- W empik go
Czarna walizka. Drugi raz do tej samej rzeki - ebook
Czarna walizka. Drugi raz do tej samej rzeki - ebook
Czy można wejść po raz drugi do tej samej rzeki? Czy da się przywrócić dawny czas, łudząc się, że wszystko pozostało po staremu? Ewelina zabiera Adama w podróż sentymentalną do Europy. Ich wyprawa okazuje się traumatyczną wędrówką w poszukiwaniu związanych z rodziną Brodskich miejsc, które nie są już takie, jakie były kiedyś. Bo gdzie naprawdę jest dom córki Mikołaja i Marii? W Odessie, znanej tylko z opowiadań dziadków? We Lwowie, gdzie dorastała, czy w Krakowie, który musiała opuścić? Co się stało z odeską rezydencją Brodskich? Czy pałacyk na Wysokim Zamku przetrwał? Willą w Krakowie opiekuje się teraz ekscentryczna pani Gertruda, która, co donosi w liście ktoś życzliwy, prowadzi się niemoralnie i przyjmuje pod swoim dachem mężczyznę. Na domiar złego daje o sobie znać klątwa Gabriela, jak nazywa chorobę psychiczną matki Ewelina. Tym razem to nie Gabriel, lecz Wielki Duch przemawia do jej córki podczas podróży na północ, do rezerwatu, gdzie mieszkają rodzice męża Lynn, Actona. Czy warto było otwierać czarną walizkę, która skrywa w sobie jeszcze niejedną tajemnicę? Trzeci tom cyklu "Czarna walizka" Katarzyny Ryrych, poprzednie tomy to: "Wszystko dla ciebie" i "Dalej niż daleko".
Katarzyna Ryrych, rocznik 1959, autorka m.in. "Tercetu prowincjonalnego", "Wdowiego Wzgórza", "Życia motyli" i powieści o zagadkowym tytule "Zginęła mi sosna". Ma również na swoim koncie kilkanaście książek dla młodszego i nastoletniego czytelnika, za które zdobyła wiele prestiżowych nagród. Szuka tematów niekonwencjonalnych, niezgranych fabuł, zaskakujących narracji - jak życie. Wielu bohaterów jej książek to ludzie, których napotkała na swojej drodze.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-410-4 |
Rozmiar pliku: | 485 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Acton Laughingeye uciekł z Marieval Residential School w Saskatchewan w wieku lat dziesięciu i siedem kolejnych spędził w puszczy, w towarzystwie ludzi, których nikt nie wpuściłby bez obaw pod swój dach.
Jednak nawet w tych najbardziej zatwardziałych sercach znajduje się ciepły zakątek i właśnie tam znalazł swoje miejsce nieletni uciekinier.
– Czemu nie wróciłeś do domu? – zapytała Lynn.
– To nie było możliwe, Lynn.
Za każdym razem, kiedy wypowiadał jej imię, czuła, jak przenika ją rozkoszny dreszcz.
– Oczywiście, że by mnie przyjęli, ale mieliby same kłopoty. Zresztą ucieczki są u nas rodzinną tradycją.
Acton był synem Japonki i Indianina Cree, którzy spotkali się w pociągu towarowym. Ojciec Actona, dorabiający rozładowywaniem wagonów, z przerażeniem odkrył, że to, co początkowo wziął za worek, rzucony na podłogę przez jakiegoś spłoszonego hobo, było przedstawicielką rodzaju żeńskiego rasy ludzkiej, znajdującą się w stanie skrajnego wyczerpania.
Maurice Laughingeye zabrał ów ludzki strzęp do chaty na przedmieściach, którą dzielił z przyjacielem, wlał biedaczce w usta kieliszek samogonu i, rozebrawszy ją, umył w emaliowanej miednicy.
Kobieta była drobna, miała ciemne, prawie czarne włosy i nie należała do białej rasy.
Przez dwa lata razem z całą rodziną mieszkała w Jerome, jednym z obozów, gdzie internowano Nikkei, czyli obywateli amerykańskich pochodzenia japońskiego. Trafili tam prosto ze swojego mieszkania znajdującego się nad sklepem prowadzonym przez ojca, którego nazywała – jak wszyscy – panem Tanaki.
Jak większość Japończyków rodzina Tomoko (tak miała na imię) opuściła dom z czterema walizkami, w których znajdowała się pościel, bielizna, przybory toaletowe, dodatkowa zmiana ubrania, naczynia i sztućce. Najcięższą walizkę miał ojciec, a najlżejszą brat.
Meble matka pozostawiła w jednym z rządowych magazynów, bez gwarancji na ich odzyskanie, co, jak się okazało później, było prawdą. Radio i niewielki aparat fotograficzny skonfiskowano i rodzina Tanaki ruszyła na dworzec, skąd pociąg jednego dnia zabrał półtora tysiąca takich jak oni.
– To dlatego, że zbombardowano Pearl Harbor – wyjaśnił pan Tanaki. – Żebyśmy nie zaczęli wojny w Ameryce.
To było dziwne i raczej niemożliwe, myślała Tomoko, bo państwo Tanaki byli prawdziwymi Amerykanami. Obchodzili Dzień Niepodległości i Święto Dziękczynienia, a Tomoko chodziła do szkółki niedzielnej razem ze swoimi białymi koleżankami.
Ale to nie miało żadnego znaczenia.
Pobyt w Jerome wspominała jak straszny sen – chorobę brata, śmierć starszej pani Ichiro i kota Hachirobei. Kot polował na ptaki i zjadał je dyskretnie, ukryty za końskim boksem nadal noszącym ślady bytności czworonożnych lokatorów, który stał się mieszkaniem rodziny Tanaki.
Nocami Tomoko śnił się prawdziwy Tanuki1, z mądrym, owłosionym pyskiem i potężnym fallusem, wspartym na gałęzi o kształcie procy.
Gdyby przyszedł tutaj, myślała sennie, z pewnością poradziłby sobie z pilnującymi obozu strażnikami.
Ale może nie przychodził z powodu jednej litery, której nie było w ich nazwisku?
Tomoko przetrwała w Jerome dwa lata, do momentu, kiedy prezydent USA potwierdził zasadność istnienia obozów i matka zrozumiała, że ostatecznie odebrano im nadzieję. Jeżeli córce przyjdzie wejść w dorosłe życie tutaj, na ziemi naznaczonej podwójnym cierpieniem (obóz Jerome znajdował się na terenie rezerwatu), to z pewnością nie zazna szczęścia.
Z tego powodu od dawna zastanawiała się, jak sprawić, aby Tomoko znalazła się jak najdalej od tego przeklętego miejsca.
Była świadoma, iż w ten sposób straci oparcie na stare lata – chyba że syn (jeśli przeżyje) przyprowadzi do domu mądrą, łagodną i pracowitą żonę, ale co do tego nie mogła mieć pewności.
Tak czy inaczej, należało ratować Tomoko.
Pewnego dnia, kiedy na drugim krańcu obozu wybuchła epidemia czerwonki i przyszedł nakaz palenia pościeli (jakże to, dziwiła się dziewczyna, skoro zapewne nie dadzą nowej), matka ukryła córkę w koszu z brudną bielizną i w ten sposób Tomoko udało się uciec.
Walczyła z nieprzepartą chęcią wysunięcia głowy ponad prześcieradła i poszwy, gdyż zapach potu i wydzielin fizjologicznych był nie do zniesienia, ale zaciskała zęby, powstrzymywała mdłości i wmawiała sobie, że jej pradziadek, owiany rodzinną legendą pan Buntaro, z pewnością spogląda na nią surowo i zastanawia się, czy prawnuczka okaże się godną córką swojego rodu.
Z tego powodu siedemnastoletnia Tomoko robiła wszystko, aby nie rozsierdzić duchów przodków, i miała nadzieję, że otoczą ją swoją opieką.
W niewielkiej torebce, wciśniętej przez matkę, miała kilka tabletek aspiryny, flakonik perfum i malutką drewnianą lalkę, pierwszą, jaką dostała. To był cały jej dobytek, z którym – jeśli jej się uda – zacznie nowe życie.
Tomoko (owo imię oznaczało ni mniej, ni więcej tylko „mądra dziewczyna”) wiedziała, że musi ukrywać się przed ludźmi, z którymi jeszcze nie tak dawno łączyło ją obywatelstwo amerykańskie, i była to pierwsza w jej życiu lekcja odpowiedzialności zbiorowej.
Tym bardziej zaskakująca, że ojciec od samego początku potępiał niemiecką agresję na kraj, o którego istnieniu dowiedziała się właśnie dzięki wybuchowi wojny.
– Jak mogli do tego dopuścić – mówił z oburzeniem w głosie. – Koscuszko, Puraski… Nie rozumiem tego.
Chodziło o to, że dawno temu generałowie z tamtego dalekiego kraju walczyli o niepodległość Stanów Zjednoczonych.
Przodkowie ojca byli szlachetnie urodzeni, a on sam pamiętał jeszcze swojego dziadka, pana Buntaro, który był samurajem i robił jedwabne wachlarze, bo prócz posługiwania się mieczem mógł robić tylko to i nic innego.
– Pan Buntaro uznałby to za niehonorowe – kończył, a Tomoko wiedziała, co powinien zrobić ktoś, kto zachował się niegodnie.
Ojciec lubił opowiadać historię zasłyszaną od swojego ojca, o czterdziestu siedmiu roninach, którzy zemściwszy się na daymyo, gdy ten upokorzył ich pana, musieli przyjąć karę, choć uniknęliby jej, zgłaszając zamiar dokonania zemsty.
Mądra Tomoko szybko zrozumiała, że w świecie białego człowieka honor ma zupełnie inny wymiar, dlatego nie traktowała swojej ucieczki tak, jak zrobiłby to pan Buntaro.
– Do zobaczenia – szepnęła matka, układając na niej prześcieradła przesiąknięte wonią potu i brudu.
Kiedy Tomoko opuściła swoją kryjówkę, zorientowała się, że w pobliżu znajduje się stacja kolejowa, i wsiadła do pierwszego wagonu towarowego, jaki się nadarzył. Rzecz jasna, szybko się okazało, że nie była jedyną która wpadła na ten pomysł, ale współtowarzysze podróży, choć mieli za sobą raczej niechlubną przeszłość, okazali dziewczynie sporo serca.
– Mnie tam nie kręci wojna – oświadczył najstarszy, który zwiał przed poborem.
Od lat wiódł żywot włóczęgi i nieroba, zmuszając się do aktywności tylko wtedy, kiedy brakowało mu pieniędzy na papierosy i alkohol, a żadną miarą nie dało się ich ukraść.
Należał do tego rodzaju ludzi, którzy zostali obdarzeni prawdziwym talentem – za pomocą całkowicie nieskomplikowanych narzędzi potrafił przemienić kawałek drewna w dzieło sztuki, wałek, tłuczek do ubijania ziemniaków lub zabawkę, ale wcale go to nie interesowało.
Jego ojciec szczerze nad tym ubolewał; sam wiele lat temu otrzymał szansę od losu, kiedy to został przyjęty do pracy w barze o śmiesznej nazwie i tam przetrwał czas Wielkiego Kryzysu.
Był pracowity, uczciwy i zawsze uśmiechnięty, syn jednak nie poszedł w jego ślady. Wojna, bohaterstwo, walka i medale nie były jego marzeniem. Nie dość, że musiałby słuchać czyichś rozkazów, to jeszcze mógłby zginąć. To najgorsze, co mogłoby mu się wydarzyć, ponieważ kochał żywot próżniaka. Owszem, dostawałby żołd i przy odrobinie szczęścia znalazłby sobie bezpieczne miejsce, ale nie mając co do tego pewności, wolał nie podejmować ryzyka.
– Jakbyś trafił do kuchni albo do pralni – powiedział mu stary znajomy, który właśnie się zaciągnął – to żyć nie umierać.
W przypadku tego człowieka los postąpił przekornie, znajomy bowiem rzeczywiście trafił do kuchni na trawlerze i zginął w drugim tygodniu walki. Być może dobrze się stało, bo prędzej czy później jego brak talentu kulinarnego doprowadziłby do straszliwych wydarzeń. Z których zapewne wyszedłby mocno obity.
Pozostali dwaj, włóczędzy z zamiłowania i z urodzenia, jak gdyby los od samego początku zadecydował o ich życiu – jeden poczęty za drewnianym budynkiem jakiejś bezimiennej stacji, drugi urodzony w wagonie kolejowym – nigdy nie zaznali domowego ciepła ani dzielenia indyka przy rodzinnym stole i mieli sporo zastrzeżeń do tego, jak potraktowano Tomoko i jej współbraci.
– Pracowałem kiedyś z jednym Japsem na kolei – usłyszała – i to był porządny człek. Umiał uwarzyć taki ryż, że dało się go jeść tymi patykami.
To pewnie był Chińczyk, pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno.
– W moim mieście jeden prowadził pralnię. A jak od koszuli oderwał się guzik, to jego żona zaraz przyszyła. To byli uczciwi ludzie, nie to, co czarnuchy.
– A co ty chcesz od czarnuchów? – wybuchnął pierwszy. – Miałem czarną kobitę, jak nikt umiała ogarnąć cały dom i dzieci, a tyłek miała taki, że nie trzeba było podusz…
– Nie mów takich rzeczy przy dziecku.
– Bajki mam opowiadać…? Życie to…
Tomoko uśmiechnęła się bez słowa. Wkraczała w dojrzałość i w Jerome dowiedziała się wszystkiego, co powinna wiedzieć, o mężczyznach i kobietach, ale oczywiście nie wyglądała na swój wiek. Do tego była chuda i wynędzniała, gdyż warunki obozowe nie sprzyjały kwitnącemu wyglądowi. Co prawda mieszkańcy obozu nie cierpieli głodu, nawet otwierali niewielkie restauracyjki, hodowali kury i usiłowali prowadzić życie towarzyskie, ale to wszystko w niczym nie przypominało świata przed internowaniem.
Ich obecna egzystencja była jedynie smutną próbą odtworzenia jakiejś rzeczywistości i nikt nie wiedział, jak się zakończy ta cała zawierucha.
Jeśli Niemcy wygrają wojnę, mówili jedni, wrócimy do naszych domów i pokażemy im, jak to jest zostać wyrzuconym.
Jeśli zaś przegrają, dodawali inni, już nigdy nie wrócimy do siebie.
Ale jedni i drudzy dobrze wiedzieli, że nie ma już ani ich domów, ani sklepów, ani restauracji, że po prostu nie ma już nic, a sprzęty i inne pozornie nieprzydatne drobiazgi, niemieszczące się do walizek, stoją teraz zupełnie gdzie indziej, może nawet u sąsiadów, tych samych, z którymi tak miło kiedyś rozmawiało się na ulicy.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
------------------------------------------------------------------------
1 Jeden z leśnych demonów, ukazujący się ludziom pod postacią borsuka.