- promocja
- W empik go
Czarne powietrza. Komisarz Erlendur Sveinsson. Tom 10 - ebook
Czarne powietrza. Komisarz Erlendur Sveinsson. Tom 10 - ebook
Czarne powietrza to ponura i wstrząsająca historia o chciwości, brudnych interesach i dumie.
Sigurdur Oli ma poważny problem. Na spotkaniu z okazji rocznicy matury zauważa przepaść między swoim życiem a tym, jak żyją jego dawni znajomi. To bez wyjątku ludzie sukcesu, inaczej niż on. Trudno się dziwić, że jest rozgoryczony i przygaszony.
Tymczasem dawny kolega prosi go o pomoc, szantażowany po tym, jak wziął udział w spotkaniu swingersów. Sigurdur się zgadza, a gdy przybywa do mieszkania szantażystki, widzi ją leżącą w kałuży krwi.
Ofiara umiera w szpitalu, a Sigurdur uczestniczy w śledztwie w sprawie tajemniczego morderstwa. Policjant nie ujawnia jednak przyczyny swojej obecności na miejscu zbrodni.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788327275844 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z foliowej reklamówki wyjął skórzaną maskę. Żadne cacko – nie udała mu się, jak by chciał – ale taka też się nada.
Najbardziej się bał, że po drodze natknie się na policję, jednak w ogóle nikt nie zwrócił na niego uwagi. W reklamówce miał nie tylko maskę – w monopolowym kupił dwie flaszki, a w budowlanym ciężki młotek i długi gwóźdź.
Materiał na maskę załatwił dzień wcześniej u hurtownika sprowadzającego skóry. Wyprawione i niewyprawione. Ogolił się najlepiej jak umiał i włożył najlepsze ciuchy. Wiedział, czego potrzebuje, i nie miał żadnych problemów z zakupem ani skóry, ani dratwy, ani szydła.
Nie zakładał, że może zwrócić czyjąś uwagę. Był wczesny ranek, ruch w mieście niewielki. Ze spuszczoną głową pokuśtykał do drewnianego domu przy Grettisgata. Zszedł schodkami do sutereny, otworzył drzwi, wślizgnął się do środka i dokładnie zamknął je za sobą.
Na chwilę przystanął w ciemnościach. Orientował się już na tyle w rozkładzie mieszkania, że nie potrzebował światła, by się po nim poruszać. Zresztą nie było wielkie. Kibel na prawo z korytarza, ślepy. Kuchnia z dużym oknem, wychodzącym na podwórko, po tej samej stronie. Zasłonił je grubym kocem. Naprzeciwko kuchni salon, obok drzwi do sypialni. Okno w salonie wychodziło na ulicę Grettisgata. Zasłonięte ciężkimi storami. Tylko raz do tej pory zajrzał do sypialni. Tam też było okno, wysoko pod sufitem. Zasłonięte czarnym workiem foliowym.
Sięgnął po ogarek, dyżurujący na półce w korytarzu, zapalił go i tę upiorną poświatę wniósł ze sobą do salonu. Słyszał zduszone jęki przywiązanego do krzesła mężczyzny. Ręce związane na plecach, knebel w ustach. Starał się nie patrzeć na niego; unikał zwłaszcza jego wzroku. Odłożył reklamówkę na stół, wyjął z niej młotek, maskę, gwóźdź i flaszki. Otworzył pierwszą butelkę brennivin i z lubością wlał w siebie ciepławą ciecz.
Odstawił butelkę i wziął maskę. Wykroił ją z grubej świńskiej skóry prima sort, zszył podwójnym szwem z impregnowanego grępła. W miejscu czoła wyciął okrągły otwór, na tyle duży, by zmieścił się w nim gwóźdź wykonany z galwanizowanego żelaza. Ścianki otworu dodatkowo pogrubił i wzmocnił, żeby gwóźdź siedział w nim stabilnie. Po bokach maski wyciął szczeliny na szerokie rzemienie, podtrzymujące maskę na twarzy, a także otwory na oczy i usta. Do górnej krawędzi, wystającej ponad czoło, przyszył rzemień do wiązania pasków podtrzymujących maskę z tyłu. To miało zapewnić stabilność całej konstrukcji. Nie robił żadnych pomiarów, zdał się na intuicję i wyobraźnię.
Znów pociągnął łyk brennivin.
Podobną maskę widział w dzieciństwie na wsi. Tyle że z żelaza. Przechowywano ją w starej oborze i nigdy nie pozwolono mu jej wziąć do ręki. Ale raz zakradł się tam. Żelazo było lekko podrdzewiałe, zimne w dotyku. Koło otworu na gwóźdź zauważył stare ślady krwi. Tylko raz widział maskę w użyciu. Latem gospodarz ubił chorego cielaka. Był biedny, nie stać go było na pistolet ubojowy. Maska zresztą też się sprawdzała. Ledwie dało się ją włożyć cielakowi na łeb, bo wykonana została z myślą o owcach. Tak mu powiedział gospodarz. Potem wziął do ręki młotek i jeden jedyny raz uderzył w główkę gwoździa. Zwierzę padło i już się nie podniosło.
Dobrze czuł się na wsi. Tam nikt go nie wyzywał od gówniarzy i szumowin.
Na zawsze zapamiętał, jak gospodarz nazywał ten przyrząd z gwoździem sterczącym w powietrze.
Piekielna maska.
Nazwa budziła w nim grozę.
Długo patrzył na gwóźdź sterczący z wykonanego przez siebie przyrządu. Wiedział, że wejdzie w czaszkę na głębokość pięciu centymetrów. Był pewien, że to w zupełności wystarczy.2
Sigurdur Oli ciężko westchnął. Już prawie trzy godziny siedział w aucie przed blokiem i nic. Gazeta wciąż tkwiła w skrzynce. Wprawdzie niewiele osób weszło do klatki, ale żadna nawet nie spojrzała na gazetę, którą umieścił w taki sposób, by wystawała do połowy. Gdyby ktoś chciał, to kradzież nie stanowiłaby żadnego problemu. Ale do tego trzeba być złodziejem lub chcieć dokuczyć tej starej z pierwszego piętra.
Żadna wielka sprawa. Szczerze mówiąc, najdrobniejsza i najnudniejsza sprawa, jaką Oli zajmował się jako policjant. Matka poprosiła go o przysługę dla przyjaciółki, która mieszkała w bloku przy Kleppsvegur i prenumerowała gazetę, ale zawsze kiedy schodziła po nią w niedzielny poranek, już jej w skrzynce nie było. Pytała sąsiadów, ale wszyscy z ręką na sercu twierdzili, że jej gazety nawet nie tknęli. Niektórzy pozwalali sobie na krytykę wydawcy i zarzekali się, że takiego konserwatywnego szmatławca w życiu by do ręki nie wzięli. Do pewnego stopnia podzielała ich zdanie, a gazecie pozostawała wierna głównie z powodu artykułów wspomnieniowych, które potrafiły zająć i jedną czwartą objętości.
Przyjaciółka miała swoich podejrzanych. Na przykład piętro nad nią mieszkała kobieta, którą uważała za „chorą na chłopów”. Ciągnęły do niej całe procesje mężczyzn, zwłaszcza wieczorami i w weekendy. Może to któryś z nich był złodziejem albo nawet ona sama. Inny sąsiad, dwa piętra wyżej, nigdzie nie pracował, siedział tylko całymi dniami w domu i nic nie robił; mówił, że jest kompozytorem.
Sigurdur obserwował nastolatkę wchodzącą do klatki. Wyglądało na to, że wraca z nocnej eskapady, wciąż nieco podchmielona. Nie od razu udało jej się znaleźć klucze w niedużej portmonetce, którą wyjęła z kieszeni, zachwiała się i chwyciła klamki, żeby nie upaść. Na gazetę nawet nie spojrzała. Nie ma jej zdjęcia w kolumnie plotkarskiej, pomyślał, patrząc, jak dziewczyna gramoli się po schodach.
Wciąż jeszcze dokuczała mu grypa; jakoś nie mógł się jej pozbyć. Pewno zbyt wcześnie wstał z łóżka, bo nie chciało mu się już oglądać filmów w nowym czterdziestodwucalowym telewizorze. Znudziły go.
Przypomniał mu się sobotni wieczór. Wraz z kolegami z ogólniaka obchodzili rocznicę matury i z tej okazji zebrali się w domu u Guffiego, jak go nazywali, kabotyna z palestry, który Sigurdurowi działał na nerwy od momentu, kiedy spotkał go po raz pierwszy. To typowe dla Guffiego, który już za młodu wiązał muchę na szyi, że zaprosił ich z tej okazji do siebie do domu. I wygłosił dętą mowę, w której oznajmił swoim kolegom szkolnym, że dostał awans na szefa jakiegoś działu w banku i że to jest równie dobra okazja do świętowania jak każda inna. Oli nie przyłączył się do oklasków.
Ogarniał wzrokiem zebranych i zastanawiał się, czy to on z całej klasy najmniej w życiu osiągnął. Takie myśli zwykle go nachodziły, gdy zdarzało mu się zajrzeć na imprezę klasową. Schodzili się tam prawnicy, jak Guffi, inżynierowie, dwóch pastorów, trzech lekarzy po specjalizacjach. Również pisarz, którego żadnej książki Sigurdur nie przeczytał, a którego niektóre kręgi chwaliły za wyjątkowy styl, graniczący z nieodgadnionym. Kiedy porównywał się z kolegami, a potem myślał o śledztwach, współpracownikach, Erlendurze i Elinborg, i wszystkich tych kreaturach, z którymi miał na co dzień do czynienia, nie czuł powodów do radości. Matka powtarzała mu zawsze, że stać go na więcej niż to, czyli harówkę w policji. Ojciec zdawał się bardziej zadowolony, powiadał, że jego praca jest dla społeczeństwa ważniejsza niż wiele innych zawodów.
– A co tam w policji? – zapytał go Patrekur, jeden z inżynierów, który w czasie przemówienia Guffiego stanął obok niego. Oli przyjaźnił się z nim od ogólniaka.
– Nic szczególnego – odpowiedział. – Ty za to pewno masz pełne ręce roboty w związku ze wzrostem gospodarczym, inwestycjami i tym wszystkim?
– Nie ma kiedy odetchnąć – odparł Patrekur poważniej niż zwykle. – Przyszło mi do głowy, że moglibyśmy się spotkać w najbliższym czasie. Mam do ciebie sprawę.
– Jasne. Będę cię musiał aresztować?
Patrekur się nie uśmiechnął.
– Skontaktuję się z tobą w poniedziałek, jeśli nie masz nic przeciwko – powiedział i odwrócił się.
– Zadzwoń – powiedział Sigurdur i skinął głową żonie Patrekura, Susannie. Przyszła z nim na imprezę, choć nieczęsto zdarzało się, by absolwenci przychodzili z partnerkami. Uśmiechnęła się. Zawsze ją lubił i uważał swego przyjaciela za wielkiego szczęściarza.
– Ciągle w policji? – zapytał Ingolfur, podchodząc do niego ze szklanką piwa. To był jeden z ich dwóch pastorów; wywodził się z pastorskiego rodu i nigdy w życiu nawet nie pomyślał o czymś innym niż służba Bogu. Ale święty nie był – lubił wypić i był łasy na damskie wdzięki, miał już drugą żonę. Czasem zażarcie się kłócił z drugim klasowym pastorem, Elmarem, który wywodził się z zupełnie innej stajni; był wyjątkowo bogobojnym ascetą, wierzył w to, co napisano w Biblii, i kłopotał się wszelkimi zmianami mającymi na celu zrewolucjonizowanie tradycyjnych podstaw chrześcijaństwa, zwłaszcza tymi dotyczącymi osób homoseksualnych. Ingolfur miał głęboko w nosie, jakie okazy fauny ludzkiej szukały u niego wsparcia, i postępował według jedynej zasady, jaką wpoił mu jego ojciec pastor: wszyscy ludzie są równi wobec Boga. Ale z drugiej strony lubił przekomarzać się z Elmarem. Regularnie pytał go, czy nie ma zamiaru założyć sekty tak zwanych elmarytów.
– A ty wciąż w posługach? – zażartował Sigurdur.
– Oczywiście, obaj jesteśmy niezastąpieni. – Ingolfur uśmiechnął się.
Podszedł do nich Guffi i po koleżeńsku poklepał Olego po ramieniu.
– Co tam u naszego gliniarza?
– Wszystko w porządku.
– Nie żałujesz, że nie skończyłeś prawa? – zapytał Guffi, zadowolony z siebie jak zawsze. Od studiów sporo przybrał na wadze. Muszka, która swego czasu nawet mu pasowała, teraz zaczynała się chować pod wydatnym podbródkiem.
– Nie żałuję – odparł z przekonaniem policjant, choć czasem się zastanawiał, czy nie rzucić tej roboty, nie wrócić na prawo, nie skończyć go i nie zająć się czymś sensownym. Ale przecież nie mógł się do tego przyznać przed Guffim. Tym bardziej do tego, jakim to drogowskazem w tych rozmyślaniach był mu Guffi: Sigurdur myślał sobie często, że jeśli tacy kretyni jak Guffi radzą sobie z prawem, to nikt nie powinien mieć z tym kłopotów.
– Widziałem, że udzielasz ślubów zboczeńcom – wtrącił Elmar, zbliżając się do nich i patrząc z potępieniem na Ingolfura.
– Zaczyna się – rzucił Sigurdur Oli i salwował się ucieczką, nim rozgorzał spór teologiczny.
Przykleił się do Steinunn, akurat przechodziła obok z kieliszkiem w ręku. Do niedawna pracowała w skarbówce i czasem do niej dzwonił, kiedy miał kłopoty z wypełnieniem PIT-u. Zawsze mu chętnie pomagała. Wiedział, że jakiś czas temu rozwiodła się z mężem i chwali sobie mieszkanie w pojedynkę. To między innymi dla niej wybrał się do Guffiego.
– Steinunn – zagadał. – Nie pracujesz już w skarbówce?
– Nie, przeniosłam się do Guffiego do banku. – Uśmiechnęła się. – Teraz pomagam bogatym uniknąć podatków. Najczystszy zysk, jak powiada Guffi.
– I bank lepiej płaci.
– Fakt, mam astronomiczną pensję – pochwaliła się Steinunn.
Znów się uśmiechnęła, odsłaniając piękne białe zęby, i poprawiła kosmyk, który opadł jej na oko. Była długowłosą blondynką o nieco szerokiej twarzy, ciemnych oczach i brwiach, które podkreślała ciemną kreską. Wyglądała jak ktoś, kogo młodzi nazywają sunią i Sigurdur Oli zastanawiał się, czy to pojęcie jest jej znane. Bez sensu, zawsze była bardzo trendy.
– Tak, zdaje się, że nie głodujecie w tych bankach – zauważył.
– A ty, dilujesz trochę?
– Diluję?
– Masz chyba jakieś papiery – wyjaśniła Steinunn. – To w twoim stylu.
– W moim stylu? – Zdziwiony Sigurdur Oli uśmiechnął się głupio.
– No, nie masz w sobie żyłki hazardzisty?
– Nie stać mnie na ryzyko – powiedział. – Mnie interesują tylko bezpieczne inwestycje.
– Czyli jakie?
– Kupuję tylko w bankach – wyjaśnił.
Steinunn podniosła kieliszek.
– Pewniejszych nie ma.
– Mieszkasz sama?
– Tak. I polubiłam to nawet.
– To ma swoje dobre strony – zgodził się z nią.
– A ty i Bergthora? Słyszałam, że się wam nie układa.
– Tak, nie wygląda to zbyt dobrze – przyznał. – Niestety.
– Bergthora to świetna dziewczyna. – Steinunn spotkała kilka razy jego byłą partnerkę w podobnych jak ta okolicznościach.
– Tak, była świetna. Zastanawiałem się, czy może nie powinniśmy się spotkać. Na kawę czy coś.
– Że niby ja z tobą?
Sigurdur kiwnął głową.
– Randka?
– Nie, randka nie. To znaczy może coś w tym rodzaju, skoro już to powiedziałaś.
– Siggi… – Steinunn pogłaskała go po policzku. – Ty nie jesteś w moim typie.
Sigurdur Oli spojrzał na nią.
– Wiesz przecież, Siggi. Nigdy nie byłeś. Nie jesteś. I nie będziesz.
W typie?!
Wyrzucił z siebie to słowo, siedząc w samochodzie przed blokiem w oczekiwaniu na złodzieja gazet. W typie? A co to takiego? Że on to jest niby gorszy typ niż inni? Co ta Steinunn bredzi?
Młody człowiek z futerałem na instrument wszedł do klatki, bez wahania wyciągnął gazetę ze skrzynki pocztowej i otworzył drzwi kluczem. Oli zdążył dopaść drzwi, zanim się zamknęły. Młody człowiek niczego złego się po nim nie spodziewał, więc Sigurdur Oli bez problemu dorwał go na schodach i ściągnął na dół. Zabrał mu gazetę i uderzył go nią po głowie. Mężczyzna wypuścił futerał, który odbił się od ściany. Sam się potknął i upadł na podłogę.
– Wstawaj, kretynie! – wycedził Sigurdur Oli, pomagając mu się podnieść. Pomyślał, że to musi być ten leniuszek, który mieszka dwa piętra nad przyjaciółką matki, ten, co się kazał tytułować kompozytorem!
– Nie bij mnie! – krzyknął kompozytor.
– Przecież cię nie biję! Ale masz przestać kraść Gudmundzie z pierwszego piętra gazety. Wiesz, o kim mówię? Co za draniem trzeba być, żeby kraść gazety starszej kobiecie! Lubisz się wyżywać na ludziach, którzy nie są w stanie się obronić?
Młody człowiek zdążył wstać. Wściekły popatrzył na policjanta i wyrwał mu gazetę.
– To moja gazeta – powiedział. – Nie mam pojęcia, o co ci chodzi.
– Twoja gazeta? – warknął Oli. – Nie, kochanieńki. To gazeta Gudmundy!
Spojrzał na ścianę, na której rzędem wisiały skrzynki pocztowe, pięć rzędów poziomych i trzy pionowe, i zobaczył gazetę Gudmundy wystającą ze skrzynki dokładnie tak, jak ją ułożył.
– Cholera jasna! – mamrotał, sadowiąc się z powrotem w aucie. Zawstydzony odjechał spod bloku.3
Właśnie jechał do pracy w poniedziałkowy ranek, kiedy dostał wiadomość, że w wynajętym mieszkaniu zamordowano młodego człowieka, podrzynając mu gardło. Kiedy dotarł na miejsce zbrodni, wszyscy święci już tam byli; jemu przypadło przesłuchiwanie sąsiadów. Na miejscu spotkał Elinborg, której przydzielono nadzór nad śledztwem. Była spokojna i opanowana jak zawsze; jak na jego gust zbyt spokojna i zbyt opanowana.
Zadzwonił Patrekur i powiedział, że pamięta, że mają się spotkać, ale wie o morderstwie, więc niech się ich spotkaniem nie przejmuje. Oli zapewnił, że wszystko jest w porządku, mogą się spotkać po południu. Wkrótce potem zadzwonili z komisariatu, jakiś człowiek pytał o Erlendura i uparł się, że nie wyjdzie, dopóki z nim nie porozmawia. Powiedzieli, że Erlendur przebywa na urlopie poza miastem, ale nie uwierzył. W końcu oznajmił, że chce rozmawiać z Sigurdurem Olim. Nie chciał podać nazwiska ani powiedzieć, o co chodzi. W końcu poszedł sobie. A potem zadzwoniła jeszcze Bergthora i poprosiła go o spotkanie następnego dnia wieczorem, jeśli nie ma nic lepszego do roboty.
Sigurdur Oli spędził cały dzień na miejscu zbrodni, a koło siedemnastej spotkał się z Patrekurem w kawiarni w centrum. Patrekur już na niego czekał w towarzystwie szwagra, którego Sigurdur Oli znał z imprez u swego przyjaciela. Przed nim stała szklanka z piwem i sznaps w kieliszku, który mężczyzna natychmiast wychylił.
– Nie za ostro tak od poniedziałku? – Sigurdur Oli spojrzał na szwagra, siadając przy stoliku.
Zakłopotany mężczyzna uśmiechnął się do niego i przeniósł wzrok na Patrekura.
– Potrzebuję tego – mruknął i podniósł szklankę z piwem do ust.
Szwagier miał na imię Hermann i pracował w hurtowni; był żonaty z siostrą Susanny.
– Stało się coś? – zapytał Sigurdur Oli.
Zauważył, że Patrekur jest jakiś nieswój; przypuszczał, że mu po prostu głupio, iż bez zapowiedzi przyprowadził na spotkanie szwagra. Zazwyczaj był w doskonałym nastroju, uśmiechnięty i chętny do żartów. Czasem bladym świtem chodzili razem na siłownię i spędzali ze sobą kilka minut przy kawie, jeździli na wycieczki, chodzili do kina. Patrekur był prawie powiernikiem Sigurdura Olego.
– Słyszałeś o swing party? – zapytał.
– Jakieś imprezy jazzowe?
Patrekur uśmiechnął się.
– Żeby to były imprezy jazzowe… – powiedział i spojrzał na Hermanna pociągającego piwo. Witając się z Sigurdurem Olim, dłoń miał spoconą, a uścisk słaby. Był elegancko ubrany, w garniturze, w krawacie, nie golił się od kilku dni, włosy przerzedzone, twarz ładna.
– Nie chodzi o imprezy klubowe, na których słucha się swingu? – dopytał Sigurdur Oli.
– Nie, na tych imprezach nie chodzi o muzykę – zakończył Patrekur ponuro.
Hermann wypił piwo i skinął na kelnera, żeby przyniósł następne.
Sigurdur Oli długo patrzył na Patrekura. W liceum razem zakładali towarzystwo wolnorynkowe Milton i wydawali ośmiostronicową gazetkę pod tym tytułem, sławiącą inicjatywę prywatną i wolny rynek. Zapraszali znanych ludzi związanych z konserwatystami na spotkania w szkole, na których frekwencja była skandalicznie niska. Potem Patrekurowi coś się odmieniło i ku wielkiemu zdziwieniu Sigurdura zrobił się z niego lewicowiec, Nawoływał do likwidacji bazy amerykańskiej na Midnesheidi, do wyjścia z NATO. Wtedy właśnie poznał swoją przyszłą żonę i to prawdopodobnie ona miała na niego taki wpływ. Sigurdur Oli walczył jeszcze o „Miltona”, ale kiedy z ośmiostronicowego pisemka zrobiło się czterostronicowe, a rzecznikom wolnego rynku przestało się chcieć przychodzić na spotkania, towarzystwo zwinęło żagle. Wciąż miał u siebie wszystkie wydane numery „Miltona”, również ten z jego artykułem: Pomoc Stanów Zjednoczonych: nieprawda o działalności CIA w Ameryce Południowej.
Razem zaczęli studia na uniwersytecie, a kiedy Sigurdur Oli rzucił prawo i wyjechał do Stanów na Akademię Policyjną, regularnie do siebie pisywali, a raz nawet Patrekur przyjechał do niego w odwiedziny w czasie studiów inżynierskich, razem z Susanną i pierwszym dzieckiem. Gadał wyłącznie o jednostkach i skalach.
– Dlaczego rozmawiamy o swingu? – zapytał wreszcie Sigurdur Oli, zupełnie nie rozumiejąc swojego przyjaciela. Strzepnął pyłek z nowego letniego płaszcza, który mimo jesieni miał na sobie. Kupił go na wyprzedaży i był z niego dość zadowolony.
– Trochę trudno mi o tym mówić, nie zwykłem zwracać się z prośbą do ciebie, policjanta – plątał się Patrekur. – Hermann i jego żona wpadli w tarapaty przez ludzi, których zupełnie nie znają.
– Jakie tarapaty?
– Ci ludzie zaprosili ich na imprezę swingową.
– Znowu ten swing.
– Ja mu to wytłumaczę – wtrącił Hermann. – Zrobiliśmy to raz i już tego nie robimy. Swing to po prostu – chrząknął – wymiana partnerów.
– Wymiana partnerów?
Patrekur skinął głową. Sigurdur Oli wbił wzrok w przyjaciela.
– Ty i Susanna też?
Patrekur jakby nie zrozumiał pytania.
– Ty i Susanna też? – powtórzył Sigurdur Oli.
– Nie, skąd – powiedział wreszcie Patrekur. – Myśmy tego nie robili. To Hermann i jego żona, siostra Susanny.
– Takie niewinne urozmaicenie małżeńskiej rutyny – wyjaśnił Hermann.
– Niewinne urozmaicenie małżeńskiej rutyny?
– Będziesz wszystko po nas powtarzał? – zdziwił się Hermann.
– Dawno to uprawiacie?
– Uprawiamy? Nie wiem, czy to jest właściwe słowo.
– Tym bardziej ja – odparł Sigurdur Oli.
– Nie robimy tego, to się zdarzyło kilka lat temu.
Sigurdur Oli spojrzał na przyjaciela, a następnie na Hermanna.
– Nie muszę się przed tobą tłumaczyć – rzucił Hermann, bo Sigurdur Oli go drażnił. Na stole pojawiło się kolejne piwo, pociągnął solidny łyk. – Może to wcale nie jest dobry pomysł – dodał, spoglądając na Patrekura.
Patrekur nie odpowiedział; zasępiony patrzył na Sigurdura, który zapytał:
– Ty się w to nie bawiłeś?
– Oczywiście, że nie. Ja tylko staram się im pomóc.
– A co ja mam z tym wspólnego?
– Mają kłopoty – powiedział Patrekur.
– Jakiego rodzaju?
– W tym wszystkim chodzi o to, żeby bawić się z ludźmi, których człowiek zupełnie nie zna – wtrącił Hermann. Piwo najwyraźniej go rozluźniało. – To jest cały smaczek.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – powiedział Sigurdur Oli.
– Trafiliśmy na oszustów.
– Oszukali was na dymaniu?
Hermann spojrzał z wyrzutem na Patrekura.
– Ja nie chciałem się z nim spotykać.
– Wysłuchaj go, proszę – powiedział Patrekur do Sigurdura Olego. – Mają poważne kłopoty i pomyślałem, że będziesz im w stanie pomóc. Przestań się wygłupiać i posłuchaj, co ma do powiedzenia.
Sigurdur Oli spełnił prośbę przyjaciela. Okazało się, że Hermann i jego żona kilka lat wcześniej uprawiali swing przez jakiś czas, zapraszali do siebie na imprezy i na podobnych bywali. Pozostawali w tak zwanym otwartym związku i chwalili to sobie. Seks mieli urozmaicony, spotykali się wyłącznie z ludźmi na poziomie, jak to określił, i wreszcie trafili do klubu zrzeszającego niewielką grupkę osób podzielających ich zainteresowania.
– Potem spotkaliśmy Linę i Ebbiego – powiedział.
– Co to za jedni?
– Hołota – warknął Hermann i popił piwem.
– To znaczy nie „na poziomie”? – dociekał Sigurdur Oli.
– Robili zdjęcia – wyjaśnił Hermann.
– Wam?
Hermann skinął głową.
– W trakcie stosunku?
– A teraz szantażują nas, że jak nie zapłacimy, to umieszczą je w necie.
– Siostra Susanny, zdaje się, zajmuje się polityką? – Sigurdur Oli spojrzał na Patrekura.
– Mógłbyś z nimi pogadać? – spytał Hermann.
– Zdaje się, że jest asystentką jakiegoś ministra? – kontynuował Sigurdur Oli.
Patrekur przytaknął.
– To dla nich fatalna sprawa – dodał. – Hermann pomyślał, że może mógłbyś pogadać z tymi ludźmi, odebrać zdjęcia, nastraszyć ich, żeby grali czysto, i zabrać im wszystko, co mają.
– A co mają?
– Krótki filmik – przyznał Hermann.
– Z wami w trakcie?
Hermann skinął głową.
– To nie wiedzieliście, że was nagrywają? Jak mogliście tego nie zauważyć?
– Minęło sporo czasu, niczego nie zauważyliśmy – tłumaczył Hermann. – Przysłali nam zdjęcie. Wygląda na to, że ukryli kamerę u siebie w mieszkaniu, a myśmy tego nie zauważyli. Przypominam sobie, że widziałem taką kamerkę, bardzo małą, na półce z książkami w salonie, w którym się bawiliśmy. Nie przyszło mi do głowy, że mogli ją uruchomić.
– Byliście u nich w domu?
– Tak. Ale zupełnie ich nie znamy i od tamtego czasu się z nimi nie spotykaliśmy. Pewno rozpoznali moją żonę, bo czasem pojawia się w mediach, i postanowili nas zaszantażować.
– Najwyraźniej znają się na tym – wtrącił Patrekur i spojrzał na Sigurdura Olego.
– A czego chcą?
– Pieniędzy – odparł Hermann. – O wiele więcej, niż mamy pod ręką. To ona się do nas odezwała, ta kobieta. Powiedziała, żebyśmy wzięli kredyt. I żebyśmy nie kontaktowali się z policją.
– Masz jakiś dowód na to, że mogą mieć wasze zdjęcia?
Hermann spojrzał na Patrekura.
– Tak.
– Jaki?
Hermann rozejrzał się i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, z której wyciągnął fotografię, po czym dyskretnie podał ją Sigurdurowi Olemu. Zdjęcie nie było szczególnie wyraźne, pewno wydrukowane na domowej drukarce, ale przedstawiało ludzi podczas stosunku, dwie słabo widoczne kobiety, których Sigurdur Oli nie rozpoznał, i Hermanna, bardzo wyraźnego. W jego wypadku impreza swingowa właśnie osiągnęła swój szczyt.
– I chcesz, żebym zajął się tymi ludźmi? – Sigurdur Oli spojrzał na przyjaciela.
– Zanim zrobi się z tego jakaś afera – powiedział Patrekur. – Nie znamy nikogo innego, kto mógłby zająć się tymi mętami.4
Zanim przystąpił do działania, przez kilka miesięcy śledził gnojka.
Nie bacząc na pogodę, całymi dniami węszył wokół nory przy Grettisgata. Pilnował, by zachować należyty dystans, starał się nie rzucać w oczy; nie chciał wydać się podejrzany. Nie mógł zbyt długo stać w jednym miejscu, bo ulicą chodzili ludzie, a mieszkańcy domów mogli zwrócić na niego uwagę, a nawet zadzwonić na policję. Tego nie chciał, ponieważ nie raz i nie dwa zdarzyło mu się zadrzeć z glinami.
Domy w tej okolicy były różne. Tu i ówdzie wyrosły nowe, wzniesione według najnowszej mody, inne bliższe były oryginalnej zabudowie ulicy: niskie i biedne domki drewniane obite blachą falistą, parterowe lub piętrowe, z murowanym podpiwniczeniem. Jedne schludnie utrzymane, inne popadające w ruinę niczym nora szumowiny. Dach niespecjalnie solidny, od strony ulicy ani jednej rynny, jasnoniebieska farba na elewacji wypłowiała, na dachu i bocznych ścianach wyraźne rdzawe zacieki. Okna ciągle zasłonięte. Nigdy nie widział, by ktokolwiek tam wchodził.
Gnojek wiódł dość uregulowany żywot. Czas go nie oszczędzał. Z pewnością miał dobrze po siedemdziesiątce, zgarbiony poruszał się na sztywnych nogach, siwe kosmyki włosów wystawały spod czapki; wokół niego pustka i zniszczenie. Nic w nim nie przypominało dawnej świetności. Co drugi dzień z rana szedł na kryty basen, czasem tak wcześnie, że musiał czekać na otwarcie. Prawdopodobnie nie spał w nocy, bo po basenie wracał do domu i cały dzień nie dawał znaku życia. Pod wieczór znów wyglądał na zewnątrz, szedł do pobliskiego sklepu spożywczego, kupował mleko, chleb i jeszcze coś do jedzenia. Czasem, bardzo rzadko, zachodził do monopolowego. Nigdy podczas tych swoich spacerów nie odzywał się do nikogo, z nikim się nie witał, zatrzymywał się na krótko, załatwiał to, co uważał za niezbędne, i ruszał dalej. Nikt go nie odwiedzał. Od czasu do czasu przychodziła jakaś korespondencja. Wieczorami siedział w domu, chociaż dwa razy zdarzyło mu się pójść nad morze przy Saebraut, stamtąd do Grandi i z powrotem do domu przez dzielnicę zachodnią i Thingholt.
Za drugim razem, kiedy był w połowie drogi, zaczęło padać, więc gnojek pod osłoną mroku wszedł do ogrodu przy starym piętrowym domu i przez okno na poziomie ulicy obserwował rodzinę z kilkorgiem dzieci. Ponad godzinę staruch stał w bezpiecznej odległości, ukryty za drzewem, na zimnym deszczu, i patrzył, jak ludzie szykują się do snu. Światła zgasły, a on długo czekał, po czym podszedł pod okna pokoju dziecięcego. Starał się zobaczyć coś w środku, ale w końcu wrócił do siebie, na ulicę Grettisgata.
Tamtej nocy też pozwolił, by deszcz lał się na niego, kiedy wytrwale przyglądał się drzwiom do sutereny przy Grettisgata. Czuł, że musi czuwać nad wszystkimi niewinnymi dziećmi Reykjaviku.