- W empik go
Czarne Bataliony 2.0 - ebook
Czarne Bataliony 2.0 - ebook
Wojna hybrydowa, tajemnicza pandemia, historie alternatywne.
Putin, Hitler, doktor Dolittle, Bóg i diabeł -
dobra fantastyka w 12 odsłonach.
Zbiór Czarne bataliony został nominowany do Literackiej Nagrody im. Józefa Mackiewicza, a także trafił na listę nominacji do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus. Nakład książki jest od dwóch lat wyczerpany, więc ci, którzy chcieliby się z nią zapoznać, skazani są na poszukiwanie egzemplarzy w antykwariatach czy portalach aukcyjnych. Teraz się to zmieni. Niniejsza edycja Wydawnictwa IX nosi tytuł Czarne bataliony 2.0 i została poszerzona o trzy opowiadania. Tekst Pies, papuga i płastuga ukazał się na łamach magazynu „Fantastyka Wydanie Specjalne” (nr 1/2017), a opowiadanie Jak utopiliśmy Hana Solo napisane zostało na zamówienie Wojtka Sedeńki do antologii Przedmurze (2016, Solaris). Trzecim opowiadaniem jest Zaścianek, który ukazał się w „Fenixie” (7/1992).
Autor zbioru pisze także: „Chciałbym też niniejsze rozszerzone wydanie Batalionów potraktować jako podsumowanie tego, czym w krótkiej formie zajmowałem się w latach (uwaga, zabrzmi to poważnie) 1990-2020″.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-963610-3-5 |
Rozmiar pliku: | 7,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazywali go po prostu CZOŁG.
Stał na rogu ulic niedaleko wejścia do stacji metra. Ostatniej stacji na tej linii. Musiał przyjechać nocą. Może przyleciał? Nie takie rzeczy są dziś możliwe, przekonywał Gruby. Samoloty nurkujące pod wodą. Rakiety z tysiąca kilometrów trafiające w kuchenną kratkę wentylacyjną. Drony szpiegowskie mniejsze niż ręka dorosłego człowieka. Mogą być i latające czołgi.
Wieczorem go nie było, rankiem już był. Z lufą uniesioną pod kątem trzydziestu stopni. Stał między wymalowaną na chodniku ścieżką rowerową a starym przystankiem autobusowym.
Najlepiej z całej paczki miał Robik. Widział CZOŁG z okien mieszkania na trzecim piętrze. Blok Robika był najnowszy spośród zbudowanych wokół skrzyżowania, ale nie całkiem nowy. Starzy Robika wprowadzili się tu, jeszcze zanim się urodził, a przecież dopiero co skończył dziesięć lat. Na dole bloku, w przyziemiu, podobno był kiedyś sklep z hinduskimi meblami i restauracja, w której serwowano pierogi.
— Szkoda, że ją zamknęli — narzekał Gruby. — Stamtąd byłby widok!
Największe działo CZOŁGU wycelowane było w pierwsze piętro nad restauracją.
Od początku mówili po prostu CZOŁG, z respektem, jaki wymuszała potężna stalowa bryła obrośnięta antenami i działkami. Pierwszy w necie opisał go Treśniak, który jako jedyny z grupy Grubego miał naprawdę dobrze działającego smartfona. Zobaczył CZOŁG w poniedziałek rano, kiedy ojciec odprowadzał go do metra.
Metro znowu jeździło, ale na peronach nie było już drewnianych ławek, tylko stragany. Większość ludzi chciała coś sprzedać, niewielu kupowało. Na składanych stolikach piętrzyły się komputery, książki, ubrania, tostery, kuchenki mikrofalowe, sportowe buty, łyżwy. Najlepiej schodziło puszkowane żarcie, części do rowerów i najprostsze mobajle – takie, które działały w nowej sieci.
— Szybciej, nie oglądaj się! — ponaglił Treśniaka ojciec, kiedy po raz pierwszy zobaczyli CZOŁG. Dorośli byli dobrzy nie tylko w ponaglaniu, ale także w udawaniu, że nie widzą tego, co widzą. Ojciec Treśniaka spuścił głowę, przyspieszył kroku i ciągnął za sobą syna jak wór kartofli.
Treśniak próbował zrobić fotkę CZOŁGU. Jak rewolwerowiec, z biodra, wysuniętym z kieszeni do połowy smartfonem. Był pierwszym z osiedla, ale nie ostatnim, któremu się nie udało. Gruby orzekł potem, że to jakieś zakłócające pole, forma elektronicznej obrony dziwnego pojazdu. Gruby ciągle się mądrzył, bo jego stary był jakimś ważnym specem od elektroniki. Kiedyś służył w wojsku, potem zatrudnił się w ministerstwie. Teraz pracował dla nowych. Gruby też nie był głupi.
Chłopcy z osiedla sprawdzali to potem jeszcze kilka razy, zawsze z tym samym rezultatem. Każdy, kto próbował sfotografować albo sfilmować CZOŁG, widział na displeju tylko srebrnoszarą drobną kaszę. Jeśli ktoś podchodził za blisko, ryzykował spalenie sprzętu, niszczonego na odległość dziwnym wyładowaniem.
Ojciec wepchnął tamtego dnia Treśniaka do najbliższego składu metra i zdążył jeszcze na do widzenia burknąć: _Nic nie widziałeś_, ale jego syn wiedział lepiej. W tunelach metra, inaczej niż kiedyś, smartfony nie miały zasięgu. Nie była to jedyna rzecz, jaka ostatnio zmieniła się na gorsze. Ale zaraz po wyjściu na powierzchnię Treśniak wysłał na DoSie ten pierwszy wpis:
_@Tresniak: krwa fa Czołg_ _obok przejscia do KGalery_
Zanim wszedł do szkoły, na łolu pojawiły się już odpowiedzi:
_@SandraR: Tresniak co wyjarales_
_@Cipior: dupa Sandry pod galerom tez wyglonda jak czolg_
Robik miał do szkoły na popołudnie. Wszyscy to wiedzieli. I mieszkał naprzeciwko Galerii, którą kilka lat temu obudowano stojący wcześniej pośrodku brzydkiego parkingu hipermarket i pętlę autobusową. Z okien jego mieszkania widać było wejście do metra, wejście do Galerii i w ogóle całe skrzyżowanie, ostatnie przed lasem, gdzie mieściły się także zakłady remontowe wagonów metra. Dlatego naprawdę zagrzało się w DoSi dopiero, kiedy dopisał swoje.
_@Robik: widzę go z balkonu_
_@Cipior: Sandra daje robikowi_
_@SandraR: cipior ty huju_
_@Gruby: wieczorem w ce ha…_
Potem nastąpiła awaria Dobrej Sieci. A kiedy połączenie wstało, nikt już nie był w stanie znaleźć wpisu Treśniaka. Ani Robika. Awarie zdarzały się często. Awarie DoSi jeszcze częściej.
Wieczorem spotkali się w chacie – „ce ha”, to właśnie miał na myśli Gruby, który zresztą sam wymyślił kryptonim. Gruby nie był głupi.
Właściwie była to zwykła drewniana wiata, stojąca w lesie, w miejscu, gdzie krzyżowały się dwie ścieżki. Po ścieżkach kiedyś jeździli ludzie na rowerach, spacerowały matki z wózkami, biegali dżogerzy. Robik raz powiedział, że chyba to pamięta. Że jak był bardzo mały, starzy zabierali go na wycieczki do lasu. Po drugiej stronie, na polanie, płonęły ogniska i małe grille, a za nią, na ceglastych kortach pod wielkimi namiotami grywano w tenisa. Można było iść jeszcze dalej, aż do ogrodu botanicznego. Teraz już nikt tam nie chodził. Nie było ogrodu. Nie było kortów. Las kończył się kilometr za chatą, podwójnym pasem kolczastego ogrodzenia rozpiętego na betonowych słupach. Co było po drugiej stronie? Jedni mówili, że baza. Inni, że lotnisko. _Jakby, kurwa fa, baza nie mogła mieć lotniska_ – zżymał się Gruby.
Chata-wiata została. A z nią drewniany piknikowy stół, poczerniały od wilgoci. Butwiejące ławy z grubych bali przepiłowanych na pół. Wąskie deszczułki okrywające ukośny dach jak drewniane łuski.
W dniu, kiedy pojawił się CZOŁG, pierwszy na miejsce przybiegł Treśniak. Przyjemnie zmęczony leżał teraz na ławie wyszlifowanej kiedyś przez tysiące zadków spacerowiczów, którzy przed laty zatrzymywali się tu na kanapki i colę. Czasem, gdy chłopcy z paczki chcieli sobie nawzajem podokuczać, fantazjowali, że siedzą w miejscu, gdzie akurat niegdyś gromadziły się najgrubsze i najbardziej odrażające paniusie, których tłuste dupska ociekały tłustym potem. Co oczywiście oznaczało, że ten, kto siedział w miejscu zajętym dawniej przez najtłustsze z nich, łapał dziś największego syfa.
Robik miał swoją własną metodę – biegł sprintem, ile miał sił, potem chwilę truchtał i znowu rzucał się w szaleńczy bieg. Podobno podpatrzył to na treningach piłkarskich gwiazd, których plakatami wytapetował cały pokój.
Na końcu przycwałował Gruby. Toczył się przez las jak nosorożec. Opadł na ławkę i ciężko dyszał.
Rodzice rok temu zakazali im przychodzenia do chaty.
— Nigdy więcej tam nie pójdziesz! — groził wtedy Grubemu ojciec kościstym paluchem.
Ojciec Grubego był chudy jak szkieletor. Chłopaki śmiały się, że syna kupił albo adoptował, bo wcale nie byli do siebie podobni.
— Obiecaj! Obiecaj mi, że nigdy już nie pójdziesz do lasu!
Wszyscy musieli to obiecać. Zeszłego lata, kiedy zginął Lesio.
To Gruby wymyślił sposób.
— Obiecaliśmy, że nigdy tu nie przyjdziemy — tłumaczył, o co mu chodzi. — Nie było mowy o bieganiu.
Od tej pory przybiegali więc do chaty z poczuciem, że przestrzegają danego słowa.
— Opowiadaj, Robik — wysapał Gruby.
Opowieści były podobne. CZOŁG został już zauważony przez wszystkich, choć większość dorosłych postępowała tak, jak ojciec Treśniaka, i udawała, że w salonie nie ma słonia. CZOŁG nie poruszał się, nikt z niego nie wychodził, nikt do niego nie podjeżdżał. Na czarnej, chłonącej promienie słońca powierzchni nie dało się zauważyć żadnego włazu czy wizjera. Tak jakby cały pojazd odlany był z jednego kawałka mrocznej stali.
— Nie ma śladów — rzekł Robik.
— Jakich śladów?
— No właśnie żadnych. Po gąsienicach albo po kołach. Z mojego balkonu widać wyraźnie. A przecież stoi na ziemi.
— Mokrej ziemi — dodał Treśniak. — Buty miałem rano całe uwalone. Ja też nie widziałem śladów.
— Czyli co, przyleciał? — Gruby zerkał podejrzliwie zza okularów. Szkło w lewej soczewce było pęknięte.
— Mógł przylecieć. Ale w nocy nic nie było słychać.
— Ty też nie słyszałeś? — Gruby zerknął na Robika.
— Nic a nic.
Gruby się zamyślił.
Kiedy myślał, był bardzo podobny do swojego starego. Podobnie przygryzał wargi, krzywił usta i zawzięcie wędrował wzrokiem po ziemi, jakby miał w oczach jakiś specjalny promień, który prześwietla ziemską skorupę na wskroś.
Czasem trwało to długo, bo choć Gruby był bystry, to lubił – jak sam podkreślał, a brzmiało to jak zdanie ze starych seriali – „przemyśleć wszystkie opcje”. Tym razem też kazał im trochę czekać. Treśniak leżał na ławie z plecaczkiem pod głową, opierał uniesione nogi o młode drzewo i zabijał czas, bawiąc się smartfonem. Robik grzebał patykiem w grubym dywanie starych liści i próbował wyprowadzić Treśniaka z równowagi, wymyślając niestworzone historie.
— Tamta turystka nazywała się Knurella Ruchawica — dogadywał. — I była tak gruba, że trzeba ją było karmić koparką. Kiedy srała, to ziemia się trzęsła. Ostatnio podobno srała właśnie obok miejsca, gdzie teraz leżysz. Drzewo, którego dotykasz, wyrosło prosto z gówna Knurelli. A teraz opowiem ci, co takiego wysrała. I jak, i gdzie dokładnie rzygała…
Treśniak nie słuchał. Podniósł wzrok dopiero, kiedy chwilowo skończył przeglądać DoSie.
— Kurwa fa. Nie ma nic o CZOŁGU.
Robik nie rezygnował.
— Knurella wysrała kiedyś ciężarówkę tak wielką, że zmieściłyby się na niej trzy twoje czołgi…
— Idziemy na Skarpę — odezwał się nagle Gruby. Oznaczało to, że przejrzał już „wszystkie opcje”. — Siwy nam pomoże.
Treśniak pokręcił głową.
— Ściemnia się. Stary mnie zabije.
— Jutro. — Robik zeskoczył z ławki. — Zerwę się z ostatniej lekcji.
Gruby popatrzył na nich z namysłem.
— Jutro — zgodził się.
Wracali bez pośpiechu, chcąc wydłużyć ostatnie chwile poza domem. Robik schodził ze ścieżki, kopał jakichś wyimaginowanych przeciwników, ścinał patykiem szczyty zarośli. Treśniak potykał się co chwila, bo ciągle zaglądał do smartfona. Z powrotem nie musieli biegać, to też wymyślił i wytłumaczył im Gruby. Przecież obietnica złożona starym dotyczyła chodzenia do lasu (czego nie robili, gdyż biegali), a na temat wracania z lasu nikt im nigdy niczego nie mówił.
W połowie drogi usłyszeli szum. Narastał, a w miarę jak się zbliżał, dało się w nim wyróżnić dźwięki pojedynczych silników. Zatrzymali się i zadarli głowy. Po chwili trzy maszyny wściekle mielące powietrze wirnikami przemknęły tuż nad czubkami drzew. Nieoznakowane. Tak jak CZOŁG. Nieoznakowane, więc nie wiadomo, do kogo należące, tłumaczył kiedyś taki śmieszny stary gość w telewizji, którego program zresztą pokazywano właśnie w poniedziałki, co oznaczało, że jego fryzurę przypominającą kaczy kuper Treśniak zobaczy na teleściance, kiedy wróci do domu. Może i były nieoznakowane, ale wszyscy wiedzieli, do kogo należały. Do nowych.
Kiedy śmigłoloty zniknęły, zorientowali się, że dotarli do miejsca, w którym obok ścieżki znajdowały się dwa groby: stary i nowy. Prawdziwy i mniej prawdziwy. Na krzyżu wbitym w grób stary była czarno-biała tabliczka, której treść znali na pamięć. I zawsze wisiał na nim mały wieniec, choć nigdy nie udało im się wyśledzić, kto i kiedy go przynosi.
Grób nowy nie był właściwie grobem, to znaczy dorośli nie uznaliby go za taki. Pochowali tam to, co zostało im po Lesiu. Konsolę, wrotki, dwie książki. Kilkanaście gier. Komiksy o Wilczych Żołnierzach, dziś zakazane. Wszystko wrzucili do płaskiej jamy i przykryli cienką warstwą ziemi. Lesiu należał przecież do paczki.
Rodzice Lesia byli nowocześni i kazali w szpitalu skremować jego ciało. Po osiedlu krążyły niestworzone opowieści o odszkodowaniu, jakie dostali od rządu. Ale czy to mogła być prawda? Gdyby byli bogaci, czy nadal mieszkaliby w starym bloku z wielkiej płyty, gdzie matka Lesia przesiadywała całe dnie na balkonie owinięta w kraciasty koc?
Gruby uważał, że Lesiowi należy się prawdziwy grób, nawet i symboliczny. Wybrał miejsce i zeszłego lata postawił na nim krzyż, mały i krzywy. Teraz więc patrzyły na siebie dwa krzyże: stary, żeliwny i nowy, drewniany.
We wtorek nie poszli na Skarpę. Rano ogłoszono Święto Dzielnicy, które miało odbyć się po południu. Gruby i Treśniak słyszeli nawet w szkole próby sprzętu nagłaśniającego. W lokalnej DoSi pełno było reklam, klipów, piosenek i quizów zachęcających do wspólnego świętowania. Smartfon Treśniaka strasznie mulił, dane spływały na niego wolno i z przerwami. Nikt nie pytał o to, skąd nagle ta feta, skoro w zeszłym roku Święto było w czerwcu, a teraz jest kwiecień. Na dużej przerwie wokół stacjonarnych terminali przy stołówce tłoczyły się pierwszaki i grały w stabilizację.
— Jutro — powiedział Gruby, patrząc, jak opiekunki młodszych klas, wyprzedzając dzwonek, próbują zaganiać swoje stadka do sal.
— Jutro — powtórzył Treśniak.
Ale jutro to jutro, a dziś było dziś. Dziś tymczasem oznaczało, że nadchodzi głośne, męczące popołudnie. Rodzice czekali przed szkołą, wyłuskiwali swoje dzieci z tłumu i maszerowali na Święto. Nie wypadało się spóźnić. Termin był inny niż zwykle, ale scena stała tam, gdzie zawsze: na ogromnym skwerze przy placu zabaw w centrum Dzielnicy, niedaleko wielkiego kościoła.
Po Grubego przyszła tylko matka, po Treśniaka zgłosili się obydwoje starzy. I Gruby, i Treśniak czuli się z tym dziwnie, jakby znów mieli po sześć lat i trzeba ich było przyprowadzać do szkoły i odbierać po lekcjach. Ale na gimnazjalistów uczących się w tym samym budynku też czekały delegacje rodziców. Na Święto rodziny miały stawiać się w komplecie. Po co ryzykować, kiedy wiadomo, że oczy stójkowych nie próżnują, a raporty nie płoną?
Dudnienie słychać było z daleka. Wyciekające ze wszystkich zakątków Dzielnicy strumyczki mieszkańców z wolna łączyły się w ciemną plamę otaczającą oddzieloną barierkami scenę. _Nigdy nieee…. nie było tak spokojnieee… w sercu myyyym i kraju myyyym…_ – śpiewała Tarika. Teledysk do jej piosenki wyświetlany był na wielkiej teleściance z tyłu sceny, podczas gdy przy mikrofonie dwie dwunastolatki – Gruby rozpoznał bliźniaczki Kowalskije – gibały się na różne strony i imitowały śpiew.
Wiersze o stabilizacji recytował inny duet: dyrektor szkoły, zwany powszechnie Czerwonym Ryjem, bo lubił wypić i było to po nim widać, oraz jego córka Tamara.
Kiedy pojawił się Robik, a jego starzy uznali, że nie muszą pilnować go cały czas – bo wystarczy, by był w zasięgu wzroku obok swoich kolegów – powiedział z wyraźnym zdumieniem:
— Jaja z CZOŁGIEM jak balony.
Z jego opowieści wynikało, że spektakl „nic się nie stało” nabierał rozmachu. Ludzie wychodzili z domów, z metra, z nielicznych otwartych wciąż sklepów w Galerii KBT („U Nas Zakupy: Komfortowo Błyskawicznie Tanio”) i po prostu omijali CZOŁG, nie zwracając na niego uwagi.
— Jak w jakimś horrorze! — zachłystywał się Treśniak. — No kurwa fa! Normalnie armia ślepych zombie!
Gruby poszedł ustawić się w kolejce po darmowe pierożki. Od niedawna Święta Dzielnicy miewały swoje zalety. Na przykład żarcie za fri. Oprócz pierożków można było jeszcze dostać małe suszone rybki, których Gruby nie znosił. Ale starzy Robika narzekali, że kiedyś wybór był większy. Oczywiście narzekali, kiedy zdawało im się, że nikt nie słyszał. Tyle że nikt nie wymyślił jeszcze sposobu na to, by powiedzieć coś w absolutnej tajemnicy w domu, gdzie mieszka obdarzony mieszczącym się w normie słuchem dziesięciolatek.
— Przed państwem zespół Stabilizacja! — zakrzyknął tymczasem ze sceny ubrany w trójkolorowy dres, krótko ostrzyżony animator kultury z urzędu Dzielnicy. Impreza się rozkręcała, do pierożków podano siwuchę i wkrótce wszyscy nieskładnym chórem zaczęli ryczeć piosenkę o królu, co zrobić może wszystko, absolutnie wszystko (bo królowie wszystko mogą), tylko jednej rzeczy nie potrafi: nakazać, by go ktoś pokochał.
Wieczorem w telewizji wystąpił ojciec Grubego. Siedział w tok szole gościa zasuwającego dokładnie te same kity co Kaczy Kuper, ale pracującego na innym kanale. Prywatnym. Nie było widać różnicy, tylko dżingle puszczano bardziej kolorowe. Ojciec Grubego opowiadał, że pracował kiedyś dla starych i było niefajnie, a teraz pracuje dla nowych i jest lepiej. Poza tym postępuje stabilizacja. Ale są tacy ludzie, którzy powtarzają głupie plotki, próbują wpinać się w sieci inne niż DoSia, co jest przecież niebezpieczne, bo mnóstwo tam wirusów, złośliwych softłerów i szkodliwych treści. A on wie, co mówi, bo się na tym zna. I żeby mieć oczy szeroko otwarte, bo prowokacji nie brakuje.
Robik stał przy oknie. Oczy miał szeroko otwarte.
Patrzył na CZOŁG.
W środę też nie wybrali się na Skarpę.
Gruby nie przyszedł do szkoły. Przez cały dzień nie odbierał telefonu.
Późnym popołudniem Treśniak przyszedł do Robika. Trochę pograli w nowe _Need For Speed_, wersję z monstrualnymi, a mimo to słitaśnie rozpędzonymi ciężarówkami, a potem z balkonu patrzyli na CZOŁG. Póki matka Robika ich nie przegoniła.
_Ciekawe, ile wyciąga na godzinę_ – napisał na KidKonekcie Robik.
_Gruby się nie odzywa_ – odpisał Treśniak.
Nocą śmigłoloty znów krążyły nad lasem.
Czwartek był ciepły.
Spotkali się przy starej poczcie, która swego czasu zamieniona została w sklep z używanymi ubraniami. Sklep szybko zbankrutował, kiedy Daleka Zagranica wprowadziła sankcje i transporty przestały przychodzić. Ciuchy z Bliskiej Zagranicy nie były takie fajne i mało kto chciał je kupować. „Dalekie zagranice, bliskie zagranice – kurwy i ladacznice” – głosił napis wykonany bordowym sprejem na szybie dawnej poczty.
Umówili się na czwartą po południu. Musieli się spieszyć. Wyprawa na Skarpę, do Siwego, nie była taką prostą sprawą. Dawne drogi, ścieżki spacerowe i przejścia zostały odcięte przez ogrodzenie zbudowane wokół wielkiego placu budowy. Na budowie nic się nie działo, ale górne ogrodzenie było pod napięciem. Od dołu, od podstawy Skarpy, dostępu broniła woda. Czasem żałowali, że nie mieszkają w wieżowcach na wschodnich krańcach Dzielnicy. Rozciągał się stamtąd imponujący i mocno pobudzający wyobraźnię widok na olbrzymie rozlewisko, z którego wystawały opuszczone budynki Królewskiego Miasteczka, z gigantyczną kopułą pośrodku. Wielka powódź, która przyszła w roku narodzin Robika, zmiotła wały stojące wzdłuż rzeki i zrównała z ziemią część starego parku wokół pałacu. Wałów już nie odbudowano. Działy się inne rzeczy.
Najpierw musieli pomaszerować w przeciwnym kierunku, w stronę lasu, potem zejść pomiędzy drzewami do nieużywanej od dawna autobusowej krańcówki. Tu zaczynały się kłopoty, czyli dobra zabawa. Wzdłuż ogrodzenia dało się przejść tylko wtedy, gdy umożliwiał to stan wody. Wiosna tamtego roku była sucha, więc pas odsłoniętej gliniastej ziemi pozwalał czasem nawet, by cała trójka szła obok siebie, jak dziewczyny obgadujące koleżanki na spacerach wokół szkolnego boiska.
Naprawdę niebezpiecznie robiło się u wylotu tunelu. Często płynęły z niego masy brudnej, brązowej wody. Wielka, nieregularna wyrwa w Skarpie ciągnęła się w głąb ziemi pod Dzielnicą. Miała tędy wieść szeroka, wielopasmowa droga, którą zdążono wprawdzie wytyczyć, ale nigdy nie ukończono. Chłopcy czasem fantazjowali, że wybierają się w prawdziwą podziemną podróż, wyposażeni niczym odkrywcy z gier komputerowych: w latarki na kaskach, zwoje wytrzymałych sznurów, które w decydującym momencie uratują komuś życie, specjalne pakiety żywnościowe ogrzewające się samoczynnie po zerwaniu plomb z naklejki, manierki i kubki z logo jakiegoś słynnego towarzystwa geograficznego. Na marzeniach się kończyło. Nawet Siwy odradzał im wchodzenie do tunelu. A Siwy wiedział, co mówi. Kiedy Gruby go naciskał, wiercił dziurę w brzuchu, schlebiał słowami: _Z tobą na pewno bylibyśmy bezpieczni_ albo _Z tobą byśmy się nie bali_, Siwy uśmiechał się smutno i powtarzał tylko: _Może kiedyś_. _Kiedy?_ — pytał Gruby. _Jak będziesz bardzo duży_ — ucinał dyskusję dziwny stary człowiek wsparty o kule i nieustannie potrząsający długimi, siwymi włosami.
Siwy mieszkał w piętrowym, ceglastym domku, który musiał mieć chyba ze sto lat. Domek ukryty był w zdziczałym ogrodzie przyklejonym do podnóża Skarpy. Sam Siwy miał zdaniem Robika niewiele mniej niż sto lat – przynajmniej tak sądził, dopóki nie zobaczyli go na zdjęciu obok ojca Grubego. Wyglądali na nim jak koledzy z jednej klasy, tylko że mieli na sobie prawdziwe mundury. Srebrne gwiazdki na ramionach, srebrne guziki. Siwy nie lubił tego zdjęcia. _Przysięgaliśmy na ptaka i na dwa kolory_ — zbył kiedyś Grubego, który zapytał, co właściwie robili z ojcem w tamtej jednostce.
Dom Siwego był małym wehikułem czasu. Wszystko pochodziło w nim z tych lat, kiedy śpiewano inne piosenki, a gładkie miglance z telewizji opowiadały trochę inne rodzaje kłamstw. Miał nawet kilka bakelitowych aparatów telefonicznych, jakie można było teraz ujrzeć tylko w starych wojennych serialach. Miał gazety o zapomnianych już tytułach, miał książki, w których ilustracje w ogóle się nie ruszały, a kartki trzeba było przewracać palcami. Stare lunety, lornetki, aparaty fotograficzne, noże sprężynowe. W garażu trzymał kosz do starego motocykla znaleziony kiedyś w lesie, skórzane mapniki i nawet jedno opakowanie prawdziwych nabojów – długich jak palec dorosłego człowieka, ale nieco węższych, zakończonych lśniącymi czubkami. Nawet ich nie chował. Stały na stole, pomiędzy zakurzonymi kuflami, świecznikami, w których nigdy nie widzieli żadnej świeczki, i stertami pożółkłych papierów. Ustawione w małym kartonowym pudełku, odbijały światło z kilku niewielkich lamp rozmieszczonych w kątach garażu. Całkiem jakby Siwy chciał, żeby przypominały mu o czymś ważnym, o czym nigdy i za nic w świecie nie można zapomnieć.
Przed domem Siwego stała mała kapliczka, w której próżno było szukać świętej figurki czy świętego obrazka. Widniały na niej dwie daty: „1940” i „201…” – ta druga była nie do końca czytelna, bo ktoś skuł ostatnią cyfrę. Kiedyś tuż obok kapliczki i ceglanego domku wiodła wąska asfaltowa droga, skrót z Królewskiego Miasteczka do Dzielnicy, wspinający się na Skarpę zakrętem – w kształcie zawijasa, jak mówił Gruby, lub rodła, jak mówił Siwy. Teraz z jednej strony było rozlewisko, z drugiej osuwająca się ziemia. Z drogi ocalał tylko krótki kawałek. Czasem rysowali na nim kredą trasy dla zdalnie sterowanego samochodu Treśniaka.
Siwego nie było w domu.
Wyglądało na to, że już nigdy może go nie być.
Ostrożnie stawiali stopy w tenisówkach między okruchami szkła z rozbitych szyb. Drzwi wejściowe leżały wyrwane, jakby pstryknął w nie złośliwy olbrzym. Największy pokój robił dziwne wrażenie. Sprzęty pozostały, ale poza tym był pusty. Zniknęły wszystkie papiery, gazety, książki i filmy. W kuchni leżały rozbite talerze.
Ktokolwiek tu był, zabrał nie tylko Siwego.
Robik i Treśniak łazili po domu, Gruby pozostał na dole. Minę miał taką, jakby znów rozważał wszystkie opcje.
Mobajla położył na stole.
Jedno z okien wychodziło wprost na rozlewisko. Pomiędzy opuszczonymi budynkami Królewskiego Miasteczka brodzili jacyś ludzie – drobne, ciemne figurki schylające się w poszukiwaniu czegoś, co będą mogli wymienić albo sprzedać. Nie spieszyli się, pora była dobra, poziom wody niski. Łodzie Policji Rzecznej nie mogły wpływać w kanały, które kiedyś były ulicami – za płytko. Królewskie kanały, mówił na nie Siwy, i dodawał, że mogłyby zachować dawne nazwy ulic. Kanał Sarmacki, Kanał Branickiego. _Tylko co to właściwie są te „sar macki”_, żartował wtedy Robik, _jakieś specjalne macki_? A Siwy patrzył na niego, jakby miał ochotę Robika zdzielić swoją inwalidzką kulą.
Dawne czasy.
Gruby poszedł do garażu. Siwy nie miał samochodu, ale trzymał tam wiele innych, znacznie ciekawszych rzeczy. Garaż też już ktoś zdążył przeszukać i zniknęły z niego kartony wypełnione papierzyskami i starymi, wypalanymi płytami CD. Ale to, czego szukał Gruby, zostało.
Kiedy wyszedł, miał w ręce sztywny futerał z brązowej, popękanej skóry, wyglądający trochę jak pysk płowego psa. Schował go do plecaka, a potem schylił się jeszcze, bo coś zaciekawiło go w zeszłorocznej trawie obok ścieżki ułożonej z kwadratowych chodnikowych płyt. Złoty błysk.
Kiedy Robik i Treśniak zbiegli znów na dół, Gruby otrzepywał ręce.
– Idziemy.
Więc poszli. Nie rozmawiali po drodze o Siwym.
W ogóle nie rozmawiali.
W piątek Grubego znowu nie było w szkole, ale tym razem jego ojciec szalał.
Kilka minut po jedenastej pod szkołę podjechała limuzyna, z której wysiadło dwóch kanciastych mężczyzn w identycznych uniformach. Nie mieli ze sobą żadnej broni, jednak robili wrażenie, jakby sami byli bronią. Ojciec Grubego szedł krok przed nimi, wprost do gabinetu dyrektora. Nie zamknął za sobą drzwi, więc cały parter słyszał, jak wrzeszczał na Czerwonego Ryja i groził mu słowami takimi jak „konsekwencje”, „audyt”, „reewaluacja” i paroma innymi, których znaczenie Treśniak próbował sprawdzić pod ławką na smartfonie. Słyszał wszystko aż za dobrze, bo właśnie mieli naukę o społeczeństwie w pracowni nieopodal dyrektorskiego gabinetu. Pracownia była przeszklona, ale górne szyby wyleciały kiedyś, pewnie podczas Okrążenia, i nikt nie wstawił nowych.
Koncert wrzasków zakończyła wymiana zdań, po której ojciec Grubego wybiegł na korytarz z twarzą tak nabrzmiałą wściekłością, że nie wiadomo było, kto teraz bardziej zasługuje na miano Czerwonego Ryja – on czy dyrektor. Oprócz obelg, z którymi uczniowie byli dobrze obeznani, bo przecież każdy oglądał rejality szoł „Dirty Women” z Dalekiej Zagranicy, padły także naprawdę niebezpieczne słowa: „szkodnik”, „stare czasy się skończyły”, „zbrodnicza beztroska”. Treśniak znał je z telewizyjnych programów sądowych takich jak „Sprawy prokuratora Wesołowskiego”.
Na dużej przerwie cała szkoła huczała od plotek. Gruby uciekł z domu, za co jego stary obwiniał teraz cały świat – to było pewne. We wszystkim innym przekazywane z ust do ust historyjki nie zgadzały się ani trochę. Gruby uciekł, bo przyłapał ojca z kochanką. Gruby uciekł, bo ukradł staremu pieniądze. Stary Grubego jest pedofilem. Stary Grubego znęca się nad Grubym. Stary Grubego jest pedałem i ma kochasia pedała, razem sprzedali Grubego do burdelu dla pedofilów, a teraz udają, że zaginął. I tak dalej.
Potem Czerwony Ryj wezwał Treśniaka.
— Zdajesz sobie sprawę, że wasz kolega może mieć prawdziwe kłopoty? — spytał. Wszyscy wiedzieli, że Treśniak kumpluje się z Grubym, więc trafił na dywanik w pierwszej kolejności. Treśniak nie spieszył się z odpowiedziami, bo w tym samym czasie bezcenne minuty śmiertelnie nudnej lekcji geografii Bliskiej Zagranicy umykały bezpowrotnie.
— Noo… wiem… — wydukał po dłuższej chwili. — To znaczy boję się.
— Czego się boisz?
— Noo… że mu się coś stanie.
Czerwony Ryj przestał chodzić po gabinecie i wymachiwać rękami.
— Masz jakieś szczególne powody, żeby się o niego bać?
— Nie. Tylko tak w ogóle. Uciekł z domu przecież.
— Rozmawiał z tobą? Może się na coś skarżył? Na ojca?
Aha, pomyślał Treśniak. Co, dobrze byłoby mieć haka na starego Grubego?
Pokręcił głową.
— Gruby nam nic nie mówił.
— Nam? — Oczy Czerwonego Ryja ukryte za guglarami spojrzały bardziej badawczo.
— No… mnie i Robikowi.
Czerwony Ryj myślał chwilę.
— Robik to Robert Jarosz? On jest w waszej bandzie?
— W paczce — bąknął Treśniak.
— Dalej się razem włóczycie?
— Znaczy czasem chodzimy razem.
— Chodzić to mogą dziewczyny — mądrzył się Czerwony Ryj. — Wy się najwyżej włóczycie. Dokąd?
— Tu i tam.
— Znasz jakieś miejsce, w którym Gruby, to znaczy uczeń Jędrzejczak, może aktualnie przebywać?
Po nauczycielskiej nowomowie i nieustannym poprawianiu się, żeby było regulaminowo, Treśniak mógł się domyślić, że guglary Czerwonego Ryja są włączone w tryb „zapis”. Ciekawe, czy nagrywał, kiedy przyszedł na niego nawrzeszczeć ojciec Grubego, pomyślał.
— Może chata. — Wiedział, że i tak ją sprawdzą. Najlepiej rzucić przesłuchującemu coś, co i tak już wie. Siwy kiedyś tak stwierdził.
— Buda w lesie. — Czerwony Ryj pokiwał głową. — Dalej tam chodzi… cholera, dalej się tam włóczycie?
— Nie — skłamał Treśniak. — Ale może Gruby poszedł?
Dyrektor zasiadł na powrót za wielkim biurkiem z wbudowanym w blat dotykowym displejem. Udawał dłuższą chwilę, że jest zajęty.
— Możesz odejść.
Treśniak odwrócił się na pięcie.
Nie wiedział wtedy jeszcze, że właśnie po raz ostatni rozmawiał z Czerwonym Ryjem. Ojciec Grubego był człowiekiem wpływowym. „Grubym chujem” – jak mówił Siwy. Jeszcze tego samego dnia wieczorem do dyrektorskiego mieszkania na drugim piętrze niewielkiego bloku na zachodnim skraju Dzielnicy, nieopodal ujęcia wody oligoceńskiej, zapukało dwóch milczących cywilów.
Wieczorem ojciec Grubego znów występował w telewizji. Ale nie mówił nic o zaginionym synu. Przemówienie było ważne, bo fragmenty pokazali na czterech kanałach, a jeden nawet transmitował je prawie w całości. Ojciec Grubego apelował do mieszkańców, by wstępowali do nowej organizacji, która będzie zajmowała się obroną stabilizacji. Oprócz prostych słów, o czujności, walce, dobrobycie i spokoju, używał także bardziej skomplikowanych metafor. O zdrowym drzewie, któremu trzeba przyciąć gałęzie, żeby lepiej się rozrastało. I takie tam.
Nocą na bloku, gdzie mieszkali Gruby i jego ojciec, ktoś wysprejował napis: „Jędrzejczak gruby chuj”. A na drzwiach klatki schodowej dziwacznie zakończoną literkę P. Literkę z haczykiem.
W sobotę rano Robika obudził wybuch.
Mama Robika płakała. Na teleściance zmieniały się co chwila ściągnięte, poważne twarze ludzi w mundurach: strażaków, stójkowych i śledczych, pirotechników, ludzi od wodociągów, ludzi od gazowni. Ci ostatni występowali najczęściej. Wyjaśnienia były proste: „wyciek gazu”, „karygodna nieostrożność”, „zaniedbania poprzedniej władzy”.
Robik patrzył, jak między wszystkimi tymi obcymi ludźmi powraca twarz Grubego. Nieruchoma twarz. Twarz z fotografii. Kurwa fa, kto chciałby pokazywać w telewizji twarz nieznanego chłopca z mało ważnej Dzielnicy podupadłego miasta?
Dziś każdy chciał ją pokazywać i każdy chciał ją oglądać. Twarze martwych dzieci to dobry towar.
Twarze ofiar.
Tamte chwile Robik pamiętał potem jak przez mgłę, ale nigdy nie opuściło go wspomnienie poczucia surrealności. Na ekranie teleścianki oglądał z niewielkim opóźnieniem to, co działo się na chodniku przed domem. Stojąc w drzwiach balkonowych, żył jednocześnie w dwóch różnych czasach: reporter Kanału Trzeciego w odblaskowej żółtej kurtce drapał się po głowie, ale w telewizji dopiero podnosił rękę; kolejny samochód policyjny wjeżdżał na trawnik, ale na ekranie dopiero skręcał obok wyjścia z metra. Satelitarne opóźnienie było – dowiedzieli się tego później od starszego brata Treśniaka – większe niż zwykle, bo stosowne urzędy kontrolowały przekaz na żywo, żeby nie doszło do wyemitowania scen szkodliwych dla społeczeństwa.
Pośrodku oświetlonej reflektorami ekip telewizyjnych sceny, w jaką zamieniło się skrzyżowanie, stał CZOŁG. A tuż za nim, w miejscu starego przystanku autobusowego, ziała wielka wyrwa w ziemi.
Wersja o wybuchu gazu obowiązywała do południa.
Robik skręcał się z niecierpliwości, ale rodzice byli nieugięci: żadnego wychodzenia na dwór bez opieki. Chodził więc tam i z powrotem po swoim pokoju, esemesował z Treśniakiem, próbował wrzucać kolejne wpisy na DoSie, ale ta, dziwnym trafem, nie za dobrze chodziła. Dobra Sieć wcale nie jest taka dobra, myślał wściekły Robik, który starą sieć znał tylko z opowieści starszych. Podobno była bardzo niebezpieczna, krążyły w niej tylko widoki przelewu krwi, pornografia i pedofilia, ale Robik dałby sobie rękę uciąć, że nie wieszała się tak często, jak DoSia. Niektórzy bredzili coś, że tamta sieć była wszechświatowa, że można było znaleźć w niej wszystkie możliwe kraje z Bliskiej i Dalekiej Zagranicy, ale Robik był za szczwany, żeby się nabrać na takie bzdury. Przecież wiadomo, że każdy ma swoją sieć: skośni swoją, brudasy swoją, a oni swoją, Dobrą Sieć. Skoro tak było, to tak musiało być zawsze.
„Dziesięcioletnia ofiara tragicznego wypadku”, „słodkie dziecko”, „chluba szkoły imienia Badaczy Bliskiego Kosmosu”, czyli Piotr Jędrzejczak, znaczy Gruby, doczekał się tymczasem w telewizjach własnego wideonekrologu. Minutowy klip zawierał jego fotografie z konta na KidKonekcie, ujęcia zapłakanych dziewczynek, w których łatwo dało się rozpoznać bliźniaczki Kowalskije, co było o tyle dziwne, że zawsze miały Grubego w dupie, a do jego paczki nie zbliżały się nawet na odległość splunięcia.
W klipie nie występował dyrektor Czerwony Ryj, co dziwiło wszystkich z Dzielnicy. Ale nie wiedzieli wtedy, że on już wypadł z równania.
Okazja do wyjścia nadarzyła się dopiero po południu. Treśniak czekał na Robika od dwóch godzin przy nieczynnej fontannie przed piekarnią. Nie był sam, bo na niski murek wdrapywali się nieliczni gapie i wyciągali ciekawsko szyje. Skrzyżowanie zostało zamknięte, otoczone fosforyzującą taśmą i kordonem samochodów. Pośrodku zamieszania stał CZOŁG.
Treśniak miał czerwone oczy. Zapłakane.
— Kurwa fa — powtarzał. — Kurwa fa.
Ale jakoś tak bez wyrazu, jakby skończyły mu się siły, a wyrzucane z siebie nieliczne słowa były jedynym dowodem na to, że jakoś próbuje się trzymać.
Nie mogli rozmawiać przy fontannie, za dużo było tam dorosłych, także tych groźnie łypiących dookoła, wbitych w najróżniejsze mundury. Oznaczenia kilku formacji widzieli po raz pierwszy w życiu. Nie mieli pojęcia, jakie służby reprezentują ich właściciele.
Gruby by wiedział. Gruby nie był głupi.
Dokładnie o piętnastej zamiast wiadomości ze wszystkich teleścianek gruchnął sygnał hymnu stabilizacji. Trudno było nie usłyszeć. Niósł się z każdego balkonu, przez każde uchylone okno.
Orędzie starego, chudego mężczyzny o rybich oczach i dziwnym akcencie było krótkie. Mówił o stabilizacji, pokoju i zagrożeniu. To w tym przemówieniu po raz pierwszy w kontekście CZOŁGU pojawiły się słowa „zamach terrorystyczny”. A także zwroty „z pełną odpowiedzialnością”, „z całą stanowczością” i „tylko ludzie o złej woli mogliby…”.
— Nasz kraj od dawna zna pojęcie pokoju za wszelką cenę — zmierzał tymczasem do końca stary człowiek z teleścianki. — Co więcej, jesteśmy gotowi tę cenę zapłacić!
Odpowiedziały mu zdyscyplinowane oklaski. Stary, chudy człowiek zawsze przemawiał na tle tej samej jednobarwnej kurtyny, zawsze tak samo nachylony nad wygiętym ku jego twarzy mikrofonem wyglądającym jak wielki czarny owad schwytany na stalowe lasso wyrosłe z mównicy.
Wieczorem wszystkie telewizje nadawały już tylko rozmowy z fachowcami od bezpieczeństwa narodowego, którzy przestrzegali przed terrorystami. Specjalne wydanie programu _Drogówka na tropie_ na kanale trzysta czterdziestym ósmym zaczęło się zwyczajnie, od łapania na moście Południowym kierowców zbyt szybko zmieniających pasy ruchu i zajeżdżających drogę pojazdom urzędowym, ale w trakcie drugiej przygody (nazywano tak krótkie epizody z pracy funkcjonariuszy przedzielane reklamami) patrol otrzymał informację o podejrzanej czarnej limuzynie rozwijającej nadmierną prędkość. Pościgi na żywo były jedną z najpopularniejszych form rozrywki w telewizji, pięknie prezentowały się na teleściankach wysokiej rozdzielczości. Podczas gdy widzowie obserwowali, jak załoga policyjnego ścigacza siada na ogonie podejrzanej limuzynie, komentujący akcję spiker-narrator wpadł naraz w ekscytację graniczącą z histerią.
— Najnowsze wiadomości z Centrali Ruchu Pojazdów są… są szokujące! — piał. — Obserwowany wóz należy do osób podejrzanych o działalność terrorystyczną!
Słowo klucz „terrorystyczna” sprawiło, że transmisję wrzuciły natychmiast wszystkie kanały od dwieście dwudziestego czwartego do trzysta czterdziestego siódmego oraz te poniżej dwudziestego szóstego. Pozostałe przeznaczone były na kulinarne turnieje talentów, programy muzyczne oraz filmy przyrodnicze o pięknie przyrody leśnej i górskiej.
W tej samej chwili limuzyna przyspieszyła i niewiele brakowało, by funkcjonariusze stracili ją z oczu. Za chwilę do pościgu włączyły się trzy inne pojazdy i policyjny śmigłowiec.
— Kurwa fa! — wyrwało się niemal jednocześnie z ust Treśniaka i Robika, choć każdy oglądał transmisję w swoim domu, a domy te dzieliło sześć ulic i dwanaście bloków.
Stary Treśniaka pacnął syna w czuprynę, Robikowi zaś uszło na sucho, bo rodzice właśnie kłócili się o to, o co zdaniem Robika kłócić się nie było sensu.
To była limuzyna ojca Grubego.
I tak zaczęła się jedna z najbardziej pamiętnych i gorących nocy w dziejach Dzielnicy. Noc, podczas której zatrzymano Andrzeja Jędrzejczaka, dyrektora Departamentu Oświaty i Propagandy w Ministerstwie Obrony, szpiega Dalekiej Zagranicy i kluczowego członka terrorystycznej organizacji Destabilizacja i Chaos. Przynajmniej tak mówił o nim spiker-narrator na kanałach od dwieście dwudziestego czwartego do trzysta czterdziestego ósmego oraz poniżej numeru dwudziestego szóstego.
Robik zapamiętał z tamtej nocy jeszcze coś: jak po raz pierwszy od dawna rodzice oboje przyszli do jego pokoju, żeby zgasić światło i poprawić zasypiającemu już synowi kołdrę. Kiedy wyszli, przez plastykową szybę drzwi widział, jak oboje stoją w progu drzwi balkonowych. Ojciec obejmował matkę w pasie. Ona ukrywała twarz w dłoniach.
Robik był pewien, że patrzą na CZOŁG.
Minął tydzień, zanim znów pobiegli do domu Siwego. A potem do leśnej chaty.
Rzeczy musiały się uspokoić i wrócić do stałego rytmu. Rodzicom też w końcu znudziło się mówienie „nie” za każdym razem, kiedy chłopcy chcieli spotkać się poza domem. Inna sprawa, że naprawdę nic się nie działo. Sprawa terrorystów, zamachu, ojca Grubego, leju po wybuchu, nocnego pościgu – wszystko to zniknęło z życia Dzielnicy zmyte falą nowszych doniesień z życia miasta, kraju i świata. Innych doniesień. Lepszych. Spokojniejszych. Doniesień pełnych stabilizacji.
Domu Siwego już nie było. Na kawałku ziemi wyrównanym przez dwa pomarańczowe buldożery, tuż przy rozlewisku, gdzie kiedyś była kapliczka, stała teraz żółta tablica z czarnymi cyframi i literami. Cyfry mówiły o numerze pozwolenia inwestycyjnego, a litery układały się w informację o wznowieniu budowy obwodnicy. Przez dom Siwego biec miała jedna z dróg pomocniczych.
W leśnej chacie-wiacie także ktoś był, ale nie miał tak niszczycielskich zamiarów. Ocalała. Robik i Treśniak przyjrzeli się w milczeniu śladom ciężkich wojskowych butów w czarnym błocie. Las szumiał na swój zwykły kwietniowy sposób.
Usiedli w miejscu, gdzie kiedyś spoczywały pośladki Knurelli.
Gruby nie był głupi. Wiedział, że ktokolwiek będzie go szukał, najpierw sprawdzi chatę. Poza tym nie było to dobre miejsce na nocleg. Więc Robik był pewien, że tamtej nocy, kiedy Gruby uciekł z domu, zamelinował się w splądrowanym domu Siwego. Siwy nie miałby nic przeciwko temu. Siwy ich lubił. Siwy lubił Grubego.
I nawet nauczył go wywoływać zdjęcia.
Gruby nie był głupi. Wiedział, że mundurowi będą szukać jego samego, a nie jego sekretów. Dlatego zostawił je swoim najlepszym kumplom.
Skrytka, z której korzystali w chacie, była bardzo prosta. Wystarczyło mocno zaprzeć się nogami, by podnieść jeden koniec grubej jak ramię dorosłego mężczyzny belki, udającej ławkę, osadzonej na klin w dwóch potężnych pniakach, których wnętrza pomału zamieniały się w próchno.
W skrytce leżał stary aparat fotograficzny Siwego wraz z przypominającym psi łeb skórzanym futerałem. I trzy odbitki jednego zdjęcia.
Gruby nie był głupi. Wszystko wyklarował im tamtego poniedziałkowego popołudnia, w dniu, kiedy pojawił się CZOŁG. To prawda, nie można było mu zrobić zdjęcia żadnym smartfonem, mobajlem czy normalną cyfrówką. To prawda, wszystkie urządzenia elektroniczne w pobliżu CZOŁGU głupiały i odmawiały posłuszeństwa. Elektroniczna samoobrona, obwieścił Gruby. Ojciec miał o tym całą półkę książek.
Tylko że aparat Siwego nie miał w sobie nic elektronicznego. Był zwykłym metalowym pudełkiem z przesłoną, szklanym obiektywem i światłoczułą błoną w środku. Siwy cenił sobie rzeczy stare, funkcjonalne i niewzbudzające zainteresowania skanerów służb bezpieczeństwa. Poprzedniej jesieni pokazał chłopcom, jak kiedyś robiło się zdjęcia, a nawet, jak je wywołać. Kiedy Gruby uciekł z domu, miał co robić przez całą noc, bo wszystko, czego potrzebował, było w garażu Siwego. Obok starego motocykla. Obok skórzanych mapników. I wszystkich tych rzeczy, które teraz minęły bezpowrotnie.
Siwy lubił Grubego i lubił go uczyć. A Gruby nie był głupi.
No i był dobrym kolegą, więc zrobił nie tylko zdjęcie, ale i trzy kopie. Po jednej dla każdego z paczki.
Na śliskim, ale sztywnym czarno-białym papierze fotograficznym widać było wyraźnie, że CZOŁG nie jest czarny, ale bardzo ciemnoszary. Jak chmury, na które czasem patrzyli ze Skarpy: ponure, skłębione pierzaste pięści mroku wypełniające niebo nad wschodnim brzegiem szeroko rozlanej rzeki.
— To chyba boczny właz. — Treśniak nachylił się nad fotografią. — Nie, nie tutaj. Bardziej z przodu.
— Wpiął się do studzienki — zauważył Robik. Na zdjęciu widać było, że CZOŁG rzeczywiście unosi się nad ziemią, dokładnie w miejscu, gdzie betonowa płyta z okuciami przykrywała zejście do podziemnego węzła telekomunikacyjnego. Robik widział kiedyś w kompie rodziców zdjęcie, które zrobili zabawnej budce-reklamie stojącej dokładnie w tym miejscu, gdzie teraz znajdował się CZOŁG. Było to dawno temu, zanim Robik jeszcze się urodził, a jego rodzice właśnie kupili mieszkanie w bloku nad gwarną i zawsze pełną klientów restauracją z pierogami. Budka-reklama wydawała się nawet śmieszna. Napisano na niej: „Z tej budki wychodzi Internet”.
— Taka DoSia z tamtych czasów — Robik wyjaśnił Treśniakowi. — Tylko to nie była Dobra Sieć.
— A co?
— Po prostu. Sieć.
— Bez sensu. Rzeczy powinny być jakieś — stwierdził Treśniak. — Dobre albo złe.
I odłożył do skrytki swoje zdjęcie CZOŁGU. A Robik dołożył swoje.
Trochę pomilczeli.
— Jeśli nie z powodu aparatu, to dlaczego… — Treśniak zawahał się. Robik skinął głową. Żaden z nich nie potrafił jeszcze powiedzieć na głos słów: „CZOŁG zabił Grubego”.
— Może podszedł za blisko. Może coś zrobił. Coś przy sobie miał.
— Jakąś broń? — Treśniak spojrzał niepewnie.
Niemożliwe, chciał powiedzieć Robik, ale przypomniał sobie pudełko starych pocisków, które stało na stole u Siwego. I że Gruby schylił się po coś, kiedy myślał, że nikt nie patrzy. Tamtego dnia, gdy odkryli, że Siwy zniknął, Gruby schylił się po złoty błysk. Miedziany błysk.
— Może za drugim razem podszedł za blisko — powtórzył więc tylko Robik. Nie chciał, żeby ktokolwiek wiedział o naboju.
Wystarczyło, że CZOŁG wiedział.
Symbolicznie pochowali Grubego w miejscu, gdzie obok leśnej ścieżki stały dwa groby: stary i nowy. Teraz były już trzy: prawdziwy i dwa mniej prawdziwe. Do płytkiej jamy włożyli książki pożyczone od Grubego, jego pasek do spodni zostawiony kiedyś u Treśniaka i wszystkie trzy zdjęcia CZOŁGU.
Grubemu spodobałoby się, że dla nich, dla paczki, na dobre pozostanie właśnie tu, gdzie na krzyżu wbitym w stary grób wisi czarno-biała tabliczka, której treść znali na pamięć. „Poległ za wolną Polskę NN żołnierz AK. 29 VIII 1944 r. Szedł z pomocą walczącej Warszawie”. I gdzie zawsze wisiał mały wieniec, choć nigdy nie udało im się wyśledzić, kto i kiedy go przynosi.
Zanim ruszyli w drogę powrotną, spojrzeli jeszcze leśną ścieżką na południe. Ale nikt nie nadchodził.
Słońce oślepiło ich, kiedy wyszli z lasu. Minęli zaorane pole. Minęli pętlę autobusową i wielką, niezgrabną Galerię KBT („U Nas Zakupy: Komfortowo Błyskawicznie Tanio”).
Na skwerze stał CZOŁG. A obok drugi.