Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czarne godziny: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarne godziny: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 452 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. STA­RY ORY­GI­NAŁ.

Przed laty nie­speł­na dzie­się­ciu zaj­mo­wał pu­blicz­ność lwow­ska, zwłasz­cza taka, któ­ra znacz­ną część dnia zwy­kła prze­pę­dzać na uli­cy, ory­gi­nał dziw­ne­go ro­dza­ju. Spo­ty­kać go moż­na było wszę­dzie i o każ­dej pra­wie do­bie, la­tem i zimą na naj­lud­niej­szych miej­scach sto­li­cy – a cała po­stać jego i za­cho­wa­nie się były tego ro­dza­ju, że zaj­my­wa­ły ta­kich na­wet prze­chod­niów, któ­rzy albo za dużo mają za­ję­cia, albo za mało ob­ser­wa­cyj­ne­go daru, aby zwra­cać uwa­gę na pierw­sze lep­sze dzi­wacz­ne in­dy­wi­du­um..

Był to męż­czy­zna dość po­de­szłe­go już wie­ku, ale a ca­łe­go wy­ra­zu jego po­sta­ci moż­na było wnio­sko­wać, że nie tyle same lata, co nie­li­to­ści­wa dłoń losu i twar­da wal­ka ży­cia po­chy­li­ły mu czo­ło i okry­ły głę­bo­kie­mi bruz­da­mi twarz jeg. Niz­kie­go był wzro­stu i wą­tłej bu­do­wy cia­ła, miał jed­nak w so­bie coś z tej za­schłej, za­wię­dłej ży­wot­no­ści, ude­rzaj owa ży­la­stą, su­chą kom­plek­sją, któ­ra jest da­le­ko mniej zwod­ni­czym zna­kiem wy­trwa­ło­ści i siły fi­zycz­nej, niż lica czer­stwe i świe­żym ru­mień­cem okra­szo­ne.

Twarz jego była ścią­gła, pra­wie nie na­tu­ral­nie wąz­ka, żół­ta i wy­schnię­ta, a skó­ra po­zba­wio­na pra­wie zu­peł­nie ży­wej bar­wy, po­marsz­czo­na i po­ora­na, zda­wa­ła się nie ukry­wać pod sobą ani krwi kro­pli ani musz­ku­łów, ale wy­glą­da­ła tyl­ko na bez­po­śred­nia po­wło­kę po­licz­ko­wych ko­ści. Ko­ści ie ster­cza­ły u na­sze­go' ory­gi­na­ła w nie­zwy­kły spo­sób, a przy co­raz bar­dziej zwę­ża­ją­cym się ku bro­dzie owa­lu, nada­wa­ły ca­łej fi­zo­gnom­ji dziw­nie ostre­go, ja­skra­we­go wy­ra­zu.

Siwe już cał­kiem ale gę­ste wło­sy plą­ta­ły się w nie­ła­dzie po gło­wie i pa­da­ły w na­tu­ral­nych skrę­tach na zbru­dzo­ny koł­nierz sza­racz­ko­wej ka­po­ty; głę­bo­ko osa­dzo­ne oczy strze­la­ły z swej wklę­słej, si­na­wej opra­wy spoj­rze­nia­mi, w któ­rych wy­raz po­nu­rej ja­kiejś, cza­sa­mi na­wet idio­tycz­nej za­du­my mię­szał się co chwi­la z bla­ska­mi go­rącz­ki. Ten wiecz­ny nie­po­kój spoj­rze­nia, ta cią­gła zmia­na jego wy­ra­zu, nada­wa­ły osob­nej, wiel­ce cha­rak­te­ry­stycz­nej ce­chy ca­łej fi­zo­gnom­ji.

Oczy tak ru­chli­we, tak peł­ne we­wnętrz­ne­go, cho­ciaż cho­ro­bli­we­go ży­cia, ta­kim ża­rem pło­ną­ce – a nie­kie­dy tyl­ko na chwi­lę od­po­czy­wa­ją­ce w mar­twem utkwie­niu – sta­no­wi­ły dzi­wacz­ny kon­trast z bia­łym wło­sem star­ca, z jogo zgrzy­bia­łem i żół­tem ob­li­czem i z drżą­cą ko­ści­stą dło­nią, opar­tą za­wsze na gru­bej, cięż­ko oku­tej la­sce. Ja­koż na pierw­szy rzut oka wy­raz ten spoj­rze­nia ude­rzał ja­kąś dziw­ną nie­na­tu­ral­no­ścią, ja­kąś przy­krą nie­zgo­dą z resz­tą zło­ma­nej po­stać

Do­pie­ro po bliż­szem roz­pa­trze­niu się w ca­łej twa­rzy star­ca za­uwa­żyć było moż­na, że ów nie­spo­kój go­rącz­ko­wy jego wzro­ku ko­re­spon­do­wał z wy­ra­zem jego fi­zo­gnom­ji. Gdyś się uważ­nie wpa­trzył w tę twarz tak nędz­na i dzi­wacz­nie po­fał­do­wa­ną, do­strze­głeś, iż rów­no­cze­śnie z bły­ska­mi oczu prze­la­tu­ją ją co chwi­la wy­ra­zy roz­ma­itych uczuć, że czo­ło, o ile je wi­dzieć moż­na było z pod ko­smy­ków si­we­go wło­sa łą­czą­ce­go się z du­że­mi krza­cza­ste­mi brwia­mi, to sro­ży­ło się mar­sem gnie­wu to fał­do­wa­ło cięż­ką tro­ską lub wy­tę­żo­nem my­śle­niem, że par­ga­mi­no­wej, su­chej skó­rze star­czy­ło jesz­cze na tyle ru­chu, aby za­drgać prze­lot­nym, ży­wym wy­ra­zem, że wąz­kie, sine usta, ocie­nio­ne pod­strzy­żo­ne­mi wą­sa­mi, za­ci­na­ły się jak­by pod uczu­ciem bolu lub zwi­ja­ły się do we­sel­sze­go uśmie­chu.

Taka gra mi­micz­na mu­sia­ła tem bar­dziej zaj­my­wać każ­de­go uważ­niej­sze­go wi­dza, ile­że nie była ona u star­ca tego od­bły­skiem wra­żeń ze­wnętrz­nych, ale nie­ja­ko hie­ro­gli­fa­mi za­gad­ko­we­mi, któ­re­mi się wy­pi­sy­wa­ła du­sza, obej­mu­ją­ca swój osob­ny świat uczuć i wzru­szeń, od­cię­ta od wszyst­kie­go co ją na ze­wnątrz ota­cza­ło. Ten dziw­ny ka­lej­do­skop spoj­rzeń i wy­ra­zów twa­rzy był tyl­ko ta­jem­ni­czą ste­no­gra­fją owej roz­mo­wy, któ­rą po­chy­lo­ny sta­ru­szek pro­wa­dził z sa­mym sobą, z swem su­mie­niem, z swym cięż­kim So­sem może…

Czyż nie­dość tu te­ma­tu do ta­kiej' ukry­tej roz­mo­wy, do dy­alek­ty­ki we­wnętrz­nej?… Sta­rzec ów ubra­ny był la­tem i zimą w wy­tar­tą i po­ła­ta­ną ka­po­tę sza­racz­ko­wą o przed­wiecz­nym kro­ju pię­ta za­wsze szczel­nie osła­nia­ła przed okiem wi­dza spodnią część ubra­nia, w buty moc­no pod­ruj­no­wa­ne, ale za­wsze czy­ste a la­tem na­wet błysz­czą­ce, w czap­kę fu­trza­ną z kla­pa­mi w for­mie ka­cze­go dziu­ba, któ­ra la­tem ustę­po­wa­ła miej­sca po­czer­nia­łe­mu już od nie­przy­jaź­nych wpły­wów po­go­dy, sło­mia­ne­mu ka­pe­lu­szo­wi o ogrom­nych, pod­ła­ma­nych kry­sach, któ­ry oko­lo­ny był biel­szym nie­co pa­skiem, je­dy­nym po­zo­sta­łym śla­dem, że był daw­niej ozdo­bio­ny sze­ro­ką wstąż­ka.

W ca­łej tej sta­rej i wy­tar­tej odzie­ży prze­bi­ja­ło się cięż­kie ubó­stwo, szcze­rzy­ła się gorz­ka nę­dza – ale wi­dać też było, że wła­ści­ciel po­dar­tej ka­po­ty wiódł roz­pacz­ną wal­kę z głod­nym zę­bem nie­do­stat­ku, że czy­nił wszel­kie usi­ło­wa­nia, aby po­kryć to, co ten­że bez mi­ło­sier­dzia uszka­dzał. Ka­po­ta była za­wsze sta­ran­nie czysz­czo­na, a z pod jej koł­nie­rza, któ­ry już nie­ste­ty urą­gał wszel­kim usi­ło­wa­niom szczot­ki, wy­glą­dał za­wsze bia­ły, cień­ki ale fa­tal­nie po­strzę­pio­ny rą­bek bie­li­zny.

Taka była po­stać ze­wnętrz­na ory­gi­na­ła.

Sia­dy­wał on la­tem wśród po­łu­dnia na jed­nej z łe­we­czek usta­wio­nych na wa­łach het­mań­skich – a pod wie­czór spo­tkać go moż­na było co­dzien­nie w jed­nym z naj­od­le­glej­szych i naj­bar­dziej ukry­tych za­kąt­ków ogro­du je­zu­ic­kie­go. Wów­czas albo wo­dził owym ru­chli­wym, roz­pło­mie­nio­nym wzro­kiem na oko­ło sie­bie, niby pa­trząc na wszyst­kich a w isto­cie nie wi­dząc ni­ko­go, albo też utkwił oczy w pia­sku lub mu­ra­wie i jak­by w nich czy­tał ja­kie bar­dzo cia­ka­we i bar­dzo wzru­sza­ją­ce rze­czy, uśmie­chał się to bo­le­śnie to ła­god­nie, poru – szał usta­mi, po­pra­wiał czap­ki i ude­rzał sil­nie że­la­znym koń­cem swej la­ski w zie­mię. Gdy go kto bli­żej pod­pa­trzył, mógł doj­rzeć, jak nie­raz z sen­ne­go i go­rą­ce­go oka na­gle spa­dło coś na­kształt łzy i oszkli­ło na chwi­le strzę­py si­we­go wąsa. Wte­dy po­ry­wał się nasz ory­gi­nał, ocie­rał szyb­ko oczy i oglą­dał się do­ko­ła, jak­by z oba­wy, czy­li go kto nie pod­pa­trzył w sła­bej chwi­li. A gdy istot­nie spo­tkał się z czy­jemś okiem, wsta­wał żywo z ła­wecz­ki i ucie­kał przed cie­ka­wym.

Cza­sa­mi wy­do­by­wał z kie­sze­ni ja­kąś książ­kę z moc­no zu­ży­te­mi i zbru­dzo­ne­mi kart­ka­mi i czy­tał w niej pil­nie – za­my­śli­wał się i z uśmie­chem wy­ra­ża­ją­cym ja­kąś we­so­łą na­dzie­ję pu­kał la­ską o zie­mię. Cza­sem zno­wu za­ta­piał wzrok W plik pa­pie­ru lub w gład­ką kar­tę li­stu, a twarz jego wy­ra­ża­ła głę­bo­kie roz­rzew­nie­nie i blask oczu przy­ga­sał jak­by pod wpły­wem ci­che­go uczu­cia.

Nikt go nie wi­dział w to­wa­rzy­stwie, za­wsze cho­dzi? i sia­dy­wał sa­mot­nio. Gdy kto usiadł koło nie­go, wsta­wał i prze­no­sił się na inne miej­sce – a zda­rza­ło się nie­raz, zwłasz­cza w porę zjaz­dów oby­wa­te­li wiej­skich, że pa­trząc na nad­cho­dzą­cych, na­gle z prze­stra­chem zry­wał się i jak­by spo­tkał się z oso­bą, przed któ­rą ukryć się pra­gnął, z nad­zwy­czaj­ną na swój wiek szyb­ko­ścią umy­kał w prze­ciw­na stro­nę.

Raz gdy za­to­pio­ny w my­ślach i w nie­mej roz­mo­wie z sa­mym sobą nie zwa­żał na prze­cho­dzą­cych, nad­szedł ja­kiś je­go­mość, wi­docz­nie go­spo­darz ze wsi przy­by­ły, a przy­pa­trzyw­szy się star­co­wi sta­nął na­gle przed nim i zdu­mie­niem za­wo­łał:

– Wszel­ki duch!… A toż to pan.,.

Sta­rzec nie­zna­jo­my nie dał mu do­koń­czyć, ale po­rwał się, jak­by przez żmi­ję uką­szo­ny, rzu­cił okiem na mó­wią­ce­go i umy­ka­jąc po­da­nej so­bie dło­ni szyb­kim pę­dem znik­nął z przed oczu zdzi­wio­ne­go.

Nie­raz zda­rza­ło się, iż sie­dząc jak zwy­kle sa­mot­nie, miał tyle smut­ku w swej ze­schłej twa­rzy, tyle wy­ra­zu bo­le­ści w oczach, iż ktoś z prze­chod­niów, zdję­ty współ­czu­ciem a zwie­dzio­ny nędz­nym ubio­rem, po­da­wał mu jał­muż­nę. Wów­czas twarz nie­zna­jo­me­go sta­rusz­ka przy­bie­ra­ła wy­raz dum­ne­go gnie­wu i groź­nej ura­zy, czo­ło sro­ży­ło mu się mar­sem a usta drga­ły, jak­by ci­snąć mia­ły nie­pro­szo­ne­mu daw­cy sło­wo znie­wa­gi w oczy… Opa­mię­ty­wał się jed­nak ry­chło i nim zmię­sza­ny do­bro­czyń­ca mógł go prze­pro­sić, zni­kał w ja­kiejś bocz­nej ulicz­ce.

Jak to czy­tel­ni­cy nasi z tych może za ob­szer­nych a więc… nu­żą­cych szcze­gó­łów wy­ro­zu­mieć mo­gli, nie był to zwy­kły typ ulicz­nych dzi­wa­ków – ale był to ory­gi­nał szla­chet­niej­sze­go ro­dza­ju, któ­ry nie ba­wił wpraw­dzie sobą ga­wie­dzi na wzór owych bru­ko­wych cu­da­ków, któ­rych tyle li­czy każ­da sto­li­ca, ale zaj­my­wać mu­siał wszyst­kich tych, któ­rzy prze­jąw­szy się zda­niem Go­ethe­go, że wię­cej uj­rzeć moż­na na uli­cy niż w te­atrze, stu­dju­ją lu­dzi i ży­cie, gdzie­kol­wiek tyl­ko nada­rzy się do tego spo­sob­ność…

Ileż to ta­kich po­sta­ci, jak owa tu przez nas wpro­wa­dzo­na, prze­su­wa się przed na­sze­mi oczy­ma?… Prze­cho­dzi­my koło nich pra­wie co­dzien­nie, spo­zie­ra­my na nie po­bież­nie, na wi­dok ich jed­ni z nas uśmiech­ną się z pu­stą we­so­ło­ścią, dru­dzy uczu­ją w du­szy coś na­kształt lek­kie­go, smut­ne­go współ­udzia­łu, ale rzad­ko kto dłu­żej i głę­biej za­my­śli się nad temi po­sta­cia­mi…

Nikt nie pró­bu­je do­my­śleć się, nikt nie kusi się od­gad­nąć, ja­kie zna­cze­nie kry­je nam ta­kie wi­do­wi­sko ży­cia.,. A prze­cież te ory­gi­nal­ne po­sta­cie, te bied­ne ofia­ry ga­wie­dzi ulicz­nej i pu­sto­ty płyt­kich żar­tow­ni­siów, są nie­raz ży­we­mi, wy­mow­ne­mi kar­ta­mi z tej nig­dy nie­wy­czer­pa­nej; nig­dy nie zgłę­bio­nej księ­gi ży­cia….

Są to ilu­stra­cje – do któ­rych nie szu­ka­my tek­stu…

A gdy­by go po­szu­kać, gdy­by za­py­tać, co ta­kich lu­dzi, któ­rych zo­wie­my ry­czał­to­wem imie­niem ory­gi­na­łów, wy­rzu­ci­ło po nad gład­ką, tak zni­we­lo­wa­ną dziś po­wierzch­nie spo­łe­czeń­stwa, co im wy­ci­snę­ło osob­ne, ude­rza­ją­ce pięt­no, któ­re ich ja­skra­wo róż­ni od resz­ty i pal­ca­mi wy­ty­kać każe ja­kie sprę­ży­ny cha­rak­te­ru, ja­kie igrasz­ki losu zro­bi­ły z nich to, czem są, przed­miot po­śmie­wi­ska lub li­to­ści – ja­każ­by to była hi­stor­ja cie­ka­wa ży­cia, ja­kie zdu­mie­wa­ją­ce pa­mięt­ni­ki losu!…

Ale wróć­my do na­sze­go za­gad­ko­we­go bo­ha­te­ra.

Kto tyl­ko zwra­cał na nie­go wię­cej uwa­gi – a mu­siał to czy­nić każ­dy, kogo raz za­ję­ła ży­wiej ta dziw­na, tyle cha­rak­te­ry­stycz­na, uro­kiem ory­gi­nal­nej a za­gad­ko­wej nie­zwy­kło­ści po­cią­ga­ją­ca za sobą po­stać – ten mu­siał do­strzedz tak­że że były dnie, w któ­rych nasz zna­jo­my sta­rzec nie po­ja­wiał się na zwy­kłej swej ła­wecz­ce na wa­łach lub w ogro­dzie je­zu­ic­kim, lecz ca­łe­mi go­dzi­na­mi cho­dził lub stał na któ­rej znaj­do­wa­ła się lo­te­ryj­na ko­lek­tu­ra…. W dzień cią­gnie­nia spo­tkać go już moż­na było za­wsze w po­bli­żu ta­blic z czer­wo­ne­mi cy­fra­mi, cho­dzą­ce­go tam i na­zad nie­cier­pli­wie.

Twarz jego w ta­kim ra­zie przed­sta­wia­ła jesz­cze żyw­szą grę wy­ra­zu, oczy bie­ga­ły jesz­cze szyb­ciej, pa­ła­ły jesz­cze sil­niej, na­bie­ra­ły na­wet ja­kie­goś zło­wro­gie­go, pra­wie de­mo­nicz­ne­go po­ły­sku….

A gdy W koń­cu po­ja­wi­ła się ta­bli­ca z owe­mi pię­ciu cy­fra­mi, na któ­rych tyle lu­dzi opie­ra słod­kie ma­rze­nia i na­dzie­je, nie­zna­jo­my zbli­żał się do niej nie­śmia­ło, jak­by się bał i wa­hał – i za­wsze kil­ka chwil mi­ja­ło, nim od­wa­żył się pod­nieść oczy i spoj­rzeć na ta­bli­cę…

Wów­czas moż­na go było wi­dzieć, jak z wle­pio­ne­mi oczy­ma stał dłu­go… jak twarz jego przed­sta­wia­ła cala ska­lę we­wnętrz­ne­go udrę­cze­nia, od gorz­kie­go uśmie­chu aż do roz­pacz­ne­go, dzi­kie­go gnie­wu, jak chwia­ły się pod nim nogi i cała po­stać przy­tło­czo­ną była i zło­ma­ną – jak na­resz­cie prze­cie­rał oczy i z po­chy­lo­nem czo­łem, z usta­mi po­ru­sza­ne­mi ci­chym, ury­wa­nym szep­tem od­cho­dził smut­ny i znę­ka­ny….

Każ­de­go ta­kie­go dnia już go nig­dzie na uli­cy spo­tkać nie było moż­na… Szedł chwiej­nym kro­kiem za mia­sto w za­uł­ko­we ulicz­ki, ku miej­scu, gdzie miał przy­tu­łek, i już go cały dzień nie opusz­czał.

Pójdź­myż za nim.

Pod Wy­so­kim Zam­kiem, od stro­ny żół­kiew­skie­go przed­mie­ścia, wśród ca­łej, cia­sno usta­wio­nej gru­py dom­ków mu­ro­wa­nych i drew­nia­nych, stał opar­ty u stóp Pia­sko­wej góry do­mek ma­lut­ki, po­chy­lo­ny, brud­niej­szy jesz­cze i nędz­niej­szy niż są­sied­nie do­mo­stwa.

Na jego fron­cie po­chy­lo­nym, z któ­re­go tynk bia­ły po­opa­dał, przy­bi­ta była zie­lo­na wie­cha, go­dło szyn­ku, któ­ry się na dole znaj­do­wał, a go­dło to ko­men­to­wał duży, czar­ny na­pis, obie­cu­ją­cy stra­pio­nym po­krze­pie­nie za­po­mo­cą piwa i wód­ki.

Do dom­ku tego wcho­dzi­ło się przez małe, ciem­ne sion­ki, za­sta­wio­ne próż­ne­mi becz­ka­mi i prze­peł­nio­ne nie­mi­łą wo­nią wód­cza­ną. Z sio­nek roz­cho­dzi­ły się dwa małe ko­ry­ta­rzy­ki do dwóch osob­nych po­miesz­kań i pię­ły stro­me, wąz­kie schod­ki na stry­szek, gdzie znaj­do­wa­ła się li­cha iz­deb­ka. Całe to do­mo­stwo przed­sta­wia­ło opła­ka­ny wi­dok nę­dzy i bru­du, do­trzy­mu­jąc wier­nie to­wa­rzy­stwa swe­mu oto­cze­niu.

W tym to dom­ku zni­kał za­wsze nasz ory­gi­nał przy schył­ku dnia, po prze­by­tej prze­chadz­ce po mie­ście.

Miesz­kał on wła­śnie na owym strysz­ku, o któ­rym wspo­mi­na­li­śmy.

Była tam iz­deb­ka, któ­rą kil­ku kro­ka­mi wzdłuż i wszerz zmie­rzyć było moż­na. Ścia­ny po­pa­czo­ne, z któ­rych po­opa­da­ło wap­no, po­wa­ła bel­ko­wa, okry­ta gru­bym ku­rzem i gę­stym la­bi­ryn­tem sia­tek pa­ję­czych, małe okno z szy­ba­mi czar­ne­mi od bru­du, pod­ło­ga nie po­bi­ta de­ska­mi – wszyst­ko to nada­wa­ło iz­deb­ce tej ce­chę ostat­niej nę­dzy i zda­wa­ło się spo­zie­rać na przy­by­sza głod­nem, roz­pacz­nem okiem nie­do­stat­ku.

Ume­blo­wa­nie, je­że­li moż­na nad­użyć tu tego wy­ra­zu, było od­po­wied­nie po­miesz­ka­niu, choć coś z saw­ne­go do­stat­ku, coś z śla­dów lep­sze­go bytu prze­bi­ja­ło się w niem jesz­cze. Nędz­ne, po­pod­pie­ra­ne loże przy­kry­te było dziu­ra­wym, wy­tar­tym dy­wa­ni­kiem, któ­ry daw­niej ude­rzać mu­siał bar­wa wy­tka­nych na nim kwia­tów, dziś jed­nak okrył się już dziw­nie nie­zde­cy­do­wa­nym, pło­wym ko­lo­rem. Dy­wa­nik ten i skó­rza­na, moc­no uszko­dzo­na po­dusz­ka osła­nia­ły od bie­dy zu­chwa­le wy­sta­ją­cą sło­mę, strzę­pią­cą się zdra­dziec­ko ze wszyst­kich kra­jów łóż­ka.

Nad łóż­kiem wi­siał ob­raz Mat­ki Bo­skiej, sta­re, zczer­nia­łe ma­lo­wi­dło, oto­czo­ne zwię­dłe­mi wian­ka­mi i pal­mo­we­mi rószcz­ka­mi, a za­raz po­ni­żej przy­bi­ta była do ścia­ny dość spo­ra, pió­rem ry­so­wa­na mapa, śla­da­mi pal­ców po­zna­czo­na, z ka­li­gra­ficz­nym na­pi­sem u dołu: "Mapa dóbr Za­wi­chrów­ka". Koło łóż­ka stał mały zie­lo­ny, kuty, na ol­brzy­mią kłód­kę za­mknię­ty ku­fe­rek – a tuż obok okna ku­la­wy sto­lik w to­wa­rzy­stwie ochro­mia­łe­go tak­że zy­dla. Otoż i wszyst­kie sprzę­ty, któ­re moż­na było na­po­tkać na­tem pod­da­szu.

To był przy­tu­łek sta­re­go ory­gi­na­ła.

Spro­wa­dził się on tu przed dwo­ma laty po kil­ku­let­nim po­przed­nim po­by­cie we Lwo­wie. Kie­dy się spro­wa­dzał do nędz­ne­go do­mo­stwa, za­bie­ra­jąc miej­sce po ja­kimś eme­ry­to­wa­nym woź­nym, któ­ry zmarł z opil­stwa w szpi­ta­lu, go­spo­dar­stwo jego całe wy­glą­da­ło za­moż­niej i nie­omiesz­ka­ło na­wet wy­wrzeć pew­ne­go wra­że­nia na do­tych­cza­so­wych lo­ka­to­rów.

Trze­ba bo­wiem wie­dzieć, że sta­ry do­mek, któ­ry opi­sa­li­śmy, miał kil­ku sta­łych miesz­kań­ców i tyl­ko pią­ter­ko na pod­da­szu zmie­nia­ło usta­wicz­nie swych lo­ka­to­rów. Każ­dy z nich jed­nak, spro­wa­dza­jąc się do owe­go po­miesz­ka­nia, przy­cho­dził z wę­zeł­kiem pod pa­chą, któ­ry sta­no­wił cały do­by­tek. Tym­cza­sem sta­ru­szek spro­wa­dza­jąc się do nędz­nej iz­deb­ki przy­wiózł na wóz­ku z Kra­kow­skie­go swo­je sprzę­ty, czem moc­no za­in­try­go­wał swo­ich przy­szłych są­sia­dów. Były bo­wiem na tym wóz­ku i dość spo­ry tłu­mok skó­rza­ny, i dwa ku­fry kute i kłąb po­rząd­nej po­ście­li – na czem wszyst­kiem ary­sto­kra­tycz­nie spo­czy­wał pa­ra­sol duży je­dwab­ny i dwie an­typ­ki z bursz­ty­na­mi.

Pan Ma­te­usz Szuć, naj­daw­niej­szy i naj­stal­szy lo­ka­tor dom­ku, i nie­ja­ko jego pa­try­cjusz i pa­try­ar­cha, któ­re­go kunszt, jak to po­znać moż­na było z du­że­go buta, wy­kro­jo­ne­go z czar­ne­go, cu­kro­we­go pa­pie­ru i przy­bi­te­go nad oknem, za­sa­dzał się na sze­wiec­twie, wy­biegł za­raz z żona swo­ją przed do­mek, i zdzi­wio­nem okiem przy­glą­dał się tak za­sob­ne­mu lo­ka­to­ro­wi.

Po­rząd­ne wy­stą­pie­nie sta­rusz­ka tak za­im­po­no­wa­ło na­wet maj­stro­wi i jego za­cnej, czer­wo­nej mał­żon­ce, że choć przy­zwy­cza­je­ni byli pa­trzyć z ary­sto­kra­tycz­na wy­nio­sło­ścią na wszyst­kich lo­ka­to­rów pią­ter­ka, tym ra­zem grzecz­nie skło­ni­li się star­co­wi, a pan Ma­te­usz pod­pro­wa­dził go na­wet na ciem­ne schod­ki i za­ty­tu­ło­wał je­go­mość.

Od tego też cza­su zo­sta­ła ta na­zwa już na za­wsze sta­re­mu ory­gi­na­ło­wi. Nie wie­dzia­no jego wła­ści­we­go imie­nia, i nikt też o nie sie­nie do­py­ty­wał; na­zy­wa­no go od­tąd je­dy­nie je­go­mość z pią­ter­ka.

Je­go­mość grzecz­nie się skło­nił swym no­wym są­sia­dom, ale wy­mi­jał wszel­kie dal­sze za­py­ta­nia pana maj­stra Szu­cia i nig­dy nie uczy­nił za­dość jego nie­win­nej cie­ka­wo­ści. Wzma­ga­ło to bar­dziej jesz­cze pierw­sze wra­że­nie – a wszy­scy miesz­kań­ce z pew­nem mi­mo­wol­nem usza­no­wa­niem spo­glą­da­li na ta­jem­ni­cze­go są­sia­da. Nikt nie śmiał zbli­żyć się do nie­go, choć każ­dy miał do tego ocho­tę.

Po kil­ku – dniach nie­cier­pli­we­go ocze­ki­wa­nia do­znał jed­nak pan maj­ster Szuć tej sa­tys­fak­cji, że nowy lo­ka­tor zja­wił się w jego warsz­ta­cie. Pan Szuć po­rwał się od ro­bo­ty, pani Szu­cio­wa po­spie­szy­ła pod­sta­wić go­ścio­wi zy­de­lek, a obo­je z wy­tę­żo­ną cie­ka­wo­ścią wy­cze­ki­wa­li, aby prze­mó­wił. Sta­ru­szek im­po­no­wał im swo­ją dys­tyn­gwo­wa­ną miną, swym wło­sem bia­łym i śla­da­mi cier­pie­nia na twa­rzy, a choć cała fi­zo­gnom­ja, któ­rą już zna­my, ude­rza­ła ce­chą dzi­wac­twa, prze­cież za­nad­to była roz­ja­śnio­ną wy­ra­zem po­czci­wo­ści i ła­god­no­ści, aby nie wzbu­dzić współ­czu­cia w lep­szych ser­cach.

Tyle ocze­ki­wa­na wi­zy­ta nie trwa­ła jed­nak dłu­go. Sta­ru­szek grzecz­nie za­py­tał pa­nią maj­stro­we, czy­li nie ze­chce go sto­ło­wać, usu­nął krót­kie­mi sło­wy jej skru­pu­ły go­spo­dar­skie, zgo­dził się od razu na wy­zna­czo­ną cenę i upro­siw­szy so­bie, aby mu obiad wy­se­ła­no na górę, po­wró­cił do swo­jej iz­deb­ki.

Jesz­cze prę­dzej niż maj­ster Szuć za­warł zna­jo­mość z sta­rusz­kiem inny lo­ka­tor ma­łe­go dom­ku.

Był to mło­dy chło­pak, zna­ny na ca­łej tej czę­ści przed­mie­ścia pod imie­niem Stasz­ka pia­ska­rza.

Li­czył może lat szes­na­ście, ale sil­ny był i krzep­ki nad wiek swój – we­so­ły za­wsze mimo gorz­kie­go nie­do­stat­ku Jego ra­mio­na, okrą­gła twarz, z piw­ne­mi, ja­śnie­ją­ce­mi oczy­ma, mia­ła w so­bie obok ca­łej po­czci­wo­ści do­bre­go chło­pa­ka coś ze spry­tu i chy­tro­ści wiel­ko­miej­skiej ka­nal­ji, a ma ustach naj­czę­ściej wił mu się uśmiech zdro­wia i mło­do­ści.

Sta­szek, ma­gi­strac­kie dziec­ko,. jak zwy­kli we Lwo­wie na­zy­wać dzie­ci, któ­rym nie dano znad ani mat­ki ani ojca, a któ­rych ra­tu­je od nędz­nej śmier­ci opie­ka ma­gi­stra­tu, szyb­ko, jak to mó­wią, sta­nął na wła­snych no­gach, bo za­le­d­wie do­ro­sł­szy lat ośmiu od­da­ny zo­stał do ja­kie­goś warsz­ta­tu, zkąd jed­nak ucie­kł­szy nie­ba­wem, wa­łę­sał się po mie­ście i przed­mie­ściach, zmie­niał pa­nów co chwi­la, nad­ra­biał prze­my­siosn i spry­tem ulicz­nym i – żył.

Sy­piał la­tem na Wy­so­kim zam­ku, lub na ław­ce na Szkar­pach, cza­sem ja­dał, czę­ściej jed­nak oby­wał się bez tej funk­cji, skost­nia­łe w zi­mie człon­ki od­grze­wał na od­wa­chu lub u ja­kiej li­to­ści­wej kru­piar­ki na Ły­cza­ko­wie – i rósł na ła­sce Bo­żej, aż urósł w ro­zum na­tu­ral­ny i siły fi­zycz­ne.

Wte­dy Sta­szek po­czął za­my­ślać się nad swo­im obec­nym sta­nem i nad lo­sem przy­szłym. Spo­waż­niał moc­no i po­czął du­mać. Rza­dziej już uczęsz­czał na mi­tyng swych ró­wie­śni­ków wie­ku i to­wa­rzy­szy nie­do­li, któ­ry od­by­wał się re­gu­lar­nie na Tar­go­wi­cy drzew­nej, a koń­czył się olim­pij­skie­mi za­pa­sa­mi i je­ne­ral­ną pró­ba zręcz­no­ści w ci­ska­niu ka­mie­ni po nad dach boż­ni­cy ży­dow­skiej, za­nie­dby­wał musz­try i kon­cer­ta mu­zyk woj­sko­wych, a w koń­cu zwie­rzył się po­uf­nie przed star­szy­mi swy­mi to­wa­rzy­sza­mi, że za­my­ślą ni mniej ni wię­cej – tyl­ko za­ło­żyć han­del.

I do­trzy­mał sło­wa. Za­ło­żył han­del – eta­bo­wał się Z za­ro­bio­nych drob­ne­mi, ulicz­ne­mi usłu­ga­mi gra­je­rów zło­żył so­bie ka­pi­tał, się­ga­ją­cy do nie­sły­cha­nie wiel­kiej wy – ob­ra­że­niem jego sumy – gul­de­na. Z tego ku­pił so­bie dwa gru­be wor­ki i po­wróz moc­ny. Po­tem po­szedł na Wy­so­ki Za­mek nie­opo­dal od ka­mie­nio­ło­mu, upa­trzył so­bie miej­sce, pod­sko­czył z ra­do­ści i za­wo­łał:

– Mam fa­bry­kę!

Istot­nie do­strzegł miej­sce, gdzie był nie­ru­sza­ny jesz­cze a nie­prze­bra­ny w swej ob­fi­to­ści po­kład pia­sku bia­łe­go, drob­ne­go i czy­ste­go, że aż miło.

Otwo­rzył tedy han­del i fa­bry­kę. Na­peł­nił wor­ki pia­skiem, prze­wią­zał przez bar­ki i wy­brał się do mia­sta. Nie­ba­wem do tylu gło­sów wrza­skli­wych, roz­le­ga­ją­cych się po uli­cach i po­dwó­rzach Lwo­wa przy­był głos nowy, sil­ny i dźwięcz­ny, wy­do­by­wa­ją­cy się z pier­si, prze­peł­nio­nej sa­tys­fak­cja mo­ral­ną a pra­wie dumą:

– Pia­sek! Bia­ły, ślicz­ny pia­sek!

Han­del Stasz­ka, choć nie pro­to­ko­ło­wa­ny i bez fir­my, szedł do­brze.

Sta­szek umiał się przy­po­do­bać ku­char­kom, tym naj­lep­szym kon­su­ment­kom pia­sku, i za­pew­nił so­bie wkrót­ce wzię­cie. Znał każ­de po­dwó­rze, każ­dą kuch­nię, każ­de­go stró­ża ka­mie­nicz­ne­go, umiał się wro­dzo­nym dow­ci­pem i we­so­ło­ścią przy­mi­lić wszyst­kim – ot – krót­ko mó­wiąc – zro­bił chło­pak kar­je­rę!

Nie­ba­wem roz­prze­strze­nił in­te­res przez za­ku­pie­nie że­la­zne­go ry­dla, a opa­trzyw­szy tak fa­bry­kę swo­ją w tę ma­szy­nę, po­my­ślał o roz­sze­rze­niu skła­du. Wy­na­jął so­bie tedy ko­mór­kę ma­leń­ką w zna­nym nam już dom­ku. Ko­mór­ka ta mia­ła za­le­d­wie dwa kro­ki wszerz, trzy kro­ki wzdłuż, ale

Stasz­ko­wi wy­star­czy­ła wy­śmie­ni­cie na miesz­ka­nie i ma­ga­zyn.

I był szczę­śli­wy mio­dy chłop­czy­na, prze­gry­zu­jąc się przez świat we­dle sił swo­ich. Jed­ną miał tyl­ko tę­sk­no­tę, jed­no pra­gnie­nie i ma­rzył o tem cią­gle, jak­by je kie­dyś speł­nić. Szczy­tem jego ma­rzeń było, aby kie­dyś prze­mysł swój roz­prze­strze­nić do tego stop­nia, iżby mógł so­bie ku­pie ko­nia i na wzór in­nych lwow­skich pia­ska­rzy roz­wo­zić swój to­war wóz­kiem. Był to jego ide­ał! W snach naj­pięk­niej­szych sta­wał mu przed oczy­ma mały wó­zek wy­ła­do­wa­ny wor­ka­mi pia­sku, a przed wóz­kiem sta­ry, chu­dy koń uprzę­żo­ny po­wro­zem…

Otoż ten Sta­szek zro­bił jesz­cze przed pa­nem maj­strem Szu­ciem zna­jo­mość z dziw­nym sta­rusz­kiem.

Za­raz na dru­gi dzień po jego spro­wa­dze­niu się do ma­łe­go dom­ku, wi­dział go Sta­szek bar­dzo rano, jak dźwi­gał ko­new­kę z wodą z da­le­kiej dość stud­ni, a wy­szedł­szy na ciem­ne scho­dy nie mógł udźwi­gnąć cię­ża­ru.

Chło­pa­ko­wi coś na­kształt li­to­ści ode­zwa­ło się w ser­cu, a do tego przy­łą­czy­ła się tak­że i chęt­ka po­pi­sa­nia się siła – więc zbli­żyw­szy się do star­ca i zaj­rzaw­szy mu z ser­decz­ną po­ufa­ło­ścią, w oczy, za­wo­łał:

– Anu, daj mnie je­go­mość!

I nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi wy­rwał sta­re­mu z rąk ko­new­kę i ująw­szy ją sil­ną dło­nią w jed­nej chwi­li sta­nął na gó­rze. Po chwi­li sta­nął tam za nim i sta­ru­szek, a na twa­rzy ma­lo­wa­ły się nie­ukon­ten­to­wa­nie i kło­pot, Się­gnął do kie­sze­ni i po­czął szu­kać dłu­go, aż na­resz­cie wy­do­był mały skó­rza­ny wo­re­czek i prze­rzu­ca­jąc mo­ne­tę wy­do­był jed­ną sztu­kę i chciał ją wrę­czyć chło­pa­ko­wi.

Sta­szek żach­nął się, zdjął z gło­wy czap­kę, skrę­cił ją w ręku i uciekł nie przyj­mu­jąc. Ale od tego cza­su, gdzie tyl­ko i kie­dy mogł, czy­nił usłu­gi roz­ma­ite sta­re­mu, choć ten­że gnie­wał się nie­raz i zży­mał, ostre­mi sło­wy tłu­ma­cząc po­czci­we­mu chło­pa­ko­wi, że na płat­ne usłu­gi nie ma fun­du­szów a da­rem­nych nie przyj­mu­je.

Kil­ka mie­się­cy już mi­nę­ło, jak nie­zna­jo­my sta­rzec miesz­kał w nędz­nem do­mo­stwie pod Wy­so­kim Zam­kiem a jesz­cze nie prze­stał in­try­go­wać swo­ich są­sia­dów. Pie­nią­dze, za wikt od­no­sił pani Szu­cio­wej re­gu­lar­nie, kon­ten­to­wał się jaką bądź stra­wą i jadł bar­dzo mało – a co pani maj­stro­wej szcze­gól­nie do­pie­ka­ło, jesz­cze mniej mó­wił. Za to­tem wię­cej mó­wio­no o nim.

Z po­cząt­ku mia­no go w są­siedz­twie za ma­jęt­ne­go bar­dzo skne­rę, do cze­go dwa ku­fry cięż­ko kute słu­ży­ły za waż­ne po­szla­ki. Ale w krót­ce prze­ko­na­no się do­sta­tecz­nie, że było to nie­słusz­ne po­dej­rzy­wa­nie. Pan maj­ster Szuć za­się­gnął też w krót­ce do­kład­nie ję­zy­ka co do swe­go ta­jem­ni­cze­go są­sia­da. Scha­dzał on się czę­sto z zna­jo­my­mi swy­mi w jed­nym z szyn­ków pod zam­ko­wą górą i wska­zał im jed­ne­go razu prze­cho­dzą­ce­go sta­rusz­ka.

I oto do­wie­dział się od zna­jo­me­go stró­ża ka­mie­nicz­ne­go z je­zu­ic­kiej uli­cy, ze ten sam je­go­mość miesz­kał daw­niej w jego ka­mie­ni­cy, i że wów­czas zaj­mo­wał pięk­ne po­ko­je i żył w do­stat­kach; usły­szał da­lej od po­przy­jaź­nio­ne­go so­bie woź­ne­go, że ten­że no­sił mu czę­sto roz­ma­ite pa­pie­ry są­do­we, ale sta­rzec już wów­czas miesz­kał da­lej od mia­sta i w uboż­szem po­miesz­ka­niu.

Z tych drob­nych szcze­gó­łów moż­na było so­bie wy­kom­bi­no­wać nie­ja­ko całą hi­stor­ję nie­zna­jo­me­go star­ca. Mię­dzy owem pięk­nem po­miesz­ka­niem przy uli­cy je­zu­ic­kiej a nędz­nym strysz­kiem pod Wy­so­kim Zam­kiem prze­być on mu­dro­gę. Była to hi­stor­ja upad­ku i nę­dzy.. Los twar­dy wi­docz­nie wy­pę­dził go z do­stat­ków, i sma­ga­jąc pę­dził na dół, prze­pa­ści­stą ścież­ką wzra­sta­ją­ce­go ubó­stwa, aż do opusz­cze­nia, do do­tkli­wej bie­dy – do gło­du…

Tak się mu­sia­ło mieć w isto­cie, bo i od cza­su spro­wa­dze­nia się nie­zna­jo­me­go do nędz­ne­go za­uł­ku uwa­ża­no toż me stop­nio­wa­nie się nę­dzy. Wkrót­ce stał mu się za dro­gi obiad u pani Szu­cio­wej i za­prze­stał ja­dać u niej, a jak się ży­wił, za­gad­ką było dla wszyst­kich. Na­stęp­nie po­czę­li za­glą­dać do iz­deb­ki na strysz­ku ży­dow­scy tan­de­ciarz wy­no­si­li ztam­tąd sprzęt po sprzę­cie. Wi­docz­nie ostat­nia nę­dza do­pie­ka­ła star­co­wi i mu­siał się wy­sprze­da­wać. Wszyst­ko, i co tak im­po­no­wa­ło jego są­sia­dom, po­cząw­szy od du­że­go ku­fra, aż do je­dwab­ne­go pa­ra­so­la i cy­bu­chów z bursz­ty­na­mi znik­nę­ło – i po­zo­sta­ło tyl­ko to, co­śmy za­sta­li, opi­su­jąc iz­deb­kę.

Maj­ster Szuć i Sta­szek spo­glą­da­li z pew­nem szcze­rem pół­czu­ciem na bied­ne­go star­ca, ale na twa­rzy jego nie od­kry­li znacz­nej zmia­ny. Była tyl­ko jesz­cze chud­sza, je­że­li to być mo­gło. Za­to­pio­ny był za­wsze w my­ślach jak daw­niej oczy głę­bo­ko osa­dzo­ne i ru­chli­we mia­ły zwy­kły swój blask go­rącz­ko­wy.

Tak mi­ja­ły całe mie­sią­ce, a są­sie­dzi sta­rusz­ka uwa­ża­li to stop­nio­wa­nie się jego nie­do­stat­ku. Ory­gi­nał nie zwie­rzył się jed­nak przed ni­kim, za­wsze był za­mknię­ty w so­bie i mil­czą­cy. Nikt też z miesz­kań­ców nędz­ne­go dom­ku nie­śmiał go bli­żej wy­ba­dy­wać. Wie­dzie­li, ze nie­zna­ny sta­rzec tak bied­nym jest jak oni, a może na­wet bied­niej­szym – ale tym ra­zem i nę­dza, któ­ra bar­dziej zbli­ża do sie­bie lu­dzi niż szczę­ście, nie zdo­ła­ła uto­ro­wać dro­gi do bliż­szej i po­ufal­szej zna­jo­mo­ści wza­jem­nej.

Wszyst­kim lo­ka­to­rom, nie wyj­mu­jąc na­wet pana maj­stra Szu­cia, któ­ry jak wie­my, wśród nędz­ne­go swe­go oto­cze­nia naj­wię­cej miał ary­sto­kra­tycz­nych in­kli­na­cyj, im­po­no­wa­ła duma i wy­nio­słość sta­rusz­ka, i ta że­la­zna ja­kaś wy­trwa­łość, któ­ra nie­po­zwa­la­ła wy­do­być się skar­dze z uci­śnio­nej pier­si… A że pierś ta była istot­nie uci­śnio­ną, że gnio­tło ją cięż­ką zmo­rą cier­pie­nie, nie mo­gło ujść na­wet oczom ta­kich pro­stacz­ków, ja­ki­mi byli są­sie­dzi sta­rusz­ka.

Cier­pie­nie bo­wiem czy pa­nem jest du­szy ludz­kiej czy słu­gą jej mocy – nig­dy się zu­peł­nie ukryć nie­da. Jako pan jest ono ty­ra­nem, jako słu­ga bun­tow­ni­kiem i zdraj­cą usta­wicz­nym…

Toż choć zda­je ci się, że prze­mo­głeś tę hy­drę bolu, że ją oko­wał siłą twej du­szy i har­tem cha­rak­te­ru, żeś za­mknął ją w naj­taj­niej­szej głę­bi twe­go ser­ca i za­su­nął za nią wrze­cią­dze za­cię­te­go mil­cze­nia – ona szy­dzi z twych wy­sił­ków i wy­glą­da zdra­dziec­ko z każ­de­go spoj­rze­nia oczów, bo­le­ścią omro­czo­nych, z każ­dej fał­dy czo­ła, po­ora­ne­go smut­kiem, szcze­rzy się z każ­de­go uda­ne­go uśmie­chu ust zsi­nia­łych…

Zda­je ci się, żeś po­gwał­cił upio­ra i w su­chym, wy­mu­szo­nym śmie­chu wi­dzisz try­umf że­la­znej twej woli – a to nie ty się śmie­jesz, to nę­dza two­ja, któ­rą chcesz przy­gnieść i zdła­wić, śmie­je się szy­der­czo z cie­bie…

Nig­dy nie bę­dziesz miał w bo­le­ści twej słu­gi, choć­byś po­trój­nym spi­żem okry­wał pierś i ma­ska otu­lał ob­li­cze… Je­śli nie pa­nem two­im, wo­ju­ją­cą przy­najm­niej bę­dzie stro­ną – a je­śli nie może na ca­łej twej po­sta­ci za­tknąć czar­ne­go sztan­da­ru zwy­cięz­twa, krwią ci przy­naj­miej wy­bły­śnie z oczów, na znak że wal­czy z tobą…

Tak się leż mia­ło i z na­szym nie­zna­jo­mym star­cem.

Kie­dy wra­cał póź­nym wie­czo­rem z swej ca­ło­dzien­nej prze­chadz­ki po mie­ście i nie oba­wiał się, ie go pod­glad­ny nie­po­wo­ła­ne oczy – wów­czas twarz cała wy­krzy­wia­ła mu się wy­ra­zem cięż­kie­go bolu i za­drga­ła od cza­su do cza­su kur­czem roz­pa­czy… Wte­dy w oczach jego ma­ja­czy­ły owe dzi­kie bły­ski, któ­re wspól­ne są za­ra­zem i sza­ło­wi gnie­wu i mę­kom bo­le­ści, nie ła­go­dzo­nej żad­ną na­dzie­ją ulgi. I cier­pie­nia bo­wiem mają, swój szczyt w sro­gim gnie­wie, a gniew ten­tem dzik­szy, im bez­sil­niej­szy, go­dzi wów­czas albo w nas sa­mych, albo gro­zi świa­tu i lu­dziom, ci­ska klą­twę na los, lub bluź­ni – sa­me­mu Bogu…

Jest to ostat­nie sło­wo pro­te­stu zka­to­wa­nej du­szy…

Nie­raz, w ta­kich chwi­lach pod­gląd­nął nie­zna­jo­me­go wzrok ja­kie­goś prze­chod­nia, i z lę­kiem się od­wró­cił od przy­kre­go wi­do­ku. A na pro­gu sta­re­go do­mo­stwa spo­tka­li się nie­raz z ta­kim. wy­ra­zem twa­rzy star­ca maj­ster Szuć i Sta­szek. Wów­czas trą­cał Sta­szek pana Szu­cia łok­ciem i wska­zy­wał mu nad­cho­dzą­ce­go star­ca – a obaj wpa­try­wa­li się weń dziw­nem, le­kli­wem nie­co spoj­rze­niem.

Oczy ich wle­pia­ły się w ze­schłe ob­li­cze a po­tem jak­by ce­lem do­peł­nie­nia so­bie ob­ra­zu, zsu­wa­ły się po wy­tar­tej, po­ła­ta­nej ka­po­cie i za­trzy­my­wa­ły się przy kie­sze­ni, z któ­rej wy­glą­dał z po­mię­dzy pli­ków pa­pie­ru bo­che­nek chle­ba. Na tym chle­bie, któ­ry w kie­sze­ni nę­dza­rza słu­ży tyl­ko jak­by ku ja­skraw­sze­mu uwy­dat­nie­niu bie­dy, a któ­ry wi­docz­nie już zczer­stwia­ły ster­czał jak twar­dy, ostry ka­mień z ka­po­ty; sta­rusz­ka, za­trzy­my­wał się za­zwy­czaj dłu­żej wzrok pana maj­stra i Stasz­ka. Wie­dzie­li oni bo­wiem do­brze, że od nie­ja­kie­go cza­su sta­no­wił on je­dy­ne po­ży­wie­nie sta­rusz­ka.

Gdy po­wra­ca­ją­cy je­go­mość przed sa­mym pro­giem pod­niósł wzrok do­tąd wle­pio­ny w zie­mię lub utkwio­ny w po­wie­trze, i uj­rzał przed sobą są­sia­dów, usi­ło­wał po­skro­mić owe uczu­cia, któ­re wy­bi­ły mu się na twa­rzy, i przy­brał minę spo­koj­niej­szą. Znać było za­raz, jak cięż­ki gwałt za­da­wał so­bie. Ale ma­ska po­ko­ju od­pa­da­ła od twa­rzy, i nie­chcia­ła się trzy­mać ry­sów, wy­krzy­wio­nych smut­kiem i cier­pie­niem, a oczy za­miast swo­bo­dy przy­bie­ra­ły wy­raz dziw­nie po­mię­sza­ny, za­miast spo­ko­ju wy­ra­ża­ły obłą­ka­nie. Po­chy­lał więc co­prę­dzej twarz swą ku zie­mi i mruk­nąw­szy w od­po­wiedź na ukło­ny pana Szu­cia i Stasz­ka, przy­spie­szo­nym kro­kiem dą­żył na schod­ki.

Pan maj­ster Szuć przy­bi­jał du­żym pal­cem ogień w fa­jecz­ce; pusz­czał kłąb dymu i ro­bił uwa­gę:

– Słu­chaj­no Stasz­ku, ten je­go­mość ja­koś mi się nie po­do­ba…

– Dla­cze­go? – py­tał na­iw­nie chło­pak i oglą­dał się mi­mo­wol­nie za sta­rusz­kiem.

– Niby to pan, a dziad gor­szy od nas wszyst­kich… Z gło­du mrze a pysz­ny…. Bie­da go bije a nie krzy­czy… A przy­tem dja­beł go dój­dzie, co za je­den i co tu robi….

W tem już z pew­no­ścią jest ja­kaś nie­czy­sta spra­wa….

– Hm… hm.… – mruk­nął Sta­szek pa­trząc z peł­ną po­sza­no­wa­nia uwa­gą na pana Szu­cia.

– A do tego wi­dzisz – cią­gnął da­lej pan Szuć – z twa­rzy mu nie do­brze pa­trzy… Wi­dzia­łem do­syć lu­dzi na bo­żym świe­cie, ale ta­kie­go dziw­ne­go czło­wie­ka nie pa­mię­ta­na…. Albo to bar­dzo zły czło­wiek, albo bar­dzo nie­szczę­śli­wy,.,

– Bar­dzo nie­szczę­śli­wy!… – utrzy­my­wał wte­dy Sta­szek, wie­dzio­ny po­czci­wym, na­tu­ral­nym in­stynk­tem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: