- W empik go
Czarnemi czcionkami... - ebook
Czarnemi czcionkami... - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 246 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstawiłem się… Siedzę w szynku… Jestem pijakiem. I cóż stąd? Tem lepiej… Każdy pijak daltonizuje… Wszędzie spostrzega jedną tylko barwę: ugodową.
Chociaż ma zły los. marny… choć go gniecie stopa bliźniego i wszystko odstąpiło, nadzieja, ta faktorka życiowa, wciąż mu dotrzymuje kroku.
– Jutro… – mówi – potem… kiedyś…
Skoro ci źle na świecie, pociesz się – szepce – potrwa to niedługo. Życie cię trochę poszarpie, ale za to po śmierci używanie.
Ho!… ho!… I jakie jeszcze!…
Jeśliś nawet zabijał, kradł, obdzierał, gwiżdż na wszystko!… Byłeś o tem powiedział komu należy, byłeś polizał świętości i pozwolił się na tłusto przed skonaniem posmarować, jużeś wlazł w wieczność.
W niebiesiech dobry papusio w purpurowej szlafmycy i złotych pantoflach, trochę ci nakiwa i tyle…
Ulokujesz się i masz, czego tylko zapragniesz.
Każdemu będzie dano wedle jego pożądania.
Ci, co się śmierci boją, posiądą wieczne życie… Żałujący za swe winy łgarze i różne rzezimieszki, będą wciąż oglądali Dobro i Prawdę… Skatowani życiem utoną w niebycie… Lubieżników upieszczą kobiety cudne… do wyboru… Wszystko zależy od kultu, którego jesteś wyznawcą.
A i samo życie?… Choćby najnędzniejsze… Zawszeć coś, niecoś upiecze się człowiekowi.
Ot taki szyneczek! Podły. A jednak płynie tu źródło pocieszenia.
Po jednym… po drugim. po trzecim czmychają troski.
Dzieci złodzieje – tem lepiej – chleb pewniejszy… Córkę, prostytutkę, zabito – a więc – przestała cierpieć… Dwie żony umarły – baba z wozu…
– Jesteś pijakiem – mówi mi dyrektor – od Nowego Roku nie masz posady.
– Od Nowego Roku? Mógłby mi wymówić od pierwszego następnego miesiąca.
– Panie dyrektorze – skomlę – nie byłem zawsze takim. Uczyłem się w szkołach. Na fabryce pracowali z nami inteligenci, jak prości robotnicy. Czytywaliśmy razem. Znam Furjera, Marksa i dobrego staruszka Owena. Mój ojciec był mądrym człowiekiem. Pomagał budować tę samą fabrykę. Murarzem był Ja też oddawna tu pracuję. Pierwszy mój dzień w tej fabryce pamiętny był. Upał był straszny. Robotnicy mdleli z gorąca… Pracowali cha… cha… cha… bez parasoli. Jeden skonał z porażenia słonecznego przy tych oto wrotach… natem samem miejscu, gdzie widziałem niedawno córkę moją z synem pana dyrektora… Mały romansik pod płotem… Nic… nic… panie dyrektorze… To tak sobie… Z języka mi się zerwało…
– Jesteś zawsze pijanym, nawet i w tej chwili.
– To prawda, panie dyrektorze, święta prawda. Ale życie mam psie… Ciężkie zmartwienie…
– Nikt nie zasypia na różach – odpowiada mi surowo.
Z ust jego zalatuje zapaszek doskonałego wina i wybornego tytoniu.
Usiłuję zapaszek ów wygraniczyć z przestrzeni i wciągnąć w siebie.
Zawszeć to coś…
Już po czwartej… głód mi skręca kiszki.
– Panienko! Proszę o butelczynę takiej samej, jak wpierw i coś przetrącić… strawnego… cha… cha… cha… żeby żołądka nie obciążyć. A prędzej!…
Poszła, psia krew, kręci się… Zęby sprzedaje… A tu, aż mgli…
Człowiek ma swoją metę… Dotrze do niej… dobrze mu. Nic nie ma gorszego, jak tak… w pół drogi.
Sęp niedostatecznie nasycony mści się… szpony do wnętrza zapuszcza….
A stamtąd powstaje jakaś moc straszliwa – zabójcza, jak z pól zadżumionych…
Mózg omdlewa z bólu… W ohydze, w pokorze o litość błaga, o przytępienie wyczuć…
Idą straszne mary… Wiodą cienie za ręce… Krzyk rozpaczy rwą z piersi…
Poszła, szelma… Nie wraca… Wódki jak niema tak niema… A tu coraz więcej mgli… Mogiły patrzą bielmem… a pomsta, jak hyena, trupia pracownica szuka żeru – winowajcy.
Każdy człowiek jest kowalem swego losu – mówią.
Bydło!…
To "coś" tajemnicze, jak psia apteka, wlecze człowieka tą, lub ową ścieżką.
Moja była piasczysta, upalna… Oddychałem z wysiłkiem…Żona umarła… troje dzieci zostało… Po upływie dwóch lat wziąłem drugą… jasną, szczupłą, cichą. Lubiłem takie. Ale kobiety nie wytrzymują biedy, ciągłego skwierczenia… Mrą, bestye, jak muchy…
I moja zmarła… Dziecko po niej zostało… Jasne, szczupłe. Miałem ich teraz czworo.
Nie chciałem brać trzeciej żony, bom się nowych dzieci obawiał. W domu była dziewka zła, swarliwa. Zrobiłem z niej gospodynię.
Rękę miała ciężką. Dzieci bywały pokaleczone. Biłem ją za to.
Biłem z rozpaczy, z niemocy.
– Panienko…. Proszę o buteleczkę… Czy długo mam jeszcze czekać?…
Nie słucha, szelma, kręci się, zęby sprzedaje, bodaj ją cholera… a człowieka mgli…
Złą miałem dolę… bieda zawsze była w domu, chociaż pracowałem gorliwie. Podwyższali mi co rok pensyę o dwadzieścia rubli.
Nie wystarczało.
Bachory włóczyły się, nie było ich komu pilnować. Wreszcie rozpierzchły się.
W domu została jedna, ta, po drugiej żonie.
Palcem jej tknąć nie dałem, kochałem bez miary. Dobra była, łagodna, szczupła i cała jasna, jak odbicie światła dziennego.
Piękna.
Spostrzegli to wkrótce samey i zaczęli brodzić koło mego domu.
Zaglądali do okien, pod różnemi pozorami włazili do mieszkania. Żonaci, kawalerowie, starcy, studenci, uczniaki, proletaryat.
Szli, jak szarańcza.
Wszędzie ich spotykała. Stawali na jej drodze z darem, z namową.
Zacząłem się bronić.
Przestałem uczęszczać do fabryki. Zaczajałem się, oblewałem pomyjami, gorącą wodą; najwytrwalszemu przetrąciłem głowę.
Zagroziłem wreszcie rewolwerem.
Wówczas przestali chodzić, ale nadciągnęła inna plaga: faktorzy, faktorki.
Te ostatnie, zwłaszcza, działały chytrzej, skuteczniej.
Zmogłem się.
W fabryce zagrozili mi utratą roboty za nieregularne stawianie się na służbę.
W dziewczynie spostrzegłem ogromną zmianę i przestałem się bronić.
Prostytutka od piętnastego roku życia!
Wracałem z roboty, ona szła na robotę.
O przyszłości już nie myślałem.
Byłem, jak człowiek wciągany przez grzęzawisko w toń śmiertelną.
Spirytualia pomogła.
Po jednym… po drugim. po trzecim myśl zaczynała wyprawiać coraz zawrotniejsze koła. Zapominałem o wszystkiem.
Od roku wyprowadziła się z mego mieszkania; widywałem ją rzadko.
W zeszłą niedzielę przyszła. Była czegoś zafrasowana.
– Chodź – mówię – napij się ze mną wódki. Skrzywiła się.
– Gdybym tak likieru waniliowego, tobym się napiła.
– A cóż to ja "gość", żebym ci likier stawiał. Pomyślała chwilę.
– Dobrze. Będę z ojcem piła, ale niech mi ojciec da trzy ruble. Ojciec wczoraj wziął pensyę.
– Na co ci te pieniądze?
– Na białą bluzkę. Bo, widzi ojciec, "goście" lubią przeważnie biały kolor. Lubią, żeby zupełnie jasno się ubierać, a jak nie, to chociażby mieć bluzkę białą. Ale to kosztuje, bo zaraz łapami powalają.
– Powiadasz… łapami, szelmy, powalają… No, gadaj… gadaj dalej… Albo, zaczekaj, wypiję odrazu dwa.
Sępy mnie obsiadły i rozszarpują ropiącą się ranę.
– Ileż ci płacą?
– Rozmaicie. Kolacya, spacer na gumach i pięć rubli. Czasem mniej. Ja rzadko mniej biorę, bo mam dobrą markę. Tak się postawiłam. Ale i z tych niewiele zostaje. Trzeba dać faktorowi, lokajom, policyi. Ten "gość" co dziś hula jest bardzo bogaty, ale on lubi tylko biały kolor i ja muszę mieć koniecznie białą bluzkę. Więcej zarobię. Niech mi ojciec da, jutro rano oddam.
– Precz!… – podniosłem pięść zdjęty nagle nienawiścią do dziewczyny.
Odskoczyła i ręką wprawnie osłoniła głowę.
Nigdy jej nie biłem. Kto ją nauczył od razów się zasłaniać?
– Biją cię?
– Biją.
– Kto?
– "On" a niekiedy "goście". Biją mnie, a nawet lustra, szkła. Najwięcej bije "on".
– Za co?
– Bo nie zawsze chcę "gości" bawić. Czasem zmęczona jestem, a niekiedy mam do kogo wstręt. A tego nam niewolno. "On" podsłuchuje pode drzwiami i gdy mu co się niepodoba, daje mi umówiony znak i ja przychodzę, muszę przyjść, bo byłoby gorzej. Wówczas bije mnie, kopie nogami; każe wracać i lepiej zabawiać "gościa".
Pierś mi gniecie ciężar niedowytrzymania. Chlam wódkę.
– Innym razem – ciągnie dalej – podejrzywa, że mu nie wszystkie pieniądze oddałam i bije… Oh!… Wtenczas najgorzej bije…
Zadrżała i na ręku jej ukazała się gęsia skórka.
– Więc "on" ci wszystko zabiera?
– Nie. Naddatek do mnie należy. Jeżeli "gość" jest dobry, to da dla mnie dwa złote, albo i więcej. To już moje. Uzbieram sobie trochę i wydam na to i na owo. Czasem Władce oddam. Chora. Frajer wygnał ją na bruk. Do szpitala wzięli. Ja i Andzia nosimy jej ciastka. Pewnie niedługo umrze.
– Porzuć to… Wróć do domu!…
– Za nic – zerwała się z krzesła przerażona – Ja nie mogę. "On" zabiłby mnie. U nas tego nie – wolno. Nie "on", toby mię jego towarzysze zabili. "Oni" się razem trzymają… Jeden za drugiego. Nie mogę za nic…
Porwała żakiet i zaczęła go wciągać na siebie.
– Przecie siłą cię nie zatrzymuję… Tak tylko mówię… W domu byłoby ci lepiej. Niktby tu ciebie nie bił. I także nie pracowałabyś.
– Nie… nie. Niech ojciec nie namawia daremnie. Tu… smutno.
– Dawniej nie było ci smutno. Pójdę z tobą codziennie dokąd zechcesz. Wszystko, co zarobię do rąk ci oddam. Dawniej lubiłaś swój dom.
Stała przy drzwiach nieufna, gotowa do ucieczki.
– Lubiłam. Było tak dobrze, jak nigdzie. Ale teraz jużbym nie wytrzymała. Niech ojciec nie prosi. Ja już w nocy spać nie potrafię… Cały dzień drzemałabym, a w nocy ciągnęłoby mnie na ulicę.
– Chociażby na mróz?…
– Chociażby na mróz, na deszcz. Przyzwyczaiłam się już. Latarnie mrugają… Ulice szerokie… puste… Czasem deszcz mży… nogi mdleją… Snu nie można zmódz. Omdlenie w kościach… Pochylam się – i stojąc śpię martwym snem… Ktoś mię trąca "chodź". Nie mogę przyjść do siebie na razie… wstręt.. rozpacz… Ale już się przyzwyczaiłam i tu nie mogłabym żyć.
– Więc tam lepiej, gdzie biją?…
– No… nie zawsze biją. Czasem bywa tak wesoło. Wreszcie ja już powiedziałam ojcu, że "on" zabiłby mnie. "On" przecie też pracuje, niech ojciec wie. Czasem stoi blizko mnie w ukryciu całą noc. Inaczej toby mnie krzywdzili wszyscy: inne dziewczęta, przechodnie, roznosiciele gazet. "On" mnie broni. Wreszcie bez niego byłoby mi smutno… Ja nie mogę bez niego…
– To idź sobie!…
Milczy przez chwilę.
– Więc jakże? Ojciec mi nie da tych trzech rubli? Stoi teraz przedemną szczupła, jasna, wychudzona, z oczami suchotnicy i śledzi drapieżnym wzrokiem ruch mojej ręki, trzymającej portmonetę.
– Masz. Weź sama!
Nie wierzy. Patrzy badawczo. Palcami chudemi, jak pałeczki prędko wyciąga pieniądze.
Bierze trzy ruble, a jeszcze jednego rubla zręcznie przerzuca w drugą rękę.
Złodziejka!… Kto ją kraść nauczył?…
– Ojciec ma dziś dużo pieniędzy. Proszę dać jeszcze dwa rubelki.
– Mój złoty… mój drogi!… To tak niewiele… Proszę dać… Ja tak kochać będę… mój złoty… Dla mnie też coś trzeba dać… Mnie się należy podziękowanie.
Zbliża się do mnie… Oczy ma zimne, bezmyślne. Usta ściągnięte skurczem przymusowego śmiechu… Kładzie je na mojej twarzy.
– Mój drogi… mój złoty… Tamte nie dla mnie… Zabiorą… Proszę mi dać na cukierki – powtarza jakimś machinalnym głosem, jak gdyby te frazesy zżyły się tak z jej ustami, że z nich zlatują bez współudziału myśli.
Ręce jej błądzą po mojem ciele odruchem wczorajszego, może przedchwilowego występku.
Czuję na sobie te małe, cienkie, zimne ręce i krew mi się ścina w żyłach z ohydy.
– Zenia!… dławi mię krzyk, a usta jakby objęte uściskiem paraliżu, milczą.
Odepchnąłem ją.
– Rubelka, tylko rubelka – przypada znów do mnie z oczami utkwionemi w przestrzeń, jak zgalwanizowany trup.
– Precz!
Nagle wzdrygnęła się, odskoczyła, na twarzy zbielała, w źrenicach streścił się cały ogrom zgrozy.
– Wielki Boże!… To ojciec…
Pieniądz wypadł z jej rąk i leży na podłodze szary, nędzny, a jednak groźny, jak motyw, z którego płynie wielka symfonia dramatu życiowego.
– Ojciec… – szepce…
Pochyliła się, podniosła pieniądze i uciekła.
* * *
A później straszny dzień…
Dzień zbryzgany słonecznemi błyski… Na górze, na okwiecionych balkonach możni tego świata.
Na dole wyje szary tłum.
Biją prostytutki!…
Hurra!…
Fala tłumu wlecze mnie…
W głowie kotłuje się… Coś się pamięci boleśnie narzuca… Dokoła twarze chude, zczerniałe, tragiczne niemal, w reakcyjnem napięciu energii.
Roboczy tłum zerwał się z łańcucha i żąda odwetu.
Ongi wołał: "chleba!" "igrzysk!". Dziś "sprawiedliwości".
Z balkonów, z pogardliwą ciekawością, patrzą na tłum mężczyźni o delikatnych dłoniach i śnieżnych koszulach.
Tam, w dole, czerń bije swoje własne naczynia… Ci, w górze, spokojni. Ich przybytków rozpusty strzegą siły zbrojne.
Skoro fale żywiołowe wrócą do łożyska, pańskie lupanary otworzą gościnne podwoje.
Z okien lecą z ogłuszającym trzaskiem meble… zaścielają bruk tkaniny…
Widzowie ryczą z uciechy.
Jakaś baba skomli z radości. Trzewia jej trzęsą się od śmiechu… palcem tka w przestrzeń, skierowując w jedną stronę uwagę towarzyszek.
Z rąk suchych, twardych wyrywa się kobieta chuda, nawpół naga.
Koszulę z niej zdzierają… Za włosy ciągną.
Białe ciało mieni się wśród czarnych palców, które je gniotą.
Wyrwała się, pędzi ku mnie…
– Zenia!
– Zenia!… – biją mi w uszach dzwony…
– Zenia! – wali serce…
– Stójcie!…. Nie ruszajcie jej!…. Zabiję każdego!…. Przypadła do mnie… Oczy zamglone… nos się zaostrzył… na szyi krew.
Zraniono cię?….
– Nie. To z ust mi krew. Ja się boję… w ustach słono.
Stoi… drży…
Krew płynie po chudej, nagiej piersi.