- promocja
Czarna wołga - ebook
Czarna wołga - ebook
Historie, które trzymają w napięciu niczym najlepszy kryminał. Tyle, że wydarzyły się naprawdę!
Wieść o porwaniu dziecka w Warszawie rozeszła się błyskawicznie. W okolicy zdarzenia ktoś widział porywaczki wsiadające do czarnej wołgi. Samochód tej marki widziano za każdym razem, kiedy gdzieś w Polsce ginęły dzieci. Jaka jest prawda o czarnej wołdze? Jakie zbrodnie kryły się w jej cieniu?
Porwania dzieci, napady i brutalne zabójstwa, osławieni zbrodniarze i najgłośniejsze procesy sądowe, kradzieże dzieł sztuki i fałszerstwa pieniędzy na niewyobrażalną dziś skalę. Czarna wołga. Kryminalna historia PRL to trzymająca w napięciu opowieść o zbrodniach, które paraliżowały opinię publiczną. A także o tych, o których społeczeństwo miało się nigdy nie dowiedzieć.
Przemysław Semczuk dotarł do bohaterów tamtych wydarzeń i unikalnych materiałów zgromadzonych w IPN. Dziennikarz prezentuje metody działania przestępców i odsłania kulisy działań operacyjnych PRL-owskich organów ścigania – raz zaskakująco pomysłowych, innym razem przerażająco nieudolnych. I zabiera czytelnika w pełną emocji podróż do ówczesnego półświatka.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8139-102-3 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W drugiej połowie lat sześćdziesiątych na Śląsku zapanowała psychoza strachu. Gdzieś w mroku grasował Wampir, który mordował kobiety. Ludzie mówili, że po kraju jeździ czarna wołga, która porywa dzieci. Paradoksalnie gazety chętnie pisały o podobnych przypadkach. W 1968 roku katowicki „Wieczór” na pierwszej stronie wzbudzał przerażenie tytułem Strach wyjść na ulicę. Nie było jednak powodów do obaw. Czytelników szybko uspokajano. Tytuł był cytatem z przemówienia Edgara Hoovera, dyrektora FBI: „Miliony Amerykanów żyją dziś w nieustannym strachu. De facto w żadnym mieście praworządny obywatel nie ośmiela się wyjść na ulicę po zapadnięciu zmroku”.
Siedem lat później w tej samej gazecie wielkimi literami donoszono Interpol na tropie wielkiego gangu fałszerzy dolarów. Przy okazji wspomniano, że w fałszerską aferę było zamieszanych dwóch Polaków, którzy uciekli na Zachód. Na pierwszych stronach dzienników co rusz pojawiały się informacje o napadzie na sklep jubilerski w Londynie czy morderstwie policjanta w Nowym Jorku.
Władze robiły wszystko, by stworzyć wrażenie, że przestępczość jest wyłącznie problemem państw kapitalistycznych, zgniłego Zachodu. O alarmach bombowych na pokładach samolotów LOT-u do Moskwy i Nowego Jorku, groźbie zatrucia cyjankiem potasu ujęć wody w Jeleniej Górze, zuchwałym obrabowaniu posterunku milicji we Frampolu czy seryjnych porwaniach kilkuletnich dzieci nie wspominała ani prasa, ani Dziennik Telewizyjny. Wiedzieli o nich nieliczni: milicjanci, esbecy, prokuratorzy, sędziowie. Oraz społeczność lokalna, przed którą nie udawało się ukryć wydarzeń. Ci ostatni najczęściej znali pojedyncze fakty, zaledwie wycinek skomplikowanego śledztwa, co sprzyjało domysłom i plotkom. Dopiero po latach, dzięki zachowanym dokumentom archiwalnym, relacjom uczestników, świadków, a czasem i sprawców, możemy poznać te pilnie strzeżone tajemnice.
Oczywiście nie wszystkie rodzime historie kryminalne udawało się przemilczeć. Procesy najgroźniejszych zbrodniarzy zmieniały się w wielkie widowiska (chociaż i wtedy „Dziennik Zachodni”, donosząc o wyroku na „wampira z Zagłębia”, informował „dla równowagi” o ujęciu w Wiedniu „wampira”, który dusił swoje ofiary szalikiem). Bez przypomnienia najbardziej znanych zbrodni kryminalna historia PRL byłaby niepełna. Zwłaszcza że w wielu przypadkach dopiero dziś udaje się odtworzyć ich rzeczywisty przebieg i obalić wersje stworzone na rzecz propagandy. Ponieważ poszczególne śledztwa nierzadko prowadzono równolegle, w tym samym czasie, dla wygody Czytelnika historie kryminalne w niniejszej książce nie są ułożone w porządku chronologicznym, a sprawom najgłośniejszym towarzyszą te skrupulatnie tuszowane. Do niektórych tekstów dodane są załączniki, które poszerzają kontekst omawianych wydarzeń. Na przykład sprawa porwań dzieci na terenie całej Polski byłaby niepełna bez przypomnienia losów Bohdana Piaseckiego, jednej z najbardziej tajemniczych zbrodni minionej epoki. Nie znaczy to, że wyczerpują one temat. Wiele zaskakujących historii wciąż czeka na odkrycie. Nadal wiele emocji budzą nie do końca wyjaśnione głośne zbrodnie z udziałem władzy. To jednak inna historia, wymagająca odrębnego zbadania.
*
W wielu opisanych tu sprawach zaszła jednak konieczność zmiany nazwisk głównych bohaterów. W jedynie słusznej epoce prasa nie potrzebowała pozwoleń sądów i chętnie podawała dane oskarżonych i skazanych, wystawiając ich wraz z rodzinami na publiczne potępienie. A przy okazji doprowadzając do kuriozalnych nieporozumień. Podczas procesu zabójców Jana Gerharda „Życie Warszawy” podało personalia jednej ze współoskarżonych, młodej kobiety prowadzącej się dość lekko. Okazało się, że w Warszawie mieszka inna osoba o tym samym imieniu i nazwisku. Jej otoczenie natychmiast zareagowało. Dotąd sąsiedzi znali ją jako spokojną, pracowitą dwudziestolatkę. Teraz dowiedzieli się, że jest oskarżona o prostytucję i zadawanie się z bandytami.
Czasy jednak się zmieniły i żyjemy w warunkach poszanowania prawa również wobec tych, którzy kiedyś weszli na przestępczą drogę. Odpokutowali już swoje winy, a wyroki uległy zatarciu w rejestrach sądowych. Dawni skazani rozpoczęli nowe życie, założyli rodziny. Dzisiaj nawet ich dzieci nie wiedzą, co wydarzyło się w przeszłości. Członkowie stowarzyszenia K-44, „psychopata ciemności” czy „terroryści znad Wisły” mają prawo pozostać anonimowi, dlatego na potrzeby książki otrzymali fikcyjne, przypadkowe nazwiska. Choć osobom publicznym zwyczajowo nadano inicjały, w niektórych wypadkach i ta reguła wydawała się pozbawiona sensu. Dziwnie by brzmiała opowieść o znanym aktorze Jerzym N. Dlatego Jerzy Nasierowski musiał pozostać Jerzym Nasierowskim. Na szczęście, sam nie ma o to pretensji, bo – jak twierdzi – w jego życiu nie ma tajemnic. Swoje prawdziwe nazwiska zachowali funkcjonariusze milicji, służby bezpieczeństwa, urzędnicy, sędziowie, prokuratorzy, adwokaci, świadkowie i ofiary przestępstw. Choć w wielu przypadkach oni także woleliby pozostać w zapomnieniu. Lektura książki zapewne wyjaśni dlaczego.
Przemysław SemczukJak mordowano w PRL
Najczęściej popełniane zbrodnie były do siebie podobne. Młotek, siekiera, łom albo stłuczona butelka po wódce. Uderzenie z zaskoczenia w tył głowy lub bójka kończąca się śmiercią jednego z walczących. Większość spraw rozwiązywano w ciągu kilku godzin. Niektórych sprawców zastawano na miejscu zbrodni. Byli tak pijani, że nie wiedzieli nawet, co zaszło. Na ślad pozostałych naprowadzał najczęściej motyw. A motywy były tak samo typowe, jak narzędzia zbrodni. Zazdrość, nieudany związek, pieniądze czy alkohol powodowały, że ludzie chcieli się pozbyć kogoś bliskiego albo znajomego. Na Śląsku w latach sześćdziesiątych ofiarą zabójstwa padało blisko dwieście osób rocznie. Tylko niektóre z tych spraw wymagały sporego wysiłku milicji, by trafić na wokandę sądową.
Porażenie prądem to najczęstszy i najprostszy sposób upozorowanego na wypadek morderstwa. Wpadanie do wanny suszarki czy radia były tak powszechne, że milicja bardzo dokładnie badała każdy przypadek. Ludzie nie mieli pojęcia, że przeprowadzający sekcję lekarze bez trudu ustalą, czy ofiara żyła w chwili porażenia prądem. A często w wannie znajdowały się osoby, które już wcześniej straciły życie. Wielu sprytnych, w swoim mniemaniu, morderców szybko jednak powędrowało za kratki. Ale byli i tacy, którzy szukali bardziej wyrafinowanych metod. Inspirowali się literaturą. Niestety, powieści kryminalne nie nadążały za postępem kryminalistyki.
*
Dziesiątego listopada 1965 roku pogoda była dobra. Wiał lekki wiatr, a temperatura utrzymywała się na plusie. Listonosz Henryk Rogalski jak co dzień obchodził swój rejon, roznosząc przesyłki we wsi Rogoźniki niedaleko Będzina. Około południa wszedł do zakładu stolarskiego Jana Ligenzy. Właściciel stolarni nie spodziewał się żadnej paczki, ale pokwitował odbiór i zabrał się do odwijania papieru. W tym czasie Rogalski wyszedł na zewnątrz i wsiadł na rower. Nie ujechał nawet pięćdziesięciu metrów, gdy za jego plecami rozległa się potężna detonacja.
Listonosz spadł z roweru. Z brzękiem posypały się szyby z okien zakładu stolarskiego, a ze środka buchnął dym. Rogalski, nie bacząc na niebezpieczeństwo, pobiegł zobaczyć, co się stało. Pomocnik stolarza, Krzysztof Kaim, leżał, nie dając oznak życia. Ligenza był ciężko ranny. Kilkanaście minut później na miejsce przyjechała karetka. Stolarza zabrano do szpitala, gdzie dwie godziny później zmarł.
W stolarni nie było gazu ani żadnych materiałów, które mogły doprowadzić do wybuchu. Były za to porozrzucane kawałki drewna, blachy, drut, mosiężne zawiasy i fragmenty opakowania, na którym zielonym atramentem wypisano dane odbiorcy. Dlatego milicjanci bez trudu domyślili się, że w paczce dostarczonej przez listonosza znajdowała się bomba. Ekspertyza biegłych z zakresu pirotechniki potwierdziła to przypuszczenie. Była to bomba skonstruowana metodą chałupniczą. Użyto w niej sporej ilości górniczego dynamitu.
Na terenie Zagłębia i Śląska zdobycie tego typu materiału wybuchowego nie było trudne. Kopalnie zużywały całe tony dynamitu i trotylu. Kradzież nawet kilku kilogramów była nie do wykrycia. Dlatego od razu skupiono się na motywie. Przepytano rodzinę i sąsiadów. Nikt nie miał wątpliwości, kto mógł stać za zamachem. Janusz Głowacki, daleki krewny Ligenzy, był z nim od lat w konflikcie. Sprawa trafiła wreszcie do sądu i zakończyła się niekorzystnie dla Głowackiego. Świadkowie zeznali, że po wyroku sądu Głowacki odgrażał się, że „wykończy” Ligenzę. To wystarczyło, by go aresztować.
Głowacki, co zrozumiałe, nie przyznał się do winy. Co więcej, analiza grafologiczna pisma na blankiecie adresowym wykluczała, by to on zaadresował paczkę. Pracownica poczty, która przyjęła paczkę, także go nie rozpoznała. Motyw był jednak na tyle oczywisty, że śledczy uznali, iż musiał mieć wspólnika. Aby uśpić czujność podejrzanego, zwolniono go z aresztu, a śledztwo w sprawie zabójstwa oficjalnie umorzono.
Tymczasem do akcji wkroczyła Służba Bezpieczeństwa. W krótkim czasie Głowackiego otoczono siecią tajnych współpracowników, którzy informowali o każdym jego kroku i każdym, z kim się stykał. Na efekty inwigilacji nie trzeba było długo czekać. Po miesiącu do komendanta miejscowego posterunku dotarła kluczowa informacja. Rok wcześniej Głowacki próbował kupić od jednego z górników materiały wybuchowe. Górnika odnaleziono. Potwierdził informację, ale zapewniał, że nie sprzedał materiałów wybuchowych. Milicjanci wiedzieli, że zamiar nielegalnego zakupu można uznać za poszlakę. Ta jednak będzie niewystarczająca dla sądu, by skazać Głowackiego.
Wreszcie, po roku pracy operacyjnej, esbecy dotarli do innego górnika, Mirosława Kaczmarka. Kaczmarek po pijanemu zwierzył się koledze z pracy, że czytał w gazecie o wybuchu bomby, która zabiła stolarza Ligenzę i pomocnika Kaima. Z opisu domyślił się, że urządzenie, którym zdetonowano ładunek wybuchowy, mogło być jego dziełem. Płakał, że przez niego zginęli dwaj ludzie. To wystarczyło, by aresztować konstruktora-amatora.
Podczas przesłuchania Kaczmarek jak na spowiedzi wyjawił, że zna Głowackiego i w zamian za umorzenie długu zbudował dla niego małą drewnianą skrzynkę. W jej wnętrzu umieszczona była bateria i lampka, która zapalała się po otwarciu wieczka. Był też zamek z kluczykiem, który uruchamiał instalację. Głowacki nie wyjaśnił, do czego miało służyć urządzenie. Ale było coś jeszcze. Jakiś czas później Głowacki pojawił się u Kaczmarka ponownie i poprosił, by ten zaadresował i wysłał pocztą paczkę. Twierdził, że nie może tego zrobić sam, bo ma trudności z pisaniem po polsku, gdyż z pochodzenia jest Niemcem. Kaczmarek zapamiętał jednak nazwisko adresata. I gdy przeczytał artykuł w gazecie, zrozumiał, że został wykorzystany do zbudowania bomby. Jego wersję wydarzeń potwierdziły dowody rzeczowe. Charakter pisma Kaczmarka zgadzał się z tym odnalezionym na skrawkach paczki. Mało tego, rozpoznał resztki fragmentów skrzyneczki.
Sprawa trafiła do sądu. Kaczmarka oczyszczono z zarzutów, bo nie miał świadomości, że bierze udział w przestępstwie. Głowackiego skazano na karę dożywotniego więzienia.
*
W tym samym czasie, gdy pod Będzinem w warsztacie stolarskim Ligenzy eksplodowała paczka, do innego wybuchu doszło w lesie w okolicach Piły. Na miejscu zginął dziewiętnastolatek pracujący przy załadunku drewna.
Pilska milicja uznała, że był to zamach bombowy. W tym miejscu w czasie wojny nie prowadzono walk. A drewno, które tego dnia ładowano na samochód, ułożono zaledwie trzy tygodnie wcześniej. Gdyby niewypał tkwił w ziemi, to zapewne musiałby eksplodować przy układaniu drewna.
Śledztwo rutynowo rozpoczęto od rozpytania rodziny. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Ojciec chłopca podejrzewał o zamach swojego sąsiada, Czesława Bieleckiego, z którym miał bez ustanku konflikty. Śledczy postanowili dyskretnie sprawdzić przeszłość Bieleckiego. Czterdziestodwuletni mężczyzna był żonaty i miał dwójkę dzieci. Ukończył zaledwie cztery klasy szkoły podstawowej. Z zawodu był spawaczem; dostał rentę inwalidzką po wypadku w pracy. Do Piły przeniósł się w 1956 roku z oddalonej o pięćdziesiąt kilometrów wsi Romanowo w powiecie czarnkowskim. Nie był karany, ale na wszelki wypadek zwrócono się do posterunku w Czarnkowie o informacje na jego temat.
Śledczy mocno się zdziwili, gdy zamiast otrzymania rutynowego teleksu, do Piły przyjechali oficerowie z Czarnkowa. W 1959 roku w Romanowie, podczas zbierania snopków z sianem, wybuchł pocisk artyleryjski. W eksplozji śmierć poniósł rolnik Wiesław Bogucki, a jego żona straciła wzrok. Miejscowa milicja nie miała wątpliwości, że doszło do zamachu. Bogucki otrzymał cztery anonimy z żądaniem pięćdziesięciu tysięcy złotych. W razie niespełnienia żądania szantażysta groził, że zabije całą rodzinę Boguckich. Rolnik zgłosił się na milicję, a ta zorganizowała zasadzkę. W umówionym miejscu jednak nikt się nie pojawił. A dwa tygodnie później na polu Boguckich nastąpił wybuch. Sprawę potraktowano bardzo poważnie. Zorganizowano szeroko zakrojone działania. Milicja, dysponując czterema ręcznie napisanymi anonimami, wzięła próbki pisma od kilku tysięcy mieszkańców Romanowa i okolic. Nie pominięto nawet osób, które w ostatnich latach wyprowadziły się z wioski.
W 1959 roku prośba o próbkę pisma Czesława Bieleckiego trafiła do komendy w Pile. Materiał porównawczy nie odpowiadał charakterowi pisma z anonimów. Sprawcy zamachu nie ustalono i śledztwo zostało zamknięte. Dokumenty czekały jednak w archiwum i teraz śledczy postanowili jeszcze raz porównać próbkę pisma Bieleckiego z anonimami. W dyskretny sposób zdobyli jego rękopis i oniemieli. To Bielecki stał za zamachem z Romanowa. Nikt nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, jakim sposobem przysłana z Piły próbka pisma nie pochodziła od Bieleckiego.
Czesław Bielecki został aresztowany. Jednocześnie w jego domu przeprowadzono rewizję. W zmyślnie skonstruowanym schowku znaleziono karabin mauzer, granaty, zapalniki i sporą ilość materiałów wybuchowych. Zebrane dowody były wystarczające do postawienia zarzutów. Bielecki przyznał się do winy. U podłoża zamachu na rodzinę chłopca leżał konflikt sąsiedzki, z kolei zamach na rolnika Boguckiego był zemstą za zorganizowanie zasadzki i niespełnienie żądania okupu. Skruszony pirotechnik wyjawił jeszcze jedną wstrząsającą tajemnicę.
Wieczorem 1 września 1958 roku w Pile nad brzegiem Gwdy bawiła się grupa dzieci. W pewnym momencie mieszkańcy miasta usłyszeli silną eksplozję. Gdy na miejsce dotarła milicja i pogotowie, okazało się, że w wybuchu zginęło jedenaścioro dzieci, a dwoje kolejnych zostało ciężko rannych.
Tragedia wywołała powszechne oburzenie mieszkańców Piły. Oskarżono o nią milicję, która miała lekceważyć zgłoszenia o niewybuchach porzuconych przez Armię Czerwoną w korycie Gwdy. Pogrzeb dzieci stał się wielką manifestacją społeczną. Jednak śledztwo głównie z powodu krążących w mieście plotek o tym, że dzieciaki już od dwóch dni miały bawić się poniemiecką miną, zostało szybko umorzone, a całe zdarzenie potraktowano jako nieszczęśliwy wypadek.
Bielecki wyjawił podczas przesłuchania, że to on podłożył w tym miejscu uzbrojoną minę przeciwpancerną. Kilka miesięcy wcześniej inny ładunek podłożył na terenie ogródków działkowych. W tamtym wybuchu zginęło dwoje dzieci, a dwoje innych zostało rannych. Wskazał też miejsce w lesie, w którym zostawił uzbrojoną minę talerzową. Na terenie ogródków działkowych zaś umieścił pocisk artyleryjski. Wyjaśnił, że miny podkładał z zemsty albo po prostu dla zabawy. Sposób, w jaki obchodził się z materiałami wybuchowymi, wskazywał, że miał spore umiejętności w tym zakresie. Pomimo że nigdy nie przeszedł stosownego przeszkolenia wojskowego.
Sprawa Czesława Bieleckiego nie została ujawniona społeczeństwu. Prasa nie podała informacji na temat jego procesu. Nawet milicjanci trzymali języki za zębami. Nie wiadomo, jaka kara spotkała psychopatycznego pirotechnika. W rezultacie do dzisiaj wśród mieszkańców Piły krąży opowieść o wypadku, który spowodowały nieroztropne dzieci bawiące się niemiecką miną.
*
Materiały wybuchowe czy broń były jednak trudne do zdobycia. Na co dzień, kiedy snuto mordercze plany, szukano metod prostszych i niezwracających uwagi. Idealne rozwiązanie, przynajmniej tak sama uważała, znalazła mieszkanka Kowar, Kazimiera Siemaszko.
Dziewiątego maja 1969 roku do mieszkania państwa Siemaszko wezwano pogotowie. Z zawiadomienia wynikało, że śpiący mężczyzna nie daje oznak życia. Lekarz zbadał pacjenta i stwierdził zgon. Wokół niego nie było żadnych przedmiotów mogących wskazywać na przestępcze pozbawienie życia. W mieszkaniu panował ład, a żona mężczyzny sprawiała wrażenie przejętej tragedią. Dlatego w pierwszej chwili uznano, że zgon nastąpił z przyczyn naturalnych. Jednak w takich wypadkach ciało rutynowo poddawano sekcji. Podczas badań w organizmie stwierdzono bardzo wysoką zawartość karboksyhemoglobiny. To oznaczało, że mężczyzna zmarł na skutek zatrucia czadem.
Choć wszystko wskazywało na nieszczęśliwy wypadek, milicja rozpoczęła śledztwo i rutynowo przesłuchała Kazimierę Siemaszko, dróżniczkę na kolei. Zeznała, że wróciła z pracy o szóstej rano i jak co dzień obudziła męża do pracy. Miał jej odpowiedzieć, że nie idzie do pracy i spał dalej. Kobieta napaliła w piecu i przygotowała śniadanie. Około dziewiątej zabrała siedmioletnią córkę i wyszła z nią na zakupy. Gdy wróciły około południa, Tadeusz Siemaszko nadal spał. Próbowała go obudzić, ale wtedy zorientowała się, że mąż prawdopodobnie nie żyje. Wezwani na pomoc sąsiedzi zadzwonili na pogotowie.
Ponieważ w chwili śmierci Tadeusza Siemaszki nie wykonano oględzin mieszkania, śledczy wypytał szczegółowo kobietę o to, czy zasuwa komina była otwarta. Potwierdziła, że właśnie tak było. I ten szczegół wzbudził podejrzenie milicjanta. Przy otwartej zasuwie komina czad nie powinien wydostawać się do mieszkania.
Przepytując sąsiadów, dzielnicowy dowiedział się, że pożycie państwa Siemaszko od dłuższego czasu nie układało się najlepiej. Pani Kazimiera prowadziła bujne życie towarzyskie. Bywała w lokalach nocnych, gdzie widywano ją w towarzystwie innych mężczyzn. Z czasem zaczęła sprowadzać ich nawet do domu, co powodowało dość głośne awantury. Na temat męża wypowiadała się bardzo negatywnie, uwłaczając mu w rozmowach z sąsiadami. Prawdziwą rewelację przekazał gospodarz domu. Dwa tygodnie przed wypadkiem Siemaszkowa prosiła go o naprawienie niedomykającej się zasuwy komina. Gospodarz jednak nie zdążył wykonać naprawy, bo uprzedził go sam Siemaszko.
Obawy śledczych potwierdził także ksiądz. Kazimiera Siemaszko wypytywała o możliwość rozwiązania małżeństwa kościelnego. Gdy usłyszała, że to niemożliwe, była tak zdeterminowana, że wybrała się w tej sprawie do kurii biskupiej. Ale i tam usłyszała to samo. Wkrótce po tym zaprosiła do domu znajomych i podczas zakrapianej kolacji stwierdziła, że jeśli nie rozwiedzie się z mężem, to albo jego otruje, albo siebie. Informacje o problemach rodzinnych Siemaszków napłynęły też z zakładu pracy Tadeusza. Miał się żalić kolegom, że żona nie zajmuje się dzieckiem, bawi się w lokalach rozrywkowych i przyprowadza do domu obcych mężczyzn. A na dodatek kilkakrotnie groziła mu śmiercią. Raz miał się obudzić w nocy, gdy w mieszkaniu było pełno dymu. Przysłowiową kropkę nad i postawiła aptekarka. Przed świętami wielkanocnymi Siemaszkowa prosiła ją o sprzedanie cyjanowodoru lub cyjanku potasu. Twierdziła przy tym, że jest jej potrzebny do malowania jajek.
Poszlaki wystarczyły do zatrzymania Kazimiery Siemaszko. W połowie lipca trafiła do aresztu. Początkowo nie przyznawała się do winy, potwierdzając owszem kłopoty rodzinne. Jednak przyczynę śmierci męża upatrywała w samobójstwie. Niestety, zebrane informacje i zeznania świadków były przytłaczające. W końcu jednak się załamała i przyznała, że od dawna planowała morderstwo. Przez przypadek usłyszała o tym, że gdy dochodzi do zatrucia czadem, milicja ma problem z ustaleniem, czy doszło do wypadku, czy samobójstwa. Tego, że śledczy mogą brać pod uwagę również morderstwo, nie przewidziała.
Kazimiera Siemaszko przyznała się, że fatalnego dnia napaliła w piecu, zamknęła zasuwę komina i wyszła z córką do miasta. Po powrocie do domu otworzyła zasuwę i wywietrzyła mieszkanie. Dopiero wtedy wezwała na pomoc sąsiadów. Sprawa trafiła do sądu. Za morderstwo z premedytacja dróżniczka została skazana na dwadzieścia lat więzienia.
*
Do najbardziej rozpowszechnionych narzędzi mordu należały trucizny. Najskuteczniejszą z nich, cyjanek potasu, trudno było zdobyć. Dlatego wykorzystywano wszystko, co miało toksyczne właściwości. Niektórzy truli bliskich za pomocą wyciągu z konwalii. Jednak tę wywołującą zawał serca toksynę łatwo wykryć podczas sekcji zwłok. Karol Kot, seryjny morderca z Krakowa, przyznał podczas śledztwa, że kilkakrotnie próbował dokonywać zamachów na przypadkowe osoby, używając arsenianu sodu. Tę silnie toksyczną substancję można było bez trudu kupić w sklepie chemicznym.
Kot dwukrotnie użył arsenianu w krakowskich barach. W jednym wsypał truciznę do oranżady, którą pozostawił na stoliku, licząc, że ktoś ją wypije. W drugim barze wsypał arsenian do stojącego na stoliku pojemnika z octem. Dawka była prawdopodobnie za mała, by doprawiona octem galareta mogła zabić człowieka. Po tych nieudanych próbach nastąpiły jeszcze trzy inne. Tym razem trucizna została dodana do piwa, które Kot pozostawiał w bramach kamienic. Niestety, i tym razem nikt się nie skusił na mordercze pułapki zastawiane przez młodego szaleńca.
O Karolu Kocie i jego próbach trucia arsenianem zrobiło się głośno podczas procesu, gdy prasa ze szczegółami pisała o wymyślnych planach mordów. To zainspirowało pewną zakonnicę do zamordowania swojej znienawidzonej przełożonej. Ósmego grudnia 1969 roku w majątku rolnym w Łukanowicach, należącym do Wyższego Seminarium Duchownego w Tarnowie, zmarła siostra przełożona ze Zgromadzenia Sióstr Służebniczek.
Śmierć zakonnicy nie wzbudziła niczyich podejrzeń. W akcie zgonu zapisano, że śmierć nastąpiła na skutek niewydolności krążeniowej podczas ostrej choroby żołądka. Dopiero na wniosek rodziny milicja zainteresowała się sprawą. Po wszczęciu postępowania przeprowadzono ekshumację i badania toksykologiczne. Pobrane próbki zbadał Zakład Medycyny Sądowej przy Akademii Medycznej w Krakowie. Wyniki były niejednoznaczne, dlatego wykonano powtórną ekshumację i jeszcze raz pobrano materiał do badań. Wtedy okazało się, że zgon nastąpił na skutek zatrucia arsenianem sodu.
Śledczy postanowili, że na początek ustalą motyw zabójstwa, a dopiero gdy wytypują grono podejrzanych, sprawdzą, kto miał dostęp do trucizny. Z pierwszym zadaniem poradzili sobie bardzo szybko. Stosunki w zgromadzeniu były bardzo złe, a sposób, w jaki przełożona traktowała niektóre siostry, pozwolił bez trudu ustalić, które z nich mogły zapragnąć jej śmierci. Na tej liście znalazła się niespełna trzydziestoletnia siostra Amelia, w cywilu Weronika Kowalska. Podczas zbierania informacji ustalono, że latem 1969 roku siostra Amelia wyłudziła od pracownika pobliskiego PGR-u preparat do ochrony roślin zawierający arsenian sodu. Podczas przesłuchania przyznała się, że 8 grudnia doprawiła nim wieczerzę siostry przełożonej.
Sprawa trafiła na wokandę dopiero w lipcu 1971 roku. Sąd, biorąc pod uwagę złe stosunki i szykanowanie oskarżonej przez ofiarę, wymierzył jej wyrok dziesięciu lat pozbawienia wolności.
*
O cyjanku stało się głośno w 1955 roku za sprawą pracownika Polskiej Akademii Nauk i profesora Uniwersytetu Warszawskiego, Kazimierza Tarwida. Relacje z procesów, a było ich w sumie pięć, przez niemal pięć lat budziły w prasie ogromne emocje.
Profesor Kazimierz Tarwid był bardzo uznanym naukowcem. Jeszcze przed wojną ukończył studia na Wydziale Biologii Uniwersytetu Warszawskiego. W czasie okupacji pracował jako konserwator zbiorów w Państwowym Muzeum Zoologii. Jednocześnie był członkiem Kedywu i na terenie muzeum prowadził magazyn broni, materiałów wybuchowych i środków dywersyjnych. Wykładał też w Studium Farmaceutycznym tajnego Uniwersytetu Jagiellońskiego. W czasie powstania warszawskiego służył w stopniu porucznika w Batalionie „Kiliński” w jednostce produkcyjnej, zajmującej się dostarczaniem materiałów wybuchowych. Po wojnie oddał się pracy naukowej, bardzo szybko wspinając się po szczeblach kariery. Już w 1946 roku uzyskał stopień doktorski, a do roku 1950 został profesorem. Był bardzo cenionym pracownikiem naukowym, prekursorem ekologii w Polsce. Prowadził badania nad populacją komarów.
W 1950 roku zainteresował się nim Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, zakładając mu „dossier na podejrzanych o przestępstwa przeciw Państwu”. Jako figurant nosił pseudonim „Antoni”, taki sam jak w czasie powstania. W środowisku profesora zebrano kilkadziesiąt doniesień agenturalnych, w których nie stwierdzono wrogiej działalności wobec Polski Ludowej. Co więcej, niektórzy informatorzy wskazywali, że jest „czerwony” czy „lewicujący”. Jedyne, co drażniło ubeków, to fakt, że Tarwid wciąż powtarzał, że jest „apolityczny”. Mało tego, jego postawa miała wpływ na studentów i innych podległych mu pracowników. Cały wydział był apolityczny i nie angażował się w działania społeczne. Z tego powodu UB zaniechała dalszej inwigilacji.
Teresa była drugą żoną Tarwida (z pierwszą rozwiódł się, utrzymując, że jest chora psychicznie). Dzieliła ich spora, bo dwudziestoletnia różnica wieku. Poznała go podczas wykładów, była jego studentką i już na trzecim roku została asystentką. Po skończonych studiach rozpoczęła pracę w Zakładzie Parazytologii w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Mimo ambicji zrobienia kariery naukowej szybko urodziła dwójkę dzieci. Wśród znajomych uważano ich za dobre małżeństwo. Choć w środowisku profesor uchodził za kobieciarza i często podejrzewano go o liczne romanse z asystentkami i ze studentkami.
Do tragedii doszło 21 stycznia 1955 roku. Tego wieczoru Tarwidowie mieli gości. Z wizytą przyszli profesorowie Adamczewski i Grabda. W czasie kolacji Teresa opowiadała o roztargnieniu męża. Jako dowód pokazała słoik z cyjankiem potasu, który na jego prośbę pożyczyła z SGGW, bo na jego uczelni brakowało trucizny. Tarwid prowadził badania i potrzebował cyjanku do przygotowania pułapek na komary. Wychodząc do pracy, zapomniał słoika, który był mu bardzo potrzebny. Tego samego dnia, przed przyjściem gości, Teresa pokazywała mężowi, jak zabezpieczyć cyjanek w opłatkach od leków.
Po wyjściu profesorów przyszła matka Tarwida. Prosiła o pożyczenie trzystu złotych dla koleżanki, która wyjeżdżała do Białegostoku. Tarwid dał jej pieniądze i kobieta opuściła mieszkanie. Późnym wieczorem Teresa poprosiła męża o proszek od bólu głowy i się położyła. Tarwid podał jej lekarstwo, które miał w kieszeni. W tamtym czasie środki przeciwbólowe nie miały formy tabletek, lecz proszku zapakowanego w złożony kilka razy kawałek papieru. Przyniósł nawet filiżankę wody. Po podaniu leku wyszedł z domu, by jeszcze porozmawiać z matką. Gdy wrócił, Teresa leżała bez ruchu.
Kilka minut później na miejscu pojawiło się pogotowie. Profesor otworzył drzwi i wskazał pokój. Witold Mazurowski, lekarz pogotowia, zeznał później, że uderzył go spokój Tarwida. Ludzie w takich sytuacjach zwykle są w szoku. Krzyczą, proszą, żądają zapewnień, że wszystko będzie dobrze. Profesor był spokojny i nic nie wskazywało, że próbował udzielić żonie pomocy. Lekarz też nie mógł jej pomóc. Teresa Tarwid nie żyła.
Spostrzeżenie lekarza potwierdziła sąsiadka, Janina Mordzińska. To ona na prośbę Tarwida wezwała pogotowie. I stała w drzwiach, gdy padły słowa o tym, że chora nie żyje. Tarwid miał to przyjąć zupełnie spokojnie. Po chwili sam zwrócił lekarzowi uwagę, że na stoliku obok łóżka stoi naczynie z cyjankiem potasu. Obok niego leżało opakowanie od proszku na ból głowy.
Początkowo uznano, że śmierć Teresy Tarwid była samobójstwem. Nie udało się jednak wyjaśnić przyczyn, bo Teresa nie pozostawiła listu pożegnalnego. Była tylko książka Poli Gojawiczyńskiej Dziewczęta z Nowolipek, otwarta w miejscu, gdzie jedna z bohaterek chce popełnić samobójstwo z powodu zawodu miłosnego. Mógł być to dowód potwierdzający wersję samobójczą. Ale Tarwid się z tym nie zgadzał. Utrzymywał, że żona nie miała powodu do targnięcia się na swoje życie. Nie miała także wrogów, a skoro i on jej nie zamordował, to zachodziła tylko możliwość nieszczęśliwego wypadku. Nie udało się jednak znaleźć odpowiedzi na pytanie, jak do niego doszło. I mimo że wszystkie poszlaki przemawiały na niekorzyść Tarwida, tylko poszlaki, bo jednoznacznych dowodów na celowe zabójstwo nie było, to śledztwo zostało umorzone 26 sierpnia 1955 roku. Spowodowało to jednak wybuch dużego niezadowolenia społecznego. Głównie w kręgach naukowych, w których wydano już wyrok na Tarwida jako żonobójcę. Powodem był romans profesora z asystentką, z którym para się nie kryła.
Rok później śledztwo wznowiono, a Tarwid trafił do aresztu i na czterotygodniową obserwację psychiatryczną w szpitalu w Tworkach. Nie wykazała ona żadnych odchyleń. Lekarze uznali, że profesor jest zdrowy psychicznie.
Po dwóch latach od zdarzenia prokuratura skierowała akta do sądu, oskarżając profesora na podstawie poszlak o zamordowanie żony. Ujawniono, że poprzedniego dnia otrzymał od innej osoby jeszcze dwie porcje cyjanku. Truciznę miał w papierowych pakietach, które schował do kieszeni. Takich samych pakietach jak te, w których znajdowały się leki przeciwbólowe. Zachodziło podejrzenie, że podając żonie lekarstwo, celowo podał jej truciznę. A motywem miał być romans profesora z inną kobietą.
Proces profesora Tarwida stał się niebywale głośnym wydarzeniem. W sali Sądu Wojewódzkiego w Warszawie zebrał się tłum dziennikarzy, naukowców i studentów. Wśród siedemdziesięciu świadków większość legitymowała się tytułami doktorskimi i profesorskimi. Wystąpiło też kilkunastu biegłych. Po stronie oskarżenia, poza prokuratorem Miernikiem, w rolę rzeczników powództwa cywilnego wcielili się adwokaci Bayer i Janczewski. Reprezentowali matkę Teresy, docent Jadwigę Biesiekierską. Tarwida wspierało trzech obrońców: Krzysztofowicz, Biejat i Maślanko. Tak silny skład obrony i oskarżenia gwarantował publiczności prawdziwy spektakl, który musiał przejść do historii polskiego sądownictwa. I przeszedł za sprawą dziennikarzy, którzy niestrudzenie relacjonowali w prasie wszystko, co działo się na sali sądowej.
Wyjaśnienia profesora Tarwida spotkały się z oburzeniem. Głównie z powodu niezrozumienia przedmiotu jego badań naukowych. Tarwid twierdził, że cyjanek, który żona pożyczyła dla niego z SGGW, był mu potrzebny do przygotowania pułapek na komary. Publiczność, a także oskarżyciele i sędzia domagali się wyjaśnień. Wszak był styczeń i po komarach ani śladu. Profesor, objaśniał, że pewne grupy owadów, w tym komary, można chwytać również zimą. I na poparcie swoich słów przedstawił badania innych uznanych naukowców.
Jednak największe kontrowersje wzbudziło zdarzenie, do którego miało dojść kilka dni przed śmiercią Teresy Tarwid. Profesor, wychodząc o drugiej w nocy z domu, nastawił mleko do gotowania. Twierdził, że obudził żonę i powiedział jej o tym. Gdy rano wszedł do mieszkania, poczuł zapach gazu. Szybko otworzył okna i wywietrzył. Żona i dzieci spali i nic im się nie stało, bo drzwi do kuchni i łazienki były otwarte, a kuchenne okno lekko uchylone. Dzięki temu gaz był odprowadzany z pomieszczenia i nie doszło do tragedii.
O przypadku z gazem opowiadało wielu świadków. Niestety, podawali sprzeczne wersje i nie sposób było ustalić prawdziwego przebiegu zdarzenia. Nie udawało się nawet ustalić daty, kiedy to się stało. Dnia nie pamiętał nawet Tarwid. Ale akurat on wciąż zasłaniał się niepamięcią.
Najlepszą pamięcią wykazała się świadek Sadowska, woźna Zakładu Parazytologii SGGW. Podała dokładnie, że było to 11 stycznia, gdyż tego dnia Teresa Tarwid miała ważny egzamin i przyszła do zakładu o dziewiątej trzydzieści. Weszła do kuchni, gdzie siedziały woźne, i z radością pochwaliła się zdanym egzaminem. Nie czekając na gratulacje, mówiła dalej: „Kobitki, poratujcie mnie, bo nie mam pieniędzy i jestem strasznie głodna”. Gdy woźne poczęstowały ją kanapkami, zaczęła z przejęciem opowiadać o zdarzeniu z gazem. Mówiła przy tym, że „jej Kazik” nastawił w nocy mleko i poszedł do pracy. Mleko wykipiało i zgasiło gaz. I gdyby nie to, że w kuchni miała otwarty lufcik, toby już nie rozmawiały. Dziwiła się też, że mąż nastawił mleko, gdyż nigdy nie zajmował się kuchnią.
Reszta świadków była podzielona. Część zeznawała na niekorzyść profesora, wskazując, że był kobieciarzem. Znaleźli się i tacy, którzy podważali jego autorytet naukowy. Duże poruszenie, i to nie tylko wśród publiczności, wywołały zeznania profesora Jaczewskiego, który pracował z Tarwidem jeszcze w czasie wojny w Muzeum Zoologicznym. Jaczewski bardzo przychylnie wyrażał się na temat jego pracy naukowej. Za to krytycznie opisał zachowania Tarwida, który miał wpadać czasem w odrętwienie i wykazywać objawy depresyjne. Tarwid nie wytrzymał, poderwał się z miejsca i uderzył pięścią w barierkę, po czym natychmiast przeprosił sąd za swoje zachowanie. Było to tym bardziej dziwne, że dotychczas nie wykazywał żadnych emocji. Siedział w ławie oskarżonych z kamienną twarzą.
O emocjach mówił także inny świadek. Jego zeznania wyjaśniały, dlaczego Tarwid nigdy nie okazuje swoich stanów emocjonalnych. Podczas wojny zdarzył się niebywały przypadek. Przed budynek muzeum zajechały dwie ciężarówki, z których wysypali się esesmani. Wbiegli do pokoju Tarwida, żądając wydania dwóch żubrów. Tarwid powinien zareagować, bo wewnątrz wypchanych eksponatów miał ukryte kilkanaście pistoletów, dwa karabiny i dziesięć granatów. Jednak nie drgnęła mu nawet powieka. Wydał żubry, nie mając pojęcia, o co chodzi. Gdy ładowano je na samochód, zapytał, dokąd jadą. Usłyszał, że będą stały na Wawelu.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.