Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czarne oczy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarne oczy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 234 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SPO­TKA­NIE

Za­baw­ny czło­wiek i mój ser­decz­ny

przy­ja­ciel! Tyl­ko dwa razy w ty­go­dniu:

we czwar­tek i w nie­dzie­lę, drwi so­bie

ze mnie. Niech mu Pan Bóg da zdro­wie

i dłu­gie ży­cie!

„Sta­ra ko­me­dia o przy­jaź­ni”

Pierw­sze kil­ka ty­go­dni po przy­jeź­dzie do War­sza­wy nie mia­łem ani jed­nej wol­nej chwi­li. Ko­niecz­ność i roz­ka­zy ode­bra­ne od żony na wy­jeź­dzie zro­bi­ły mię bar­dzo czyn­nym czło­wie­kiem. Cały dzień bie­ga­łem za spra­wun­ka­mi do ma­ga­zy­nów i skle­pów, mie­wa­łem na­ra­dy z praw­ni­ka­mi, z bo­ha­ter­ską cier­pli­wo­ścią nu­dzi­łem się w Try­bu­na­le i wie­czo­rem, na do­bit­kę, z rzad­kim w moim ży­ciu ani­mu­szem kłó­ci­łem się z peł­no­moc­nym fak­to­rem moim, Lej­bą, któ­ry zbyt aku­rat­nie mnie oszu­ki­wał. Bo ru­ka­jąc się dłu­żej z tym Ży­dem, był­bym się może na nim za­pra­wił, po­rzu­cił pan­to flo­stwo i zo­stał mę­żem tę­gie­go cha­rak­te­ru, ale za­ła­twiw­szy waż­niej­sze in­te­re­sa prę­dzej, niż się moż­na było spo­dzie­wać, po­że­gna­łem fak­to­ra i za­har­to­wa­nie swe­go ser­ca zo­sta­wi­łem po­myśl­niej­szym oko­licz­no­ściom. Tym­cza­sem od­wie­dzi­łem kil­ku daw­nych zna­jo­mych i ci do­brzy lu­dzie jak za­czę­li mi przy­po­mi­nać sta­re dzie­je, tak na­resz­cie rze­kłem so­bie: „Czy uwa­żasz, pa­nie Win­cen­ty, że tyle osób szcze­rze cie­szy się z tego, żeś tak sta­ran­nie za­kon­ser­wo­wał w swo­jej istot­ce pier­wia­stek pan­to­flo stwa? Je­że­li je na nie­szczę­ście stra­cisz, po­że­gnaj się ra­zem i z tą żywą sym­pa­tią, któ­rą ci dziś oka­zu­ją! Daj po­kój, zo­stań już do koń­ca ta­kim, ja­kim mia­łeś ho­nor być do­tąd.” I zo­sta­łem so­bie Pan­to­flem.

Ko­rzy­sta­jąc z pięk­nej je­sien­nej pory, po­świę­ca­łem więk­szą część dnia na prze­chadz­ki za mia­stem, gdzie wszyst­ko przy­po­mi­na­ło mi upły­nio­ną mło­dość. My­śli, uczu­cia, ma­rze­nia, ra­dość i smut­ki tego cza­su wy­bie­ga­ły na moje spo­tka­nie z każ­de­go drze­wa, z każ­de­go pa­gór­ka, z każ­de­go ka­mie­nia, któ­ry czas roz­łą­ki prze­drze­mał na miej­scu. Rój pa­mią­tek w cu­dow­nych po­sta­ciach, jak­by cie­nie dro­gich osób wy­wo­ła­ne z mo­gił, ota­czał mnie do­ko­ła i sło­dził chwi­le sa­mot­nych spa­ce­rów.

Smut­no mi było, kie­dy wie­czo­rem trze­ba było my­śleć o od­wro­cie, a po­tem jak tyl­ko przej­dę ro­gat­kę i znów stą­pię na bruk miej­ski, wraz mnie zły hu­mor na­pa­da i dzi­wacz­ne my­śli snu­ją się po gło­wie. Ta­kim spo­so­bem raz pod wie­czór noga za nogą wę­dro­wa­łem do domu na her­ba­tę, nie zwra­ca­jąc żad­nej uwa­gi na prze­cho­dzą­cych i nie pa­trząc da­lej jak na ko­niec nosa. Umysł mój był wła­śnie za­ję­ty roz­strzy­gnie­niem waż­nej kwe­stii: „Ja­kim to spo­so­bem czło­wiek sam z sobą roz­ma­wia, dys­pu­tu­je, kłó­ci się na­wet wy­raź­nie? – mó­wi­łem so­bie. – Wszak­ci dla ta­kiej ope­ra­cji trze­ba ko­niecz­nie dwóch osób; trze­ba, żeby jed­na py­ta­ła, a dru­ga da­wa­ła od­po­wie­dzi, jed­na coś twier­dzi­ła, a dru­ga to coś zbi­ja­ła; trze­ba na­resz­cie, żeby te oso­by były bar­dzo prze­ciw­nych z sobą uspo­so­bień, kie­dy się na­wet po gru­biań­sku kłó­cić mogą, kie­dy się tak nie­raz swa­rzą, że gdy­by się do­rwa­ły do ki­jów, to by się wsz­czę­ła za­cię­ta mię­dzy nimi wal­ka! Ja­kim­że dziw­nym spo­so­bem cały ten pro­ces wy­peł­nia jed­na per­so­na?” Był­bym może roz­wią­zał na ko­niec to psy­cho­lo­gicz­ne za­gad­nie­nie, ale przed sa­mym ra­tu­szem ktoś mnie na­gle po­rwał z tyłu za ręce i na­chy­liw­szy się do mo­je­go ucha, krzyk­nął nie­li­to­ści­wie gło­śno: – Aha! Si­gnor Pan­to­fli­no! Pan­to­fli­net to! prze­cie mi się uda­ło zła­pać wasz­mo­ścia! Jak­że się mie­wasz, mój przy­ja­cie­lu? Skąd idziesz? Do­kąd dy­biesz?

Po gło­sie po­zna­łem na­tych­miast, że to był mój szkol­ny ko­le­ga Mar­ce­li, i ochło­nąw­szy nie­co od prze­stra­chu, po­wie­dzia­łem mu na­przód bar­dzo dy­plo­ma­tycz­nie, że po­stę­po­wa­nie tak rap­tow­ne mo­gło mię na­ba­wić nie­bez­piecz­nej cho­ro­by, a po­tem wszyst­ko, com wie­dział o moim wyj­ściu z domu i za­mia­rze wró­ce­nia na her­ba­tę.

– Aj, aj, mój naj­mil­szy do­bro­dzie­ju! – rze­cze mi Mar­ce­li z dziw­nym uśmie­chem – ac­pan, wi­dzę, tak sta­now­czo roz­po­rzą­dzasz swo­ją per­so­ną, jak gdy­byś był naj­star­szym jej na­czel­ni­kiem.

„Za­baw­ny czło­wiek, po­my­śla­łem so­bie. Już­ci wró­cić na kwa­te­rę, na­pić się her­ba­ty i usnąć, zu­peł­nie ode mnie za­le­ży: żona zo­sta­ła na wsi.” – Ja­kież to mi za­gad­ki pra­wisz? – wy­bąk­ną­łem nie­śmia­ło i ją­ka­jąc się co­kol­wiek. – A któż się ma opie­ko­wać moją oso­bą, kie­dy nie ja sam? Któż to bę­dzie moim gu­wer­ne­rem?

– Ja, do­bro­dzie­ju, je­że­li po­zwo­lisz – od­po­wie­dział Mar­ce­li, zdjął ka­pe­lusz i ni­sko się ukło­nił.

– No, no, dość tych żar­tów. W in­nym cza­sie będę ci słu­żył, a, te­raz idę so­bie do domu…

– He, he, he! Bar­dzo prze­pra­szam, mój sza­now­ny przy­ja­cie­lu, o, nie­skoń­cze­nie prze­pra­szam! Te­raz so­bie tyl­ko sto­isz na bru­ku, po­tem pój­dziesz ze mną, ot tu, do ra­tu­sza, gdzie wła­śnie w tej chwi­li od­by­wa się li­cy­ta­cja i za ta­nie pie­nią­dze może ku­pisz jaką drob­nost­kę dla żony, a po li­cy­ta­cji, co naj­da­lej za go­dzi­nę się skoń­czy, po­wę­dru­je­my do mnie na ka­wa­ler­ski wie­czo­rek i tam hur­tem zo­ba­czysz wspól­nych na­szych zna­jo­mych, któ­rych byś w parę ty­go­dni po­je­dyn­czo nie od­wie­dził.

– A, istot­nie, wca­le nie­zła two­ja pro­po­zy­cja! Na ten raz chęt­nie zrze­kam się wol­nej woli i od­da­ję się w two­je roz­po­rzą­dze­nie.

– Wi­dzisz, ła­skaw­co, jak to nie­pew­ne losy czło­wie­ka w tym ży­ciu. Żeby cię two­je fi­lo­zo­ficz­ne prze­ko­na­nie o swo­bo­dzie woli dzie­sięć razy ta­kim spo­so­bem za­wio­dło, to byś może uwie­rzył w fa­tum.

– O, nie! Tyl­ko by mi się zda­ło, że po­wró­ci­łem na wieś.LI­CY­TA­CJA

By­wa­ją dziw­ne ma­lo­wi­dła – jak spoj­rzysz,

wy­raź­nie ci się zda­je, że ktoś ży­we­go czło­wie­ka

dla two­jej sa­tys­fak­cji po­wie­sił na ścia­nie!

Ale bądź w ta­kim ra­zie ostroż­ny, bo to nie

płót­no po­ma­za­ne ole­jem.

„Ma­gia my­sti­ca”

Sprze­da­wa­no z młot­ka ostat­ki ja­kiejś nie­ru­cho­mo­ści. Sala była już pra­wie pu­sta. Mała licz­ba po­zo­sta­łych osób roz­ku­py­wa­ła dro­bia­zgi za bez­cen, bo je­śli kto tyl­ko po­ka­zał chęć na­by­cia ja­kie­go przed­mio­tu, nikt z obec­nych mu nie prze­szka­dzał. Po­pa­trzyw­szy czas nie­ja­ki, za­czą­łem my­śleć o od­wro­cie i ju­żem chciał się na­ra­dzić w tym wzglę­dzie z Mar­ce­lim, kie­dy przy krat­kach li­cy­ta­cyj­nych sce­na się nie­co oży­wi­ła. Stał tam czło­wiek po­de­szłe­go wie­ku, po­waż­nej po­sta­ci, ubra­ny w gra­na­to­wej wę­gier­ce i nie­cier­pli­wie o coś pro­sił urzęd­ni­ka mu­ni­cy­pal­ne­go, a ten mu od­po­wia­dał obo­jęt­nie, że przed­mio­ty prze­zna­czo­ne na sprze­daż spi­sa­ne są na li­ście i we­dle pra­wa po ko­lei będą pu­blicz­no­ści przed­sta­wio­ne. Czło­wiek w wę­gier­ce kil­ka razy po­wta­rzał swo­ję proś­bę i za­wsze tę samą od­bie­rał od­po­wiedź. Na­resz­cie rzekł bła­ga­ją cym gło­sem: – Ła­ska­wy pa­nie! sam wi­dzisz, że oprócz mnie nikt tego za­pew­ne nie kupi, a choć­by i chciał ku­pić, toć wszyst­ko jed­no, czy prę­dzej, czy póź­niej rzecz bę­dzie po­ka­za­na, mnie zaś zro­bisz pan wiel­ką przy­słu­gę, bo wcze­śniej będę mógł wy­je­chać z mia­sta. Ko­nie moje parę go­dzin już sto­ją przed ra­tu­szem, chciał­bym na­tych­miast pu­ścić się w dro­gę. Urzęd­nik nie dał się zmięk­czyć i tym ar­gu­men­tem. Ta nie­cier­pli­wość star­ca, któ­ry wca­le nie miał miny spe­ku­lan­ta, żywo mię za­ję­ła.

– Co też on chce ku­pić? – rze­kłem do Mar­ce­le­go.

– Po­cze­kaj, ja się wraz do­wiem – od­po­wie­dział mój to­wa­rzysz i niby bez za­mia­ru po­szedł w tam­tą stro­nę, od­wo­łał ja­koś urzęd­ni­ka i po ci­chu za­czął z nim roz­ma­wiać. Czło­wiek w wę­gier­ce wi­docz­nie sta­rał się pod­słu­chać,: o czym mó­wi­li, na twa­rzy jego wi­dać było wiel­ką nie­spo­koj­ność, krę­cił się na miej­scu w tor­tu­rach cie­ka­wo­ści. Na­resz­cie na­mięt­ność wzię­ła górę nad in­ny­mi wzglę­da­mi, zro­bił krok na­przód i nie­śmia­ło zbli­żył się do urzęd­ni­ka, żeby mu prze­rwać albo może pod­słu­chać roz­mo­wę… Wtem gło­śno drzwi się roz­war­ły i ja­kiś mło­dzie­niec ar­cy­dziw­nej po­wierz­chow­no­ści za­baw­nie wpadł do sali, le­d­wie na środ­ku zdjął ka­pe­lusz z gło­wy i sta­nął przy krat­kach obok nie­cier­pli­we­go star­ca. Ubra­ny był po­dług ostat­niej mody, ale oczy­wi­ście nie zwra­cał na ubiór żad­nej uwa­gi, bo chust­kę miał szka­rad­nie krzy­wo za­wią­za­ną na szyi, rejt­frak niby co­kol­wiek cia­sny i jak­by po­ży­czo­ny, ka­pe­lusz fan­ta­stycz­nie po­mię­ty, kosz­la­we ob­ca­sy u obu­wia i u dwóch pięt jed­ną tyl­ko ostro­gę. Spo­strze­gł­szy oprócz tego ja­kieś hi­per­bo­licz­ne wy­ra­że­nie na twa­rzy, gry­ma­sy i ru­chy cia­ła oso­bliw­sze­go ga­tun­ku, po­wie­dzia­łem so­bie, że ten je­go­mość mu­siał ja­kim spo­so­bem wy­leźć żywo z któ­rej­kol­wiek po­wie­ści Hof­f­man­na i że ży­cie jego nie może ubiec zwy­czaj­ną ko­le­ją. Z pierw­sze­go rzu­tu oka po­wzią­łem mi­mo­wol­ne po­dej­rze­nie, że albo już był igrzy­skiem ta­jem­ni­czych sił du­chow­ne­go świa­ta, albo nie­ba­wem znaj­dzie się z nimi w stycz­no­ści. W za­pę­dzie wy­obraź­ni, co­raz wię­cej pod­że­ga­nej jego cie­ka­wą fi­gur­ką, go­tów by­łem na­wet po­są­dzić go o zna­jo­mość z od­wiecz­nym nie­przy­ja­cie­lem na­szej du­szy. Na szczę­ście spo­strze­głem, że się przy­wi­tał z Mar­ce­lim i za­czął po­ufa­le roz­ma­wiać. Ta pro­sta oko­licz­ność nie wiem dla­cze­go za­trzy­ma­ła na­gle by­stry po­tok do­my­słów, co z szu­mem prze­rzy­nał się przez sam śro­dek mego bied­ne­go mó­zgu. Wkrót­ce po­tem i Mar­ce­li po­wró­cił do mnie i wprzód, nim mo­głem go spy­tać o nie­zna­jo­mym mło­dzień­cu, szep­nął mi do ucha:

– Sta­rzec chce ku­pić ja­kiś ob­raz, ostat­nie dzie­ło ma­la­rza, któ­ry w tych dniach umarł u Bo­ni­fra­trów.

– Cóż to za ob­raz? – spy­ta­łem. – Nie wiem – od­po­wie­dział mój to­wa­rzysz – musi być w nim coś oso­bliw­sze go. Zo­ba­czy­my. Aha, patrz, oto go masz przed sobą. – I w tej chwi­li po­sta­wio­no ob­raz na sto­le.

Szmer ogól­ny, znak ży­we­go in­te­re­su, po­wi­tał dzie­ło ar­ty­sty. Na płót­nie, w na­tu­ral­nej wiel­ko­ści, wi­dać było mło­dą, ślicz­ną ko­bie­tę, sie­dzą­cą na roz­kosz­nej oto man­ce. W pew­nej od­le­gło­ści od niej stał śred­nich lat męż­czy­zna, ma­leń­kie­go wzro­stu, chu­dy, na cien­kich nóż­kach i w okrop­nej pa­sji. Twarz jego wy­krzy­wio­na i zie­lo­na od we­wnętrz­nej fer­men­ta­cji żół­ci, oczy nie­ru­cho­mie utkwio­ne w twarz ko­bie­ty, ogni­ste, go­re­ją­ce, strasz­ne, wresz­cie cała po­stać kon­wul­syj­nie zła­ma­na na po­ło­wę i na­przód po­chy­lo­na, z dłoń­mi przy­ci­śnię­ty­mi do skro­ni; wszyst­ko to zro­bi­ło na mnie okrop­ne wra­że­nie. Dreszcz mnie prze­jął, jak­by mi na ser­ce padł od­blask tej roz­pa­czy i bo­le­ści tego sza­leń­stwa i jadu pie­kiel­ne­go, któ­re ar­ty­sta zo­sta­wił na fa­tal­nym płót­nie. Mu­sia­łem chwi­lę od­po­cząć i oczy od­wró­cić, póki mnie nie wzię­ła cie­ka­wość le­piej roz­pa­trzyć ko­bie­tę. Dziw­ną rzecz! sie­dzia­ła obo­jęt­nie i z ja­kąś iro­nią pa­trza­ła nie­szczę­śli­we­mu w oczy. Ma­leń­ki pie­sek na jej ko­la­nach mio­tał się z prze­stra­chu, ona była spo­koj­na, gła­ska­ła go ręką. To cały dra­mat, po­my­śla­łem so­bie, ja­kaś ta­jem­ni­cza hi­sto­ria jed­nej chwi­li, ale w tej chwi­li może losy ca­łe­go ży­cia dwóch serc się roz­strzy­gnę­ły.

– Sto zło­tych! – za­wo­łał li­cy­ta­tor.

– Dwie­ście – krzyk­nął na­tych­miast czło­wiek w wę­gier­ce i oczy jego bły­snę­ły jak­by łzą, co się na­gle za­trzy­ma­ła.

– Czte­ry­sta! – pod­chwy­cił mło­dzie­niec w rejt­fra­ku i co­raz moc­niej za­czął się wpa­try­wać w ma­lo­wi­dło.

– Pięć­set – cierp­ko za­wo­łał sta­rzec.

– Ty­siąc – od­strze­lił mło­dy an­ta­go­ni… stai fi­zjo­no­mia jego przy­bra­ła szcze­gól­niej­sze wra­że­nie.

Ła­two było do­strzec, że na star­ca nie… zwra­cał żad­nej uwa­gi, bo wzrok miał sztyw­no utkwio­ny na płót­no ar­ty­sty, ale na czo­le i we wszyst­kich ry­sach twa­rzy wi­dać było nie­po­kój gwał­tow­nie wstrzą­śnię­tej du­szy i dzi­kie my­śli la­ta­ły w nie­ła­dzie jak pta­stwo na­gle ze snu zbu­dzo­ne. Czło­wiek w wę­gier­ce nie­ustan­nie pod­wyż­szał cenę, mło­dzie­niec bez na­my­słu po­dwa­jał jego kwo­ty. Oby­dwa oczu nie spusz­cza­li z ob­ra­zu. Zda­wa­ło się, że ci lu­dzie pro­wa­dzą grę ha­zar­dow­ną i po­sta­no­wi­li so­bie je­den dru­gie­go do szczę­tu zruj­no­wać. Wszy­scy obec­ni pa­trza­li na nich z nie­opi­sa­nym za­dzi­wie­niem.

– Dzie­sięć ty­się­cy! – jęk­nął sta­rzec, zwró­cił się ku swe­mu prze­ciw­ni­ko­wi i ostry wzrok wle­pił w nie­go..

– Dwa­dzie­ścia! – w ten mo­ment pod­chwy­cił mło­dzie­niec, za­wsze pa­trząc na ma­lo­wi­dło.

Sta­rzec zbladł, zmię­szał się i z ja­kąś ża­ło­ścią ode­zwał się do go­rą­ce­go ama­to­ra:

– Czy pan mnie tyl­ko na prze­ko­rę da­jesz tak ogrom­ną kwo­tę, czy z mi­ło­ści sztu­ki tak upo­rczy­wie chcesz na­być ten ob­raz?

Wła­śnie kie­dy tych słów do­ma­wiał, za­cho­dzą­ce słoń­ce strze­li­ło w okno ostat­nim swo­im bla­skiem i zło­tym po­to­kiem świa­tła cu­dow­nie ob­la­ło ta­jem­ni­cze ma­lo­wi­dło. Mło­dzie­niec w rejt­fra­ku szyb­ko zwró­cił się ku swe­mu prze­ciw­ni­ko­wi i po­rwaw­szy go za rękę, za­wo­łał z nie­uda­nym za­pa­łem:

– O mój sza­now­ny pa­nie! Któż by so­bie nie ży­czył po­sia­dać to ar­cy­dzie­ło sztu­ki? Przy­patrz się tyl­ko, mój do­bro­dzie­ju, dziw­nie pięk­nym, czar­nym oczom ko­bie­ty, a je­stem pew­ny, że poj­miesz, z jaką roz­ko­szą po­świę­cił­bym cały ma­ją­tek, żeby tyl­ko za­wsze wi­dzieć je przed sobą.

Istot­nie miał słusz­ność, nig­dy w ży­ciu nie wi­dzia­łem ta­kich oczu! Nie mo­głem pa­trzeć na nie, tak głę­bo­ko z mar­twe­go płót­na spoj­rze­nie ich prze­dzie­ra­ło się do ser­ca i kłó­ci­ło jego po­kój. Był w nich ja­kiś cza­ro­dziej­ski urok, ale nie­przy­jem­nie mi było do­świad­czać jego po­tę­gi. Czu­łem mi­mo­wol­ną trwo­gę, jak gdy­bym o pół­no­cy sie­dział sam je­den w ciem­nym po­ko­ju.

Po­sły­szaw­szy od­po­wiedź mło­dzień­ca, sta­rzec stra­cił przy­tom­ność, za­ła­mał ręce, chciał coś po­wie­dzieć i na­gle za­trzy­mał się. Nie­zna­jo­my spy­tał go:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: