- W empik go
Czarne oczy - ebook
Czarne oczy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 234 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zabawny człowiek i mój serdeczny
przyjaciel! Tylko dwa razy w tygodniu:
we czwartek i w niedzielę, drwi sobie
ze mnie. Niech mu Pan Bóg da zdrowie
i długie życie!
„Stara komedia o przyjaźni”
Pierwsze kilka tygodni po przyjeździe do Warszawy nie miałem ani jednej wolnej chwili. Konieczność i rozkazy odebrane od żony na wyjeździe zrobiły mię bardzo czynnym człowiekiem. Cały dzień biegałem za sprawunkami do magazynów i sklepów, miewałem narady z prawnikami, z bohaterską cierpliwością nudziłem się w Trybunale i wieczorem, na dobitkę, z rzadkim w moim życiu animuszem kłóciłem się z pełnomocnym faktorem moim, Lejbą, który zbyt akuratnie mnie oszukiwał. Bo rukając się dłużej z tym Żydem, byłbym się może na nim zaprawił, porzucił panto flostwo i został mężem tęgiego charakteru, ale załatwiwszy ważniejsze interesa prędzej, niż się można było spodziewać, pożegnałem faktora i zahartowanie swego serca zostawiłem pomyślniejszym okolicznościom. Tymczasem odwiedziłem kilku dawnych znajomych i ci dobrzy ludzie jak zaczęli mi przypominać stare dzieje, tak nareszcie rzekłem sobie: „Czy uważasz, panie Wincenty, że tyle osób szczerze cieszy się z tego, żeś tak starannie zakonserwował w swojej istotce pierwiastek pantoflo stwa? Jeżeli je na nieszczęście stracisz, pożegnaj się razem i z tą żywą sympatią, którą ci dziś okazują! Daj pokój, zostań już do końca takim, jakim miałeś honor być dotąd.” I zostałem sobie Pantoflem.
Korzystając z pięknej jesiennej pory, poświęcałem większą część dnia na przechadzki za miastem, gdzie wszystko przypominało mi upłynioną młodość. Myśli, uczucia, marzenia, radość i smutki tego czasu wybiegały na moje spotkanie z każdego drzewa, z każdego pagórka, z każdego kamienia, który czas rozłąki przedrzemał na miejscu. Rój pamiątek w cudownych postaciach, jakby cienie drogich osób wywołane z mogił, otaczał mnie dokoła i słodził chwile samotnych spacerów.
Smutno mi było, kiedy wieczorem trzeba było myśleć o odwrocie, a potem jak tylko przejdę rogatkę i znów stąpię na bruk miejski, wraz mnie zły humor napada i dziwaczne myśli snują się po głowie. Takim sposobem raz pod wieczór noga za nogą wędrowałem do domu na herbatę, nie zwracając żadnej uwagi na przechodzących i nie patrząc dalej jak na koniec nosa. Umysł mój był właśnie zajęty rozstrzygnieniem ważnej kwestii: „Jakim to sposobem człowiek sam z sobą rozmawia, dysputuje, kłóci się nawet wyraźnie? – mówiłem sobie. – Wszakci dla takiej operacji trzeba koniecznie dwóch osób; trzeba, żeby jedna pytała, a druga dawała odpowiedzi, jedna coś twierdziła, a druga to coś zbijała; trzeba nareszcie, żeby te osoby były bardzo przeciwnych z sobą usposobień, kiedy się nawet po grubiańsku kłócić mogą, kiedy się tak nieraz swarzą, że gdyby się dorwały do kijów, to by się wszczęła zacięta między nimi walka! Jakimże dziwnym sposobem cały ten proces wypełnia jedna persona?” Byłbym może rozwiązał na koniec to psychologiczne zagadnienie, ale przed samym ratuszem ktoś mnie nagle porwał z tyłu za ręce i nachyliwszy się do mojego ucha, krzyknął nielitościwie głośno: – Aha! Signor Pantoflino! Pantoflinet to! przecie mi się udało złapać waszmościa! Jakże się miewasz, mój przyjacielu? Skąd idziesz? Dokąd dybiesz?
Po głosie poznałem natychmiast, że to był mój szkolny kolega Marceli, i ochłonąwszy nieco od przestrachu, powiedziałem mu naprzód bardzo dyplomatycznie, że postępowanie tak raptowne mogło mię nabawić niebezpiecznej choroby, a potem wszystko, com wiedział o moim wyjściu z domu i zamiarze wrócenia na herbatę.
– Aj, aj, mój najmilszy dobrodzieju! – rzecze mi Marceli z dziwnym uśmiechem – acpan, widzę, tak stanowczo rozporządzasz swoją personą, jak gdybyś był najstarszym jej naczelnikiem.
„Zabawny człowiek, pomyślałem sobie. Jużci wrócić na kwaterę, napić się herbaty i usnąć, zupełnie ode mnie zależy: żona została na wsi.” – Jakież to mi zagadki prawisz? – wybąknąłem nieśmiało i jąkając się cokolwiek. – A któż się ma opiekować moją osobą, kiedy nie ja sam? Któż to będzie moim guwernerem?
– Ja, dobrodzieju, jeżeli pozwolisz – odpowiedział Marceli, zdjął kapelusz i nisko się ukłonił.
– No, no, dość tych żartów. W innym czasie będę ci służył, a, teraz idę sobie do domu…
– He, he, he! Bardzo przepraszam, mój szanowny przyjacielu, o, nieskończenie przepraszam! Teraz sobie tylko stoisz na bruku, potem pójdziesz ze mną, ot tu, do ratusza, gdzie właśnie w tej chwili odbywa się licytacja i za tanie pieniądze może kupisz jaką drobnostkę dla żony, a po licytacji, co najdalej za godzinę się skończy, powędrujemy do mnie na kawalerski wieczorek i tam hurtem zobaczysz wspólnych naszych znajomych, których byś w parę tygodni pojedynczo nie odwiedził.
– A, istotnie, wcale niezła twoja propozycja! Na ten raz chętnie zrzekam się wolnej woli i oddaję się w twoje rozporządzenie.
– Widzisz, łaskawco, jak to niepewne losy człowieka w tym życiu. Żeby cię twoje filozoficzne przekonanie o swobodzie woli dziesięć razy takim sposobem zawiodło, to byś może uwierzył w fatum.
– O, nie! Tylko by mi się zdało, że powróciłem na wieś.LICYTACJA
Bywają dziwne malowidła – jak spojrzysz,
wyraźnie ci się zdaje, że ktoś żywego człowieka
dla twojej satysfakcji powiesił na ścianie!
Ale bądź w takim razie ostrożny, bo to nie
płótno pomazane olejem.
„Magia mystica”
Sprzedawano z młotka ostatki jakiejś nieruchomości. Sala była już prawie pusta. Mała liczba pozostałych osób rozkupywała drobiazgi za bezcen, bo jeśli kto tylko pokazał chęć nabycia jakiego przedmiotu, nikt z obecnych mu nie przeszkadzał. Popatrzywszy czas niejaki, zacząłem myśleć o odwrocie i jużem chciał się naradzić w tym względzie z Marcelim, kiedy przy kratkach licytacyjnych scena się nieco ożywiła. Stał tam człowiek podeszłego wieku, poważnej postaci, ubrany w granatowej węgierce i niecierpliwie o coś prosił urzędnika municypalnego, a ten mu odpowiadał obojętnie, że przedmioty przeznaczone na sprzedaż spisane są na liście i wedle prawa po kolei będą publiczności przedstawione. Człowiek w węgierce kilka razy powtarzał swoję prośbę i zawsze tę samą odbierał odpowiedź. Nareszcie rzekł błagają cym głosem: – Łaskawy panie! sam widzisz, że oprócz mnie nikt tego zapewne nie kupi, a choćby i chciał kupić, toć wszystko jedno, czy prędzej, czy później rzecz będzie pokazana, mnie zaś zrobisz pan wielką przysługę, bo wcześniej będę mógł wyjechać z miasta. Konie moje parę godzin już stoją przed ratuszem, chciałbym natychmiast puścić się w drogę. Urzędnik nie dał się zmiękczyć i tym argumentem. Ta niecierpliwość starca, który wcale nie miał miny spekulanta, żywo mię zajęła.
– Co też on chce kupić? – rzekłem do Marcelego.
– Poczekaj, ja się wraz dowiem – odpowiedział mój towarzysz i niby bez zamiaru poszedł w tamtą stronę, odwołał jakoś urzędnika i po cichu zaczął z nim rozmawiać. Człowiek w węgierce widocznie starał się podsłuchać,: o czym mówili, na twarzy jego widać było wielką niespokojność, kręcił się na miejscu w torturach ciekawości. Nareszcie namiętność wzięła górę nad innymi względami, zrobił krok naprzód i nieśmiało zbliżył się do urzędnika, żeby mu przerwać albo może podsłuchać rozmowę… Wtem głośno drzwi się rozwarły i jakiś młodzieniec arcydziwnej powierzchowności zabawnie wpadł do sali, ledwie na środku zdjął kapelusz z głowy i stanął przy kratkach obok niecierpliwego starca. Ubrany był podług ostatniej mody, ale oczywiście nie zwracał na ubiór żadnej uwagi, bo chustkę miał szkaradnie krzywo zawiązaną na szyi, rejtfrak niby cokolwiek ciasny i jakby pożyczony, kapelusz fantastycznie pomięty, koszlawe obcasy u obuwia i u dwóch pięt jedną tylko ostrogę. Spostrzegłszy oprócz tego jakieś hiperboliczne wyrażenie na twarzy, grymasy i ruchy ciała osobliwszego gatunku, powiedziałem sobie, że ten jegomość musiał jakim sposobem wyleźć żywo z którejkolwiek powieści Hoffmanna i że życie jego nie może ubiec zwyczajną koleją. Z pierwszego rzutu oka powziąłem mimowolne podejrzenie, że albo już był igrzyskiem tajemniczych sił duchownego świata, albo niebawem znajdzie się z nimi w styczności. W zapędzie wyobraźni, coraz więcej podżeganej jego ciekawą figurką, gotów byłem nawet posądzić go o znajomość z odwiecznym nieprzyjacielem naszej duszy. Na szczęście spostrzegłem, że się przywitał z Marcelim i zaczął poufale rozmawiać. Ta prosta okoliczność nie wiem dlaczego zatrzymała nagle bystry potok domysłów, co z szumem przerzynał się przez sam środek mego biednego mózgu. Wkrótce potem i Marceli powrócił do mnie i wprzód, nim mogłem go spytać o nieznajomym młodzieńcu, szepnął mi do ucha:
– Starzec chce kupić jakiś obraz, ostatnie dzieło malarza, który w tych dniach umarł u Bonifratrów.
– Cóż to za obraz? – spytałem. – Nie wiem – odpowiedział mój towarzysz – musi być w nim coś osobliwsze go. Zobaczymy. Aha, patrz, oto go masz przed sobą. – I w tej chwili postawiono obraz na stole.
Szmer ogólny, znak żywego interesu, powitał dzieło artysty. Na płótnie, w naturalnej wielkości, widać było młodą, śliczną kobietę, siedzącą na rozkosznej oto mance. W pewnej odległości od niej stał średnich lat mężczyzna, maleńkiego wzrostu, chudy, na cienkich nóżkach i w okropnej pasji. Twarz jego wykrzywiona i zielona od wewnętrznej fermentacji żółci, oczy nieruchomie utkwione w twarz kobiety, ogniste, gorejące, straszne, wreszcie cała postać konwulsyjnie złamana na połowę i naprzód pochylona, z dłońmi przyciśniętymi do skroni; wszystko to zrobiło na mnie okropne wrażenie. Dreszcz mnie przejął, jakby mi na serce padł odblask tej rozpaczy i boleści tego szaleństwa i jadu piekielnego, które artysta zostawił na fatalnym płótnie. Musiałem chwilę odpocząć i oczy odwrócić, póki mnie nie wzięła ciekawość lepiej rozpatrzyć kobietę. Dziwną rzecz! siedziała obojętnie i z jakąś ironią patrzała nieszczęśliwemu w oczy. Maleńki piesek na jej kolanach miotał się z przestrachu, ona była spokojna, głaskała go ręką. To cały dramat, pomyślałem sobie, jakaś tajemnicza historia jednej chwili, ale w tej chwili może losy całego życia dwóch serc się rozstrzygnęły.
– Sto złotych! – zawołał licytator.
– Dwieście – krzyknął natychmiast człowiek w węgierce i oczy jego błysnęły jakby łzą, co się nagle zatrzymała.
– Czterysta! – podchwycił młodzieniec w rejtfraku i coraz mocniej zaczął się wpatrywać w malowidło.
– Pięćset – cierpko zawołał starzec.
– Tysiąc – odstrzelił młody antagoni… stai fizjonomia jego przybrała szczególniejsze wrażenie.
Łatwo było dostrzec, że na starca nie… zwracał żadnej uwagi, bo wzrok miał sztywno utkwiony na płótno artysty, ale na czole i we wszystkich rysach twarzy widać było niepokój gwałtownie wstrząśniętej duszy i dzikie myśli latały w nieładzie jak ptastwo nagle ze snu zbudzone. Człowiek w węgierce nieustannie podwyższał cenę, młodzieniec bez namysłu podwajał jego kwoty. Obydwa oczu nie spuszczali z obrazu. Zdawało się, że ci ludzie prowadzą grę hazardowną i postanowili sobie jeden drugiego do szczętu zrujnować. Wszyscy obecni patrzali na nich z nieopisanym zadziwieniem.
– Dziesięć tysięcy! – jęknął starzec, zwrócił się ku swemu przeciwnikowi i ostry wzrok wlepił w niego..
– Dwadzieścia! – w ten moment podchwycił młodzieniec, zawsze patrząc na malowidło.
Starzec zbladł, zmięszał się i z jakąś żałością odezwał się do gorącego amatora:
– Czy pan mnie tylko na przekorę dajesz tak ogromną kwotę, czy z miłości sztuki tak uporczywie chcesz nabyć ten obraz?
Właśnie kiedy tych słów domawiał, zachodzące słońce strzeliło w okno ostatnim swoim blaskiem i złotym potokiem światła cudownie oblało tajemnicze malowidło. Młodzieniec w rejtfraku szybko zwrócił się ku swemu przeciwnikowi i porwawszy go za rękę, zawołał z nieudanym zapałem:
– O mój szanowny panie! Któż by sobie nie życzył posiadać to arcydzieło sztuki? Przypatrz się tylko, mój dobrodzieju, dziwnie pięknym, czarnym oczom kobiety, a jestem pewny, że pojmiesz, z jaką rozkoszą poświęciłbym cały majątek, żeby tylko zawsze widzieć je przed sobą.
Istotnie miał słuszność, nigdy w życiu nie widziałem takich oczu! Nie mogłem patrzeć na nie, tak głęboko z martwego płótna spojrzenie ich przedzierało się do serca i kłóciło jego pokój. Był w nich jakiś czarodziejski urok, ale nieprzyjemnie mi było doświadczać jego potęgi. Czułem mimowolną trwogę, jak gdybym o północy siedział sam jeden w ciemnym pokoju.
Posłyszawszy odpowiedź młodzieńca, starzec stracił przytomność, załamał ręce, chciał coś powiedzieć i nagle zatrzymał się. Nieznajomy spytał go: