- W empik go
Czarne godziny: powieść współczesna - ebook
Czarne godziny: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 452 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przed laty niespełna dziesięciu zajmował publiczność lwowska, zwłaszcza taka, która znaczną część dnia zwykła przepędzać na ulicy, oryginał dziwnego rodzaju. Spotykać go można było wszędzie i o każdej prawie dobie, latem i zimą na najludniejszych miejscach stolicy – a cała postać jego i zachowanie się były tego rodzaju, że zajmywały takich nawet przechodniów, którzy albo za dużo mają zajęcia, albo za mało obserwacyjnego daru, aby zwracać uwagę na pierwsze lepsze dziwaczne indywiduum..
Był to mężczyzna dość podeszłego już wieku, ale a całego wyrazu jego postaci można było wnioskować, że nie tyle same lata, co nielitościwa dłoń losu i twarda walka życia pochyliły mu czoło i okryły głębokiemi bruzdami twarz jeg. Nizkiego był wzrostu i wątłej budowy ciała, miał jednak w sobie coś z tej zaschłej, zawiędłej żywotności, uderzaj owa żylastą, suchą kompleksją, która jest daleko mniej zwodniczym znakiem wytrwałości i siły fizycznej, niż lica czerstwe i świeżym rumieńcem okraszone.
Twarz jego była ściągła, prawie nie naturalnie wązka, żółta i wyschnięta, a skóra pozbawiona prawie zupełnie żywej barwy, pomarszczona i poorana, zdawała się nie ukrywać pod sobą ani krwi kropli ani muszkułów, ale wyglądała tylko na bezpośrednia powłokę policzkowych kości. Kości ie sterczały u naszego' oryginała w niezwykły sposób, a przy coraz bardziej zwężającym się ku brodzie owalu, nadawały całej fizognomji dziwnie ostrego, jaskrawego wyrazu.
Siwe już całkiem ale gęste włosy plątały się w nieładzie po głowie i padały w naturalnych skrętach na zbrudzony kołnierz szaraczkowej kapoty; głęboko osadzone oczy strzelały z swej wklęsłej, sinawej oprawy spojrzeniami, w których wyraz ponurej jakiejś, czasami nawet idiotycznej zadumy mięszał się co chwila z blaskami gorączki. Ten wieczny niepokój spojrzenia, ta ciągła zmiana jego wyrazu, nadawały osobnej, wielce charakterystycznej cechy całej fizognomji.
Oczy tak ruchliwe, tak pełne wewnętrznego, chociaż chorobliwego życia, takim żarem płonące – a niekiedy tylko na chwilę odpoczywające w martwem utkwieniu – stanowiły dziwaczny kontrast z białym włosem starca, z jogo zgrzybiałem i żółtem obliczem i z drżącą kościstą dłonią, opartą zawsze na grubej, ciężko okutej lasce. Jakoż na pierwszy rzut oka wyraz ten spojrzenia uderzał jakąś dziwną nienaturalnością, jakąś przykrą niezgodą z resztą złomanej postać
Dopiero po bliższem rozpatrzeniu się w całej twarzy starca zauważyć było można, że ów niespokój gorączkowy jego wzroku korespondował z wyrazem jego fizognomji. Gdyś się uważnie wpatrzył w tę twarz tak nędzna i dziwacznie pofałdowaną, dostrzegłeś, iż równocześnie z błyskami oczu przelatują ją co chwila wyrazy rozmaitych uczuć, że czoło, o ile je widzieć można było z pod kosmyków siwego włosa łączącego się z dużemi krzaczastemi brwiami, to srożyło się marsem gniewu to fałdowało ciężką troską lub wytężonem myśleniem, że pargaminowej, suchej skórze starczyło jeszcze na tyle ruchu, aby zadrgać przelotnym, żywym wyrazem, że wązkie, sine usta, ocienione podstrzyżonemi wąsami, zacinały się jakby pod uczuciem bolu lub zwijały się do weselszego uśmiechu.
Taka gra mimiczna musiała tem bardziej zajmywać każdego uważniejszego widza, ileże nie była ona u starca tego odbłyskiem wrażeń zewnętrznych, ale niejako hieroglifami zagadkowemi, któremi się wypisywała dusza, obejmująca swój osobny świat uczuć i wzruszeń, odcięta od wszystkiego co ją na zewnątrz otaczało. Ten dziwny kalejdoskop spojrzeń i wyrazów twarzy był tylko tajemniczą stenografją owej rozmowy, którą pochylony staruszek prowadził z samym sobą, z swem sumieniem, z swym ciężkim Sosem może…
Czyż niedość tu tematu do takiej' ukrytej rozmowy, do dyalektyki wewnętrznej?… Starzec ów ubrany był latem i zimą w wytartą i połataną kapotę szaraczkową o przedwiecznym kroju pięta zawsze szczelnie osłaniała przed okiem widza spodnią część ubrania, w buty mocno podrujnowane, ale zawsze czyste a latem nawet błyszczące, w czapkę futrzaną z klapami w formie kaczego dziuba, która latem ustępowała miejsca poczerniałemu już od nieprzyjaźnych wpływów pogody, słomianemu kapeluszowi o ogromnych, podłamanych krysach, który okolony był bielszym nieco paskiem, jedynym pozostałym śladem, że był dawniej ozdobiony szeroką wstążka.
W całej tej starej i wytartej odzieży przebijało się ciężkie ubóstwo, szczerzyła się gorzka nędza – ale widać też było, że właściciel podartej kapoty wiódł rozpaczną walkę z głodnym zębem niedostatku, że czynił wszelkie usiłowania, aby pokryć to, co tenże bez miłosierdzia uszkadzał. Kapota była zawsze starannie czyszczona, a z pod jej kołnierza, który już niestety urągał wszelkim usiłowaniom szczotki, wyglądał zawsze biały, cieńki ale fatalnie postrzępiony rąbek bielizny.
Taka była postać zewnętrzna oryginała.
Siadywał on latem wśród południa na jednej z łeweczek ustawionych na wałach hetmańskich – a pod wieczór spotkać go można było codziennie w jednym z najodleglejszych i najbardziej ukrytych zakątków ogrodu jezuickiego. Wówczas albo wodził owym ruchliwym, rozpłomienionym wzrokiem na około siebie, niby patrząc na wszystkich a w istocie nie widząc nikogo, albo też utkwił oczy w piasku lub murawie i jakby w nich czytał jakie bardzo ciakawe i bardzo wzruszające rzeczy, uśmiechał się to boleśnie to łagodnie, poru – szał ustami, poprawiał czapki i uderzał silnie żelaznym końcem swej laski w ziemię. Gdy go kto bliżej podpatrzył, mógł dojrzeć, jak nieraz z sennego i gorącego oka nagle spadło coś nakształt łzy i oszkliło na chwile strzępy siwego wąsa. Wtedy porywał się nasz oryginał, ocierał szybko oczy i oglądał się dokoła, jakby z obawy, czyli go kto nie podpatrzył w słabej chwili. A gdy istotnie spotkał się z czyjemś okiem, wstawał żywo z ławeczki i uciekał przed ciekawym.
Czasami wydobywał z kieszeni jakąś książkę z mocno zużytemi i zbrudzonemi kartkami i czytał w niej pilnie – zamyśliwał się i z uśmiechem wyrażającym jakąś wesołą nadzieję pukał laską o ziemię. Czasem znowu zatapiał wzrok W plik papieru lub w gładką kartę listu, a twarz jego wyrażała głębokie rozrzewnienie i blask oczu przygasał jakby pod wpływem cichego uczucia.
Nikt go nie widział w towarzystwie, zawsze chodzi? i siadywał samotnio. Gdy kto usiadł koło niego, wstawał i przenosił się na inne miejsce – a zdarzało się nieraz, zwłaszcza w porę zjazdów obywateli wiejskich, że patrząc na nadchodzących, nagle z przestrachem zrywał się i jakby spotkał się z osobą, przed którą ukryć się pragnął, z nadzwyczajną na swój wiek szybkością umykał w przeciwna stronę.
Raz gdy zatopiony w myślach i w niemej rozmowie z samym sobą nie zważał na przechodzących, nadszedł jakiś jegomość, widocznie gospodarz ze wsi przybyły, a przypatrzywszy się starcowi stanął nagle przed nim i zdumieniem zawołał:
– Wszelki duch!… A toż to pan.,.
Starzec nieznajomy nie dał mu dokończyć, ale porwał się, jakby przez żmiję ukąszony, rzucił okiem na mówiącego i umykając podanej sobie dłoni szybkim pędem zniknął z przed oczu zdziwionego.
Nieraz zdarzało się, iż siedząc jak zwykle samotnie, miał tyle smutku w swej zeschłej twarzy, tyle wyrazu boleści w oczach, iż ktoś z przechodniów, zdjęty współczuciem a zwiedziony nędznym ubiorem, podawał mu jałmużnę. Wówczas twarz nieznajomego staruszka przybierała wyraz dumnego gniewu i groźnej urazy, czoło srożyło mu się marsem a usta drgały, jakby cisnąć miały nieproszonemu dawcy słowo zniewagi w oczy… Opamiętywał się jednak rychło i nim zmięszany dobroczyńca mógł go przeprosić, znikał w jakiejś bocznej uliczce.
Jak to czytelnicy nasi z tych może za obszernych a więc… nużących szczegółów wyrozumieć mogli, nie był to zwykły typ ulicznych dziwaków – ale był to oryginał szlachetniejszego rodzaju, który nie bawił wprawdzie sobą gawiedzi na wzór owych brukowych cudaków, których tyle liczy każda stolica, ale zajmywać musiał wszystkich tych, którzy przejąwszy się zdaniem Goethego, że więcej ujrzeć można na ulicy niż w teatrze, studjują ludzi i życie, gdziekolwiek tylko nadarzy się do tego sposobność…
Ileż to takich postaci, jak owa tu przez nas wprowadzona, przesuwa się przed naszemi oczyma?… Przechodzimy koło nich prawie codziennie, spozieramy na nie pobieżnie, na widok ich jedni z nas uśmiechną się z pustą wesołością, drudzy uczują w duszy coś nakształt lekkiego, smutnego współudziału, ale rzadko kto dłużej i głębiej zamyśli się nad temi postaciami…
Nikt nie próbuje domyśleć się, nikt nie kusi się odgadnąć, jakie znaczenie kryje nam takie widowisko życia.,. A przecież te oryginalne postacie, te biedne ofiary gawiedzi ulicznej i pustoty płytkich żartownisiów, są nieraz żywemi, wymownemi kartami z tej nigdy niewyczerpanej; nigdy nie zgłębionej księgi życia….
Są to ilustracje – do których nie szukamy tekstu…
A gdyby go poszukać, gdyby zapytać, co takich ludzi, których zowiemy ryczałtowem imieniem oryginałów, wyrzuciło po nad gładką, tak zniwelowaną dziś powierzchnie społeczeństwa, co im wycisnęło osobne, uderzające piętno, które ich jaskrawo różni od reszty i palcami wytykać każe jakie sprężyny charakteru, jakie igraszki losu zrobiły z nich to, czem są, przedmiot pośmiewiska lub litości – jakażby to była historja ciekawa życia, jakie zdumiewające pamiętniki losu!…
Ale wróćmy do naszego zagadkowego bohatera.
Kto tylko zwracał na niego więcej uwagi – a musiał to czynić każdy, kogo raz zajęła żywiej ta dziwna, tyle charakterystyczna, urokiem oryginalnej a zagadkowej niezwykłości pociągająca za sobą postać – ten musiał dostrzedz także że były dnie, w których nasz znajomy starzec nie pojawiał się na zwykłej swej ławeczce na wałach lub w ogrodzie jezuickim, lecz całemi godzinami chodził lub stał na której znajdowała się loteryjna kolektura…. W dzień ciągnienia spotkać go już można było zawsze w pobliżu tablic z czerwonemi cyframi, chodzącego tam i nazad niecierpliwie.
Twarz jego w takim razie przedstawiała jeszcze żywszą grę wyrazu, oczy biegały jeszcze szybciej, pałały jeszcze silniej, nabierały nawet jakiegoś złowrogiego, prawie demonicznego połysku….
A gdy W końcu pojawiła się tablica z owemi pięciu cyframi, na których tyle ludzi opiera słodkie marzenia i nadzieje, nieznajomy zbliżał się do niej nieśmiało, jakby się bał i wahał – i zawsze kilka chwil mijało, nim odważył się podnieść oczy i spojrzeć na tablicę…
Wówczas można go było widzieć, jak z wlepionemi oczyma stał długo… jak twarz jego przedstawiała cala skalę wewnętrznego udręczenia, od gorzkiego uśmiechu aż do rozpacznego, dzikiego gniewu, jak chwiały się pod nim nogi i cała postać przytłoczoną była i złomaną – jak nareszcie przecierał oczy i z pochylonem czołem, z ustami poruszanemi cichym, urywanym szeptem odchodził smutny i znękany….
Każdego takiego dnia już go nigdzie na ulicy spotkać nie było można… Szedł chwiejnym krokiem za miasto w zaułkowe uliczki, ku miejscu, gdzie miał przytułek, i już go cały dzień nie opuszczał.
Pójdźmyż za nim.
Pod Wysokim Zamkiem, od strony żółkiewskiego przedmieścia, wśród całej, ciasno ustawionej grupy domków murowanych i drewnianych, stał oparty u stóp Piaskowej góry domek malutki, pochylony, brudniejszy jeszcze i nędzniejszy niż sąsiednie domostwa.
Na jego froncie pochylonym, z którego tynk biały poopadał, przybita była zielona wiecha, godło szynku, który się na dole znajdował, a godło to komentował duży, czarny napis, obiecujący strapionym pokrzepienie zapomocą piwa i wódki.
Do domku tego wchodziło się przez małe, ciemne sionki, zastawione próżnemi beczkami i przepełnione niemiłą wonią wódczaną. Z sionek rozchodziły się dwa małe korytarzyki do dwóch osobnych pomieszkań i pięły strome, wązkie schodki na stryszek, gdzie znajdowała się licha izdebka. Całe to domostwo przedstawiało opłakany widok nędzy i brudu, dotrzymując wiernie towarzystwa swemu otoczeniu.
W tym to domku znikał zawsze nasz oryginał przy schyłku dnia, po przebytej przechadzce po mieście.
Mieszkał on właśnie na owym stryszku, o którym wspominaliśmy.
Była tam izdebka, którą kilku krokami wzdłuż i wszerz zmierzyć było można. Ściany popaczone, z których poopadało wapno, powała belkowa, okryta grubym kurzem i gęstym labiryntem siatek pajęczych, małe okno z szybami czarnemi od brudu, podłoga nie pobita deskami – wszystko to nadawało izdebce tej cechę ostatniej nędzy i zdawało się spozierać na przybysza głodnem, rozpacznem okiem niedostatku.
Umeblowanie, jeżeli można nadużyć tu tego wyrazu, było odpowiednie pomieszkaniu, choć coś z sawnego dostatku, coś z śladów lepszego bytu przebijało się w niem jeszcze. Nędzne, popodpierane loże przykryte było dziurawym, wytartym dywanikiem, który dawniej uderzać musiał barwa wytkanych na nim kwiatów, dziś jednak okrył się już dziwnie niezdecydowanym, płowym kolorem. Dywanik ten i skórzana, mocno uszkodzona poduszka osłaniały od biedy zuchwale wystającą słomę, strzępiącą się zdradziecko ze wszystkich krajów łóżka.
Nad łóżkiem wisiał obraz Matki Boskiej, stare, zczerniałe malowidło, otoczone zwiędłemi wiankami i palmowemi rószczkami, a zaraz poniżej przybita była do ściany dość spora, piórem rysowana mapa, śladami palców poznaczona, z kaligraficznym napisem u dołu: "Mapa dóbr Zawichrówka". Koło łóżka stał mały zielony, kuty, na olbrzymią kłódkę zamknięty kuferek – a tuż obok okna kulawy stolik w towarzystwie ochromiałego także zydla. Otoż i wszystkie sprzęty, które można było napotkać natem poddaszu.
To był przytułek starego oryginała.
Sprowadził się on tu przed dwoma laty po kilkuletnim poprzednim pobycie we Lwowie. Kiedy się sprowadzał do nędznego domostwa, zabierając miejsce po jakimś emerytowanym woźnym, który zmarł z opilstwa w szpitalu, gospodarstwo jego całe wyglądało zamożniej i nieomieszkało nawet wywrzeć pewnego wrażenia na dotychczasowych lokatorów.
Trzeba bowiem wiedzieć, że stary domek, który opisaliśmy, miał kilku stałych mieszkańców i tylko piąterko na poddaszu zmieniało ustawicznie swych lokatorów. Każdy z nich jednak, sprowadzając się do owego pomieszkania, przychodził z węzełkiem pod pachą, który stanowił cały dobytek. Tymczasem staruszek sprowadzając się do nędznej izdebki przywiózł na wózku z Krakowskiego swoje sprzęty, czem mocno zaintrygował swoich przyszłych sąsiadów. Były bowiem na tym wózku i dość spory tłumok skórzany, i dwa kufry kute i kłąb porządnej pościeli – na czem wszystkiem arystokratycznie spoczywał parasol duży jedwabny i dwie antypki z bursztynami.
Pan Mateusz Szuć, najdawniejszy i najstalszy lokator domku, i niejako jego patrycjusz i patryarcha, którego kunszt, jak to poznać można było z dużego buta, wykrojonego z czarnego, cukrowego papieru i przybitego nad oknem, zasadzał się na szewiectwie, wybiegł zaraz z żona swoją przed domek, i zdziwionem okiem przyglądał się tak zasobnemu lokatorowi.
Porządne wystąpienie staruszka tak zaimponowało nawet majstrowi i jego zacnej, czerwonej małżonce, że choć przyzwyczajeni byli patrzyć z arystokratyczna wyniosłością na wszystkich lokatorów piąterka, tym razem grzecznie skłonili się starcowi, a pan Mateusz podprowadził go nawet na ciemne schodki i zatytułował jegomość.
Od tego też czasu została ta nazwa już na zawsze staremu oryginałowi. Nie wiedziano jego właściwego imienia, i nikt też o nie sienie dopytywał; nazywano go odtąd jedynie jegomość z piąterka.
Jegomość grzecznie się skłonił swym nowym sąsiadom, ale wymijał wszelkie dalsze zapytania pana majstra Szucia i nigdy nie uczynił zadość jego niewinnej ciekawości. Wzmagało to bardziej jeszcze pierwsze wrażenie – a wszyscy mieszkańce z pewnem mimowolnem uszanowaniem spoglądali na tajemniczego sąsiada. Nikt nie śmiał zbliżyć się do niego, choć każdy miał do tego ochotę.
Po kilku – dniach niecierpliwego oczekiwania doznał jednak pan majster Szuć tej satysfakcji, że nowy lokator zjawił się w jego warsztacie. Pan Szuć porwał się od roboty, pani Szuciowa pospieszyła podstawić gościowi zydelek, a oboje z wytężoną ciekawością wyczekiwali, aby przemówił. Staruszek imponował im swoją dystyngwowaną miną, swym włosem białym i śladami cierpienia na twarzy, a choć cała fizognomja, którą już znamy, uderzała cechą dziwactwa, przecież zanadto była rozjaśnioną wyrazem poczciwości i łagodności, aby nie wzbudzić współczucia w lepszych sercach.
Tyle oczekiwana wizyta nie trwała jednak długo. Staruszek grzecznie zapytał panią majstrowe, czyli nie zechce go stołować, usunął krótkiemi słowy jej skrupuły gospodarskie, zgodził się od razu na wyznaczoną cenę i uprosiwszy sobie, aby mu obiad wysełano na górę, powrócił do swojej izdebki.
Jeszcze prędzej niż majster Szuć zawarł znajomość z staruszkiem inny lokator małego domku.
Był to młody chłopak, znany na całej tej części przedmieścia pod imieniem Staszka piaskarza.
Liczył może lat szesnaście, ale silny był i krzepki nad wiek swój – wesoły zawsze mimo gorzkiego niedostatku Jego ramiona, okrągła twarz, z piwnemi, jaśniejącemi oczyma, miała w sobie obok całej poczciwości dobrego chłopaka coś ze sprytu i chytrości wielkomiejskiej kanalji, a ma ustach najczęściej wił mu się uśmiech zdrowia i młodości.
Staszek, magistrackie dziecko,. jak zwykli we Lwowie nazywać dzieci, którym nie dano znad ani matki ani ojca, a których ratuje od nędznej śmierci opieka magistratu, szybko, jak to mówią, stanął na własnych nogach, bo zaledwie dorosłszy lat ośmiu oddany został do jakiegoś warsztatu, zkąd jednak uciekłszy niebawem, wałęsał się po mieście i przedmieściach, zmieniał panów co chwila, nadrabiał przemysiosn i sprytem ulicznym i – żył.
Sypiał latem na Wysokim zamku, lub na ławce na Szkarpach, czasem jadał, częściej jednak obywał się bez tej funkcji, skostniałe w zimie członki odgrzewał na odwachu lub u jakiej litościwej krupiarki na Łyczakowie – i rósł na łasce Bożej, aż urósł w rozum naturalny i siły fizyczne.
Wtedy Staszek począł zamyślać się nad swoim obecnym stanem i nad losem przyszłym. Spoważniał mocno i począł dumać. Rzadziej już uczęszczał na mityng swych rówieśników wieku i towarzyszy niedoli, który odbywał się regularnie na Targowicy drzewnej, a kończył się olimpijskiemi zapasami i jeneralną próba zręczności w ciskaniu kamieni po nad dach bożnicy żydowskiej, zaniedbywał musztry i koncerta muzyk wojskowych, a w końcu zwierzył się poufnie przed starszymi swymi towarzyszami, że zamyślą ni mniej ni więcej – tylko założyć handel.
I dotrzymał słowa. Założył handel – etabował się Z zarobionych drobnemi, ulicznemi usługami grajerów złożył sobie kapitał, sięgający do niesłychanie wielkiej wy – obrażeniem jego sumy – guldena. Z tego kupił sobie dwa grube worki i powróz mocny. Potem poszedł na Wysoki Zamek nieopodal od kamieniołomu, upatrzył sobie miejsce, podskoczył z radości i zawołał:
– Mam fabrykę!
Istotnie dostrzegł miejsce, gdzie był nieruszany jeszcze a nieprzebrany w swej obfitości pokład piasku białego, drobnego i czystego, że aż miło.
Otworzył tedy handel i fabrykę. Napełnił worki piaskiem, przewiązał przez barki i wybrał się do miasta. Niebawem do tylu głosów wrzaskliwych, rozlegających się po ulicach i podwórzach Lwowa przybył głos nowy, silny i dźwięczny, wydobywający się z piersi, przepełnionej satysfakcja moralną a prawie dumą:
– Piasek! Biały, śliczny piasek!
Handel Staszka, choć nie protokołowany i bez firmy, szedł dobrze.
Staszek umiał się przypodobać kucharkom, tym najlepszym konsumentkom piasku, i zapewnił sobie wkrótce wzięcie. Znał każde podwórze, każdą kuchnię, każdego stróża kamienicznego, umiał się wrodzonym dowcipem i wesołością przymilić wszystkim – ot – krótko mówiąc – zrobił chłopak karjerę!
Niebawem rozprzestrzenił interes przez zakupienie żelaznego rydla, a opatrzywszy tak fabrykę swoją w tę maszynę, pomyślał o rozszerzeniu składu. Wynajął sobie tedy komórkę maleńką w znanym nam już domku. Komórka ta miała zaledwie dwa kroki wszerz, trzy kroki wzdłuż, ale
Staszkowi wystarczyła wyśmienicie na mieszkanie i magazyn.
I był szczęśliwy miody chłopczyna, przegryzując się przez świat wedle sił swoich. Jedną miał tylko tęsknotę, jedno pragnienie i marzył o tem ciągle, jakby je kiedyś spełnić. Szczytem jego marzeń było, aby kiedyś przemysł swój rozprzestrzenić do tego stopnia, iżby mógł sobie kupie konia i na wzór innych lwowskich piaskarzy rozwozić swój towar wózkiem. Był to jego ideał! W snach najpiękniejszych stawał mu przed oczyma mały wózek wyładowany workami piasku, a przed wózkiem stary, chudy koń uprzężony powrozem…
Otoż ten Staszek zrobił jeszcze przed panem majstrem Szuciem znajomość z dziwnym staruszkiem.
Zaraz na drugi dzień po jego sprowadzeniu się do małego domku, widział go Staszek bardzo rano, jak dźwigał konewkę z wodą z dalekiej dość studni, a wyszedłszy na ciemne schody nie mógł udźwignąć ciężaru.
Chłopakowi coś nakształt litości odezwało się w sercu, a do tego przyłączyła się także i chętka popisania się siła – więc zbliżywszy się do starca i zajrzawszy mu z serdeczną poufałością, w oczy, zawołał:
– Anu, daj mnie jegomość!
I nie czekając odpowiedzi wyrwał staremu z rąk konewkę i ująwszy ją silną dłonią w jednej chwili stanął na górze. Po chwili stanął tam za nim i staruszek, a na twarzy malowały się nieukontentowanie i kłopot, Sięgnął do kieszeni i począł szukać długo, aż nareszcie wydobył mały skórzany woreczek i przerzucając monetę wydobył jedną sztukę i chciał ją wręczyć chłopakowi.
Staszek żachnął się, zdjął z głowy czapkę, skręcił ją w ręku i uciekł nie przyjmując. Ale od tego czasu, gdzie tylko i kiedy mogł, czynił usługi rozmaite staremu, choć tenże gniewał się nieraz i zżymał, ostremi słowy tłumacząc poczciwemu chłopakowi, że na płatne usługi nie ma funduszów a daremnych nie przyjmuje.
Kilka miesięcy już minęło, jak nieznajomy starzec mieszkał w nędznem domostwie pod Wysokim Zamkiem a jeszcze nie przestał intrygować swoich sąsiadów. Pieniądze, za wikt odnosił pani Szuciowej regularnie, kontentował się jaką bądź strawą i jadł bardzo mało – a co pani majstrowej szczególnie dopiekało, jeszcze mniej mówił. Za totem więcej mówiono o nim.
Z początku miano go w sąsiedztwie za majętnego bardzo sknerę, do czego dwa kufry ciężko kute służyły za ważne poszlaki. Ale w krótce przekonano się dostatecznie, że było to niesłuszne podejrzywanie. Pan majster Szuć zasięgnął też w krótce dokładnie języka co do swego tajemniczego sąsiada. Schadzał on się często z znajomymi swymi w jednym z szynków pod zamkową górą i wskazał im jednego razu przechodzącego staruszka.
I oto dowiedział się od znajomego stróża kamienicznego z jezuickiej ulicy, ze ten sam jegomość mieszkał dawniej w jego kamienicy, i że wówczas zajmował piękne pokoje i żył w dostatkach; usłyszał dalej od poprzyjaźnionego sobie woźnego, że tenże nosił mu często rozmaite papiery sądowe, ale starzec już wówczas mieszkał dalej od miasta i w uboższem pomieszkaniu.
Z tych drobnych szczegółów można było sobie wykombinować niejako całą historję nieznajomego starca. Między owem pięknem pomieszkaniem przy ulicy jezuickiej a nędznym stryszkiem pod Wysokim Zamkiem przebyć on mudrogę. Była to historja upadku i nędzy.. Los twardy widocznie wypędził go z dostatków, i smagając pędził na dół, przepaścistą ścieżką wzrastającego ubóstwa, aż do opuszczenia, do dotkliwej biedy – do głodu…
Tak się musiało mieć w istocie, bo i od czasu sprowadzenia się nieznajomego do nędznego zaułku uważano toż me stopniowanie się nędzy. Wkrótce stał mu się za drogi obiad u pani Szuciowej i zaprzestał jadać u niej, a jak się żywił, zagadką było dla wszystkich. Następnie poczęli zaglądać do izdebki na stryszku żydowscy tandeciarz wynosili ztamtąd sprzęt po sprzęcie. Widocznie ostatnia nędza dopiekała starcowi i musiał się wysprzedawać. Wszystko, i co tak imponowało jego sąsiadom, począwszy od dużego kufra, aż do jedwabnego parasola i cybuchów z bursztynami zniknęło – i pozostało tylko to, cośmy zastali, opisując izdebkę.
Majster Szuć i Staszek spoglądali z pewnem szczerem półczuciem na biednego starca, ale na twarzy jego nie odkryli znacznej zmiany. Była tylko jeszcze chudsza, jeżeli to być mogło. Zatopiony był zawsze w myślach jak dawniej oczy głęboko osadzone i ruchliwe miały zwykły swój blask gorączkowy.
Tak mijały całe miesiące, a sąsiedzi staruszka uważali to stopniowanie się jego niedostatku. Oryginał nie zwierzył się jednak przed nikim, zawsze był zamknięty w sobie i milczący. Nikt też z mieszkańców nędznego domku nieśmiał go bliżej wybadywać. Wiedzieli, ze nieznany starzec tak biednym jest jak oni, a może nawet biedniejszym – ale tym razem i nędza, która bardziej zbliża do siebie ludzi niż szczęście, nie zdołała utorować drogi do bliższej i poufalszej znajomości wzajemnej.
Wszystkim lokatorom, nie wyjmując nawet pana majstra Szucia, który jak wiemy, wśród nędznego swego otoczenia najwięcej miał arystokratycznych inklinacyj, imponowała duma i wyniosłość staruszka, i ta żelazna jakaś wytrwałość, która niepozwalała wydobyć się skardze z uciśnionej piersi… A że pierś ta była istotnie uciśnioną, że gniotło ją ciężką zmorą cierpienie, nie mogło ujść nawet oczom takich prostaczków, jakimi byli sąsiedzi staruszka.
Cierpienie bowiem czy panem jest duszy ludzkiej czy sługą jej mocy – nigdy się zupełnie ukryć nieda. Jako pan jest ono tyranem, jako sługa buntownikiem i zdrajcą ustawicznym…
Toż choć zdaje ci się, że przemogłeś tę hydrę bolu, że ją okował siłą twej duszy i hartem charakteru, żeś zamknął ją w najtajniejszej głębi twego serca i zasunął za nią wrzeciądze zaciętego milczenia – ona szydzi z twych wysiłków i wygląda zdradziecko z każdego spojrzenia oczów, boleścią omroczonych, z każdej fałdy czoła, pooranego smutkiem, szczerzy się z każdego udanego uśmiechu ust zsiniałych…
Zdaje ci się, żeś pogwałcił upiora i w suchym, wymuszonym śmiechu widzisz tryumf żelaznej twej woli – a to nie ty się śmiejesz, to nędza twoja, którą chcesz przygnieść i zdławić, śmieje się szyderczo z ciebie…
Nigdy nie będziesz miał w boleści twej sługi, choćbyś potrójnym spiżem okrywał pierś i maska otulał oblicze… Jeśli nie panem twoim, wojującą przynajmniej będzie stroną – a jeśli nie może na całej twej postaci zatknąć czarnego sztandaru zwycięztwa, krwią ci przynajmiej wybłyśnie z oczów, na znak że walczy z tobą…
Tak się leż miało i z naszym nieznajomym starcem.
Kiedy wracał późnym wieczorem z swej całodziennej przechadzki po mieście i nie obawiał się, ie go podgladny niepowołane oczy – wówczas twarz cała wykrzywiała mu się wyrazem ciężkiego bolu i zadrgała od czasu do czasu kurczem rozpaczy… Wtedy w oczach jego majaczyły owe dzikie błyski, które wspólne są zarazem i szałowi gniewu i mękom boleści, nie łagodzonej żadną nadzieją ulgi. I cierpienia bowiem mają, swój szczyt w srogim gniewie, a gniew tentem dzikszy, im bezsilniejszy, godzi wówczas albo w nas samych, albo grozi światu i ludziom, ciska klątwę na los, lub bluźni – samemu Bogu…
Jest to ostatnie słowo protestu zkatowanej duszy…
Nieraz, w takich chwilach podglądnął nieznajomego wzrok jakiegoś przechodnia, i z lękiem się odwrócił od przykrego widoku. A na progu starego domostwa spotkali się nieraz z takim. wyrazem twarzy starca majster Szuć i Staszek. Wówczas trącał Staszek pana Szucia łokciem i wskazywał mu nadchodzącego starca – a obaj wpatrywali się weń dziwnem, lekliwem nieco spojrzeniem.
Oczy ich wlepiały się w zeschłe oblicze a potem jakby celem dopełnienia sobie obrazu, zsuwały się po wytartej, połatanej kapocie i zatrzymywały się przy kieszeni, z której wyglądał z pomiędzy plików papieru bochenek chleba. Na tym chlebie, który w kieszeni nędzarza służy tylko jakby ku jaskrawszemu uwydatnieniu biedy, a który widocznie już zczerstwiały sterczał jak twardy, ostry kamień z kapoty; staruszka, zatrzymywał się zazwyczaj dłużej wzrok pana majstra i Staszka. Wiedzieli oni bowiem dobrze, że od niejakiego czasu stanowił on jedyne pożywienie staruszka.
Gdy powracający jegomość przed samym progiem podniósł wzrok dotąd wlepiony w ziemię lub utkwiony w powietrze, i ujrzał przed sobą sąsiadów, usiłował poskromić owe uczucia, które wybiły mu się na twarzy, i przybrał minę spokojniejszą. Znać było zaraz, jak ciężki gwałt zadawał sobie. Ale maska pokoju odpadała od twarzy, i niechciała się trzymać rysów, wykrzywionych smutkiem i cierpieniem, a oczy zamiast swobody przybierały wyraz dziwnie pomięszany, zamiast spokoju wyrażały obłąkanie. Pochylał więc coprędzej twarz swą ku ziemi i mruknąwszy w odpowiedź na ukłony pana Szucia i Staszka, przyspieszonym krokiem dążył na schodki.
Pan majster Szuć przybijał dużym palcem ogień w fajeczce; puszczał kłąb dymu i robił uwagę:
– Słuchajno Staszku, ten jegomość jakoś mi się nie podoba…
– Dlaczego? – pytał naiwnie chłopak i oglądał się mimowolnie za staruszkiem.
– Niby to pan, a dziad gorszy od nas wszystkich… Z głodu mrze a pyszny…. Bieda go bije a nie krzyczy… A przytem djabeł go dójdzie, co za jeden i co tu robi….
W tem już z pewnością jest jakaś nieczysta sprawa….
– Hm… hm.… – mruknął Staszek patrząc z pełną poszanowania uwagą na pana Szucia.
– A do tego widzisz – ciągnął dalej pan Szuć – z twarzy mu nie dobrze patrzy… Widziałem dosyć ludzi na bożym świecie, ale takiego dziwnego człowieka nie pamiętana…. Albo to bardzo zły człowiek, albo bardzo nieszczęśliwy,.,
– Bardzo nieszczęśliwy!… – utrzymywał wtedy Staszek, wiedziony poczciwym, naturalnym instynktem.