa. Na motywach tej książki w 1946 r. powstał film pt. ,,The Chase" w reżyserii Arthura Ripleya. Ta powieść to lektura idealna dla miłośników mistrzowskiego suspensu
i kina gangsterskiego z lat 40-tych XX wieku.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-281-2581-6 |
Rozmiar pliku: | 396 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Miałem wrażenie, że dorożkarz nie wiedział, gdzie ma jechać, i krążył po okolicy w nadziei, że w końcu jakoś uda mu się trafić. Każdy z nich tak robił. Za to koń ciągnący pojazd wiedział, gdzie się zatrzymać. Był tu wiele razy. Dorożkarz odwrócił się i spojrzał na nas badawczo. Staliśmy przed jakimś barem. Otwierał się na ulicę, dlatego już przed wejściem można było ocenić, że lepiej wygląda z zewnątrz niż w środku.
— Co to? — zacząłem.
— „Speluna Joego”, knajpa — odparł i dodał: — Wielka _atracción._
Cisnęło mi się na usta pytanie: „Jesteś ich naganiaczem, czy co?”, ale dałem sobie spokój.
Obok mnie siedziała ona. Spojrzałem na nią i zapytałem: — Masz ochotę tam zajrzeć?
Z początku nie chciała. — Sądzisz, Scott, że pokazywanie się w takim miejscu jest dla nas bezpieczne?
— Pewnie, że tak. Jesteśmy w Hawanie, a nie w Stanach. Myślisz o nim? Przecież tutaj go nie ma.
Uśmiechnęła się do mnie. To był jeden z tych uśmiechów, od których robiło się gorąco.
— Oby tak było — odrzekła. — Powinniśmy raczej pójść do hotelu i dobrze zamknąć drzwi.
Pomyślałem: „No jasne! A na dodatek wyrzucić klucze”. Miałem na to ochotę i to nie z powodu człowieka, którego się obawiała. Powiedziałem jednak coś innego:
— W końcu wysłał ci radiogram z życzeniami szczęścia — próbowałem ją uspokoić.
— Właśnie dlatego się boję — odparła. — Nie napisał przecież, co uważa za szczęście.
— Daj spokój, przecież jestem z tobą — powiedziałem ciepło. Znów się uśmiechnęła. Tym razem uśmiech był przygnębiający. — Tak, jesteśmy razem — odpowiedziała — ale umrzeć możemy tylko raz.
Podałem jej rękę. Kiedy tak stała przez chwilę, wydawało mi się, że bije od niej blask, który oświetla całą ulicę niczym pochodnia. Zdziwiło mnie nawet, że nie dostrzegałem refleksów światła na otaczających nas, ciemnych ścianach. Cała była ubrana na biało, odpowiednio do tutejszego gorącego klimatu i nastroju nocy. Jej sukienka... To była chyba satyna. Leżała na niej tak, jakby materiał został rozpylony na ciele i potem do niego przysechł. Wrażenie zakłócała myśl, że wszystko, co miała na sobie, dostała od niego. Każdy jej ruch wywoływał falujące błyski wysyłane przez kolczyki, pierścionki, bransoletki i łańcuszki.
Już gdy się ubierała w kajucie, zapytałem, dlaczego zakłada na siebie aż tyle biżuterii. Moje zdziwienie wzrosło po tym, co powiedziała: — Wiesz, Scotty, czasami w nocy te cacka _mówią_ do mnie. Leżę w ciemności i słyszę je. Każde po kolei przemawia piskliwym głosikiem. Szepczą: „Pamiętasz, kiedy _mnie_ dostałaś? Pamiętasz _to?”,_ albo: „Pamiętasz, _ile_ cię kosztowałam? Pewnie, że _to _ pamiętasz”. Dzieje się tak aż do czasu, kiedy nie mogę już wytrzymać. Dopóki nie zatkam sobie uszu. Wówczas wydaje mi się, że wariuję.
Zapytałem ją o to ponownie, gdy łódź dobijała do brzegu. — Wiem, że wybieramy się do miasta, ale czy nie sądzisz, że za dużo na tobie błyskotek?
— Miałabym je zostawić w kajucie, kiedy jesteśmy w porcie? — odparła.
— Przecież mogłaś oddać je do sejfu na statku...
Zaczęła rozpinać jedną z bransoletek. — Jeśli chcesz, wyrzucę je wszystkie. Wszystkie! Natychmiast!
Nie żartowała. Widziałem, jak nerwowo zaciska dłoń na krawędzi łódki. Delikatnie rozluźniłem jej rękę.
Myślę, że sama nie wiedziała, dlaczego włożyła na siebie całą tę biżuterię. Chyba było to coś w rodzaju prowokacji. Klejnoty, które dostała od niego, miały cieszyć oko innego mężczyzny.
Zapłaciłem dorożkarzowi, po czym weszliśmy do zapchanej knajpki. Ludzie stali aż na ulicy. Na zawieszonym wysoko na ścianie małym balkonie tłoczyła się orkiestra. W gąszczu ciał wypełniających knajpkę trudno było nawet dostrzec bar. Tylko widoczna ponad głowami gości wnęka pozwalała się zorientować, gdzie jest.
Zagłębiłem się w tłum pierwszy, torując dla niej drogę. Przez cały czas nie puszczałem jej ręki. Dalej było jeszcze ciaśniej. Tłum rozdzielił nas na chwilę. Ludzie gnietli się jak sardynki w puszce. Nareszcie się przecisnęliśmy. Ktoś właśnie odchodził od baru i udało nam się wcisnąć w chwilowo wolną przestrzeń. Tyle że musieliśmy zmieścić się w miejscu, które wcześniej zajmowała jedna osoba. Zupełnie nam to nie przeszkadzało: przylgnęliśmy do siebie ściśle. Zamówiłem dwa drinki.
Staliśmy tak blisko siebie, że aby ją pocałować wystarczyło, bym złożył usta. No i to zrobiłem.
— Wszystko w porządku? — zagadnąłem.
Rzuciła mi w odpowiedzi jeden z tych uśmiechów. — Jestem w twoich ramionach, trzymam twoją dłoń. Mogłoby tak zostać do końca świata, Scotty. Niech tak już będzie...
— Wiesz, przypomniałaś mi o zabawnej rzeczy — odparłem cicho. — Kiedy byłem mały, wierzyłem, że gdy się o czymś często myśli, wówczas to się spełnia. Ciągle trochę w to wierzę.
Wokół nas utworzył się pulsujący życiem krąg osób, które chciały coś sprzedać albo pokazać nam miasto. Wszyscy mówili jednocześnie, brzęczeli jak muchy zamknięte w butelce. Proponowali a to paryskie perfumy sprowadzone z Brooklynu, to znów cichy pokoik do wynajęcia lub też niezły wybór kartek pocztowych, takich, których nie wysyła się do domu. Ale my byliśmy całkowicie zatopieni we własnym świecie i nie zwracaliśmy uwagi na tę wrzawę.
Ona jednym haustem opróżniła pół szklanki, potem znowu uśmiechnęła się do mnie w ten sposób. — Mam nadzieję, że tak od razu nie uderzy mi do głowy.
Ktoś dotknął mojego ramienia. Właściwie w tym ścisku trudno było rozeznać, czy mojego, czyjej. W tłumie każda część ciała wydawała się należeć do kilku osób. Oboje się odwróciliśmy.
Jakiś Kubańczyk walczył z tłokiem i staroświeckim aparatem na statywie.
— Może pani i señor życzyć sobie zdjęcie? Można pokazać znajomym w Anglii — powiedział łamaną angielszczyzną.
— Tylko tego brakowało! — mruknąłem z niechęcią.
Jednak jej spodobał się pomysł. Odpowiadał jej z tego samego powodu, co posiadanie diamentów. — Znam kogoś, kto bardzo chciałby zobaczyć nasze zdjęcie. Czemu nie? No dalej, zrób nam _takie_ ujęcie, o właśnie _takie —_ powiedziała, tuląc się do mnie jeszcze bardziej. Dodała z goryczą: — Żeby od razu było widać, co nas łączy.
— Ciiiicho — szepnąłem przeciągle. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak bardzo go nienawidziła. Wcześniej nie dotarło to do mnie tak wyraźnie. Swoją drogą, myśl, że tak bardzo go nie cierpiała, wprawiła mnie w dobry nastrój. Poczułem się nawet szczęśliwy. Ale natychmiast tę radość zagłuszyło uczucie poniżenia.
Fotografowi udało się dokonać cudu: cofnął nieco tłum. Nie miałem pojęcia, jak to zrobił. Być może najzwyczajniej ludzie stojący dokoła niego nie chcieli, by przypalił ich eksplodującym magnezem. Choć, mimo wysiłków, fotograf miał na podłodze miejsce wielkości monety. Oparł statyw, nie rozkładając go. Potem zarzucił na głowę czarne przykrycie. Zakrył przy tym głowy dwóch stojących blisko osób. Zrzucili z siebie płótno, lecz to nie zrobiło na nim żadnego wrażenia, pozostał w niezmienionej pozycji. Podniósł w górę małą tacę z magnezem. Jedną z dodatkowych atrakcji tej knajpy było robienie zdjęć. Sztuczne światło magnezu wybuchało tu co chwila z różnych stron baru.
Stanęliśmy nieruchomo. Magnezowy proszek płonął niebieskim ogniem, oświetlając całą salę. Nagle ona jakby opadła na mnie. I poruszyłem się.
Powróciło zwykłe żółte światło. Zapach spalenizny rozpłynął się w powietrzu.
Nie wiedziałem, że aż tyle ważyła. — Już zrobione.
Wpiła się we mnie.
— Przestań, proszę — zaprotestowałem łagodnie. — Wszyscy na nas patrzą. — Śmieli się z nas. Pewnie ona tak się na mnie uwiesiła, że wyglądaliśmy zabawnie. — Nie ruszaj się, Scotty — usłyszałem cichy głos — chcę mieć jeszcze trochę czasu. — Próbowała mnie pocałować. Zbliżyłem usta.
— Co się dzieje? Czemu jesteś taka słaba?
— Przeczuwałam, że nam się nie uda — wyszeptała. — Ale co tam. Dobrze, że mieliśmy chociaż część tej nocy dla siebie.
Rozluźniłem rękę, którą ją podtrzymywałem. Zrobiłem to odruchowo. I nagle ona spłynęła bezwładnie. Leżała zwinięta przed moimi stopami. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stała, pojawiły się obce twarze. Wpatrywały się we mnie. Uklęknąłem obok niej, żeby zobaczyć, co się stało. Znów byliśmy blisko siebie. Nic jeszcze do mnie nie docierało. Otaczał nas las nieruchomych nóg. Kwintet na galerii grał głośno „Siboney”. Dźwięki spływały w dół i docierały do najdalszych zakątków sali. W każdym lokalu grali teraz tę melodię. Towarzyszyła nam przez całą noc. To dobra pieśń żałobna. Łapie za serce.
Teraz też wyglądała pięknie. Cień długiego baru otaczał ją miękko. Próbowałem ją podnieść. Bezwładnie machnęła ręką, jakby chciała powiedzieć, że szkoda na to czasu.
— Niczego nie rób, po prostu bądź przy mnie. To nie potrwa długo.
Przysunąłem się do niej jeszcze bliżej i mocniej przytuliłem. Nie miałem pojęcia, co mógłbym zrobić, żeby ją zatrzymać. Nic nie przychodziło mi do głowy, zupełnie nic.
— Muszę samotnie przejść przez mrok — westchnęła — a ja tak nienawidzę ciemności... — Bezskutecznie usiłowała mnie pocałować. W końcu zrezygnowała. — Scotty — oddychała ciężko — zrób to dla mnie i dokończ mojego drinka. Potem rozbij szklankę. W taki sposób chcę odejść. I, Scotty... daj mi jakoś znać, jak wyszliśmy na zdjęciu.
Zamknęła powieki. Zostałem sam.
Co chwila ktoś dotykał i ją, i mnie. Gwałtownie odtrącałem te dłonie. Była moja i tylko moja.
Podniosłem jej ciało, ale zachwiałem się. Rozejrzałem się nieprzytomnie dokoła. Nie wiedziałem dokąd i po co iść.
Ktoś wskazywał na podłogę. Spojrzałem. Małe, ciemne krople krwi kapały bardzo powoli. Dostrzec je można było dopiero, kiedy rozprysnęły się na posadzce. Tworzyły skomplikowane wzory, przypominające płatki śniegu albo maleńkie rozgwiazdy w kolorze wina.
Coś tkwiło w jej boku, można by to wziąć za ozdobną broszę lub klamrę sukienki, gdyby nie fakt, że wystawało zdecydowanie zbyt daleko, żeby być jednym lub drugim. Przedmiot zrobiony był z nefrytu. Poruszał się nieznacznie, kiedy uniosłem jej ciało, i to oczywiście nie pod wpływem jej oddechu, bo nie było go już, ale drżenia moich rąk.
Rzecz wyglądała jakoś znajomo. Jakbym już gdzieś widział taką małą figurkę przykucniętej małpy zakrywającej dłońmi oczy. Nie mogłem sobie teraz przypomnieć, skąd znam ten wizerunek. Jednak na pewno nie powinien wyrastać z jej ciała. Zacisnąłem rękę wokół przedmiotu i pociągnąłem. To coś okazało się znacznie dłuższe, niż sądziłem, rosło i rosło bez końca. Ciągnęło się niczym koszmar. Wydawało mi się, że wyciągam jej wnętrzności. Dziwne, okropne uczucie, trudne do opisania. Poniżej nefrytowej małpy pojawiła się stal. Bardzo długo wyciąga się dwadzieścia centymetrów metalu. Pot wystąpił mi na czoło. Czułem, jakbym ten przedmiot wyciągał z siebie. Wychodziło wolno to stalowe żądło, proste i cienkie, budzące zarazem podziw i grozę, śmiercionośne. Kiedy na nie patrzyłem, miałem wrażenie, że patrzę na samą śmierć. Bo to _była_ śmierć. W końcu przedmiot ukazał się cały. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą tkwił, pozostał otwór. W nim stała krew, nie wypływała, jakby się rozleniwiła. Albo już zastygła.
Krążyłem dłonią wokół ciała, jakbym żebrał o jałmużnę. W ręce trzymałem tę nefrytową małpę. Daleko sterczało długie stalowe ostrze pokryte smugami krwi. Spazmatycznie rozwarłem palce i odrzuciłem nóż. Uderzył o podłogę z brzękiem.
Wreszcie zrozumiałem. Naprawdę tak wolno myślałem. Kiedy człowiek jest zakochany, to myśli powoli. Zobaczyłem przed sobą twarze, chciałem, żeby ktoś mi pomógł.
— Ona nie żyje! — wrzasnąłem rozpaczliwie. — Nie rusza się! Ktoś ją zabił w moich ramionach!
Wykrzykiwałem swój ból po angielsku. Oni wyrażali przerażenie po hiszpańsku. Ekspresja takich uczuć we wszystkich językach brzmi identycznie.
Usłyszałem słowo jednocześnie wypowiedziane przez wiele ust. Zrozumiałem, choć wcześniej nigdy go nie słyszałem.
Ludzie uciekający w popłochu omal nie rozsadzili knajpy. To znaczyło: martw się o siebie, a resztę niech diabli wezmą. Ja martwiłem się o to, co było moje i tylko moje — o nią.
Ludzie potykali się i wpadali na siebie, przepychając się ku wyjściu. Nikt nie miał ochoty być przesłuchiwanym, nawet w roli świadka. Taka była główna przyczyna szaleńczej ucieczki, ale przy okazji można było czmychnąć bez płacenia za drinki. To też miało swoje znaczenie.
Pozostali, którzy nie bardzo wiedzieli, co się stało, ulegli po prostu panice. Panice, która jest przerażeniem pozbawionym realnego podłoża. Widziałem, jak jeden z uciekających przewrócił się, ale rwał dalej na rękach i kolanach. Przed wyjściem podniósł się i biegł za tłumem, nie oglądając się za siebie.
Zostałem tylko ja i martwe ciało. Tylko ja, ona i długi rząd stojących na barze, porzuconych w pośpiechu drinków różnej wielkości i barwy. Pozostali też goście, którzy z powodu ilości wypitego alkoholu nie byli w stanie się ruszać, a co dopiero uciekać, Tych jakby nie było.
Ciągle stałem martwo. W głowie miałem zamęt. Świtało mi, że nie mogę wyjść stąd z nią, bo na zewnątrz byłaby tak samo martwa jak tutaj. Nie dano mi długo trwać w takim stanie.
W Hawanie wszystko toczy się szybko: miłość, życie, śmierć też.
Wycie syren policyjnych samochodów zbliżało się szybko do Zulueta Street. Nagle dźwięk urwał się, pojazdy stanęły. Z nich wysypali się policjanci w uniformach i po cywilnemu. Ustawili się na ulicy, między słupkami, które zastępowały frontową ścianę lokalu. Odważniejsi gapie zbierali się w grupki i zaglądali do wnętrza knajpy, ale pozostawali za plecami policjantów, nie pokazując im twarzy. Nikt nie chciał być przesłuchiwany w charakterze świadka.
Zabrali ją ode mnie. Położyli na trzech zestawionych krzesłach. W tym miejscu nie można było zrobić lepszych mar. Zauważyłem, że sukienka zaczepiła się i trochę za wysoko odkrywała nogę. Delikatnie ją poprawiłem. Było mi bardzo ciężko na sercu.
Podczas gdy policjanci kręcili się wokół ciała, a lekarz sądowy dokonywał oględzin, sięgnąłem po daiquiri, które zostawiła na barze. Uniosłem szklankę w geście pozdrowienia i wypiłem do dna. To też bolało. Bardzo gorzki drink. Potem odłamałem nóżkę kieliszka.
Żegnaj. To niezupełnie była ostatnia posługa, ale w tym miejscu i momencie niczego lepszego nie mogłem zrobić.
Otoczyli mnie i rozpoczęło się moje życie po śmierci, nowy etap bez niej. Zupełnie sam w obcym mieście.
Zauważyłem ze zdumieniem, że dwóch policjantów wyjęło broń. Po co? Przecież nie było tu nikogo, kto mógłby ich zaatakować albo im zagrażać. Byłem tylko ja i to w samym środku kręgu policjantów. Resztę gości usunięto na zewnątrz.
Policjanci dużo mówili, ale niczego nie rozumiałem. Kiedy to pojęli, zaczęli wzywać kogoś po imieniu. — Acosta! — krzyczeli, rozglądając się wokoło. W każdym razie wyglądało mi to na imię. I przyszedł ktoś nowy. Widać było, że on tu dowodzi. Miał na sobie niewyszukane ubranie: garnitur z alpaki. Nosił okulary w rogowych oprawkach i wyglądał na intelektualistę. Łatwo było odgadnąć, że należał do najlepszych detektywów. Wszyscy policjanci odnosili się do niego z szacunkiem. Całkiem nieźle znał angielski, nie taki, którego można się nauczyć z książek, ale z częstego używania. Miał trochę dziwny akcent, lecz wypowiedzi formułował bardzo poprawnie. Pewnie kształcił się w Stanach albo zaliczył jedną z amerykańskich szkół funkcjonujących tutaj, na Kubie.
Zbliżył się do mnie i otaksował mnie wzrokiem:
— Ta kobieta nie żyje.
Nie zareagowałem, przecież dlatego serce mi krwawiło.
— Pan z nią był? — pytał dalej niezrażony moim milczeniem.
— Owszem.
— Nazwisko?
— Scott. Bill Scott. — Zanotował, więc dodałem: — W raporcie lepiej będzie napisać William.
— Jej nazwisko?
Było mi coraz bardziej ciężko na sercu. Zniżyłem głos:
— Chce pan znać jej ślubne nazwisko, czy wiedzieć, jak wkrótce miała się nazywać?
Nie można było z nim ostro pogrywać. — Jej nazwisko. Chyba wyrażam się dość jasno. Może nie?
— Eve — odpowiedziałem potulnie. — Żona Eddiego Romana w rejestrach urzędu stanu cywilnego. W najbliższej przyszłości miało być... — To już było zbyt bolesne, głos zamarł mi w gardle.
— No... Jak miało być?
— Żona Billa Scotta — westchnąłem. — Ale ktoś nie dał nam szansy.
— A gdzież jest pan Roman?
— Nie mam pojęcia, ale wiem, że chciałbym go widzieć w piekle. Niechby się tam smażył.
— Gdzie pan zamieszkał w Hawanie?
— Zatrzymałem się tu, gdzie stoję.
— A ona?
— Jeszcze się za niczym nie rozglądaliśmy. Przypłynęliśmy statkiem wycieczkowym „Warda” o trzeciej po południu. Właściwie, jeśli trzeba, może pan zapisać jako adresy numery kajut: B-21 i B-23, miały drzwi naprzeciw siebie. W mieszkaniu trzyma się zawsze maszynkę do golenia i szczoteczkę do zębów, więc tam było nasze mieszkanie.
— Przecież mówił pan, że dwa, jedno naprzeciw drugiego.
— Spokojnie — przystopowałem go — jedna kajuta nam wystarczyła.
Przestał pisać. Pomyślałem, że już skończył. Jednak myliłem się — to był dopiero początek.
— Dobra, a tutaj... — powiedział.
— Co niby tutaj? — przerwałem mu.
— Kłóciliście się przy barze?
— Jak cholera.
Spojrzał na mnie bystro. Dopiero teraz zrozumiałem. Znowu myślałem wolno, byłem w połowie drogi, jak wtedy, gdy podniosłem ją z podłogi.
— Zaraz, zaraz. O co teraz idzie? Do czego pan zmierza?
— Do faktów, do prawdy.
— W takim razie, nie tędy droga — oznajmiłem stanowczo. Kołnierzyk koszuli mnie uwierał. — Ja tego nie zrobiłem.
Któryś z gapiów podpalił sznurek małych fajerwerków. Strzelały charakterystycznie: trach, trach, trach, jeden za drugim. Jednak stłumił zaraz dźwięk rękoma, jakby chciał powiedzieć: „Ja też to wiem, ale to on cię przesłuchuje”. Podobało mi się to znacznie mniej niż moje zapewnienie o niewinności.
— To pana nóż? — Podniósł go już dawno temu.
Nefrytowa rękojeść z wizerunkiem małpy zakrywającej sobie oczy od początku wydawała mi się jakoś cholernie znajoma. Dopiero teraz sobie przypomniałem. Lepiej było im powiedzieć, przecież i tak wkrótce sami by do tego doszli. Nie było czego ukrywać.
— Nie. Ale mam zupełnie podobny. Kupiłem go po południu w sklepie z dziwnymi rzeczami. Mogę zaraz pokazać ten mój. Jest w prawej kieszeni... — Ledwo zbliżyłem rękę do wewnętrznej kieszeni płaszcza, ktoś schwycił mnie za ramię, łokieć i przegub. Drugą rękę też ktoś wykręcał w podobny sposób.
— Moment, bez nerwów — sapnąłem z wyrzutem — niby czego się boicie?
— Nie wiem — odpowiedział detektyw — ale wolelibyśmy zajrzeć do kieszeni sami.
— Chce pan zdjąć ze mnie podejrzenie, przeszukując mnie przy pomocy takich metod? Przecież to bez sensu.
Tym razem on przytarł mi nosa: — Nie można cofnąć czegoś, co już zaszło.
Powstrzymałem się od odpowiedzi.
Otoczyli mnie ściśle. Czekałem, aż wyjmą nóż z płaszcza. Niech zobaczą, że się mylą, przecież mój nóż jest inny. Ale znaleźli tylko rachunek za niego.
Kiedy przeszukiwali moje okrycie, próbowałem się uwolnić z uścisku silnych rąk. — Moment, panowie, przecież jeśli jest paragon, to musi być również nóż. — Nie przestawałem się wyrywać, usiłując wstać i samemu zajrzeć do kieszeni. Ale te rozpaczliwe próby nie zrobiły na nich wrażenia, trzymali bardzo mocno.
W końcu jeden z policjantów odwrócił płaszcz podszewką na zewnątrz i zbliżył go do mnie. Kieszeń była pusta.
— Przecież tu był!
Acosta kilkakrotnie przejechał dłonią po płaszczu. — Rzeczywiście, tu _był_ nóż. I, co ważne, nie ma go.
Starałem się mówić cicho i spokojnie. Przecież to nieporozumienie i za chwilę się wyjaśni. Nie ma potrzeby się denerwować. Wzburzenie tylko przeszkodziłoby mi w wyjaśnieniu pomyłki.
— Dobrze, posłuchajcie mnie teraz uważnie. To nie może być ten nóż. Mojego nie wyciągałem z kieszeni. Musi być ciągle zapakowany, tak jak dał mi go sprzedawca. Mogę powiedzieć, jak wyglądała paczka. Gruby, zielony, natłuszczany papier, ściągnięty dwiema gumkami na krzyż.
Acosta wykonał ruch dłonią w kierunku tych, którzy mnie trzymali, a oni zakręcili mną, usuwając mu mnie z drogi. Tak można zakręcić słupem, który odcięto u podstawy. Detektyw przykucnął w półmroku u dołu baru, tam gdzie upadła ona. Przeszukał to miejsce, przesunął się nieco dalej, a potem wstał. W ręce trzymał zgnieciony w kulę zielony, natłuszczany papier i dwie gumki.
— Zgadza się.
Tego było już za wiele. — Próbuje mi pan wmówić, że stałem w tym tłumie, spokojnie wyjąłem nóż z kieszeni, rozwinąłem go z papieru, zadałem cios i nikt tego nie widział?
— A pan twierdzi, że ktoś inny to zrobił, a pan niczego nie poczuł, nie widział ani nie słyszał? Przecież to się kupy nie trzyma. — Papier, ściśnięty mocno w ręce, trzeszczał i skrzypiał, jakby żył.
Detektyw odczekał chwilę, bym zrozumiał, co oznaczało odnalezienie tej makulatury. Potem uśmiechnął się do mnie nieprzyjemnie. To na pewno nie oznaczało: „Zostańmy kumplami”.
— Nadal twierdzi pan, że to nie jest pański nóż?
Wlepiałem oczy w ten cholerny papier, pomału zaczął mnie przyprawiać o dreszcze. Czary, czy co? Czy mogłem wyjąć nóż niepostrzeżenie i wbić go w jej ciało?
Acosta wziął rachunek od innego policjanta i przetłumaczył mi go słowo w słowo. To nie była krótka notatka na świstku, jaką zwykle robi się u nas. Ten paragon zawierał bardzo dokładny opis, niczym książka dla dzieci. Napisano go kwiecistym hiszpańskim. Pamiętam, że kiedy sprzedawca wypisywał mi go, pomyślałem, że zapewne tutejszym zwyczajem jest sporządzanie takiej szczegółowej charakterystyki, niemal historii życia, każdej kupowanej rzeczy.
— „Sklep z rzeczami dziwnymi i oryginalnymi Tío China” — odczytywał Acosta. — Pasaje Agnosta 42. Rachunek na sprzedaż ozdobnego, importowanego z Azji noża z nefrytową rączką, wystawiony dla pana Scotta...
Być może sposób, w jaki czytał, spowodował, że cała scena zakupu stanęła mi przed oczami. Olśniło mnie. Teraz już na pewno wszystko się wyjaśni. Najgorsze mam za sobą. — Chwileczkę — przerwałem mu, dysząc. — Pokażcie mi ten nóż z bliska. Chcę się przyjrzeć rękojeści. Przecież to całkiem mała rzeźba.
Acosta, z nieco ironicznym wyrazem twarzy, złapał nóż w dwa palce i podsunął mi go pod nos.
— Małpa ma zakryte oczy. Dobrze mówię?
— Nie da się ukryć — odparł ozięble.
— Więc to nie jest nóż, który kupiłem.
Czekałem z tryumfującą miną na ich reakcję. Ale do nich jakby nic nie dotarło. Mówiłem dalej:
— W sklepie mieli zestaw trzech noży, jeden z małpą zakrywającą oczy, drugi — z zatykającą uszy i trzeci — usta. No wiecie, zgodnie z powiedzeniem: „Nie widzieć zła, nie słyszeć i nie mówić o nim”. Nie chciałem kompletu, więc zapytałem ją, który mam wziąć. Najbardziej podobała się jej małpa z zasłoniętymi uszami. Tę kupiłem. Ta, którą macie, jest bardzo podobna, ale to inny nóż. Nie mój. _On _ wam powie, starzec, u którego kupowałem. Jedźmy tam, on potwierdzi.
Nie ruszali się.
Acosta wrócił do paragonu: — Twierdzi pan, że nie dla pana wypisano ten rachunek?
Głupie pytanie. Przecież znaleźli go w kieszeni mojego płaszcza. — Tego nie mówię. To mój kwitek.
— Więc niech pan posłucha, co tu zostało napisane. Nie dał mi pan dokończyć.
Kontynuował czytanie: — Na rękojeści wizerunek małpy, która nie widzi zła. Zapłacono gotówką, dwadzieścia pesos.
To był nokaut. — Nie! On się pomylił.
Nie było dobrze. — Przyznał pan, że nabył nóż. Potwierdził pan również, że to jest rachunek za kupiony przedmiot. Tam mamy nóż, którym została zabita kobieta stojąca tuż przy panu. Przyznaje pan chyba, że to ten sam nóż, który wyjęto z jej ciała? A może pan zaprzeczy? Wszystkie trzy rzeczy zazębiają się i potwierdzają wzajemnie. Oto paragon: wyjęty z kieszeni pańskiego palta, z pańskim nazwiskiem i potwierdzający, że „małpa nie widzi zła”. Rachunek pasuje do noża, nóż do rany. Rana pasuje do rachunku, a ten jest wystawiony na pańskie nazwisko. — Wzruszył ramionami. — To proste. Koło się zamyka.
Jeśli tak było, to ja krążyłem i podskakiwałem wewnątrz tego koła, próbując się wydostać. — Przecież mówię, że kupiłem nóż z małpą, która nie _słyszy_ zła! Nóż, który macie, należy do kogoś innego! To _ten_ drugi odpowiada ranie, a rachunek pasuje do _tego_ noża. Ale paragon _nie _ pasuje do noża kupionego przeze mnie. To jest inny nóż. Czy naprawdę nie możecie tego pojąć?
— Anglosaski brak konkretności — skomentował poufale. — Wy zawsze wybieracie najdłuższą drogę łączącą dwa punkty. Dokładnie tak samo plączecie się, zamieniając centymetry na cale.
Miał zamiar mnie przekonać. Nie tylko lubił aresztować ludzi, ale jeszcze bawiło go tłumaczenie więźniom winy. Chciał pokazać, w jak trudnym położeniu się znalazłem. A ja co? Niby nie miałem o tym pojęcia? Spędzałem czas na pogawędce w barze, bo nie miałem nic lepszego do roboty?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.