Czarnomorze - ebook
Czarnomorze - ebook
Bywając w Rumunii, wielokrotnie zadawałem sobie pytanie: a gdyby tak pojechać dalej? Myśl ta była niezwykle kusząca, ciekawość tego, co spotkam po drugiej stronie morza, ogromna.
Podróżować można w przestrzeni, ale też, co w moim przypadku jest odczuwalną koniecznością, w głąb czasu, a i to mało. Przyglądanie się ludziom, temu, co gra w ich duszach, w co wierzą, czego się boją, z jakiej tradycji utkali swoje życie, to dla mnie nieodłączne składniki podróżowania. Duchy zapomnianych bohaterów sprzed kilku lat i sprzed wieków towarzyszą mi podczas wszystkich wyjazdów, inspirują do opisywania tego, czego na pierwszy rzut oka nie sposób dostrzec. Spotykam je na starych podwórkach, w rzadko przez turystów odwiedzanych miastach, na zarośniętych cmentarzach. Przemawiają do mnie z pożółkłych fotografii wiszących na ścianach stuletnich domów. Tak powstała ta książka, rzeczywista i nierzeczywista. Wymyślona, ale i oddająca to, co spotkało mnie osobiście. Zachęcam do poszukiwania, często bardzo nam bliskich, duchów Czarnomorza.
Michał Kruszona
W ciągu dwóch dekad moich podróży po Europie Wschodniej i Azji zdarzyło się tak wiele, że o każdej z nich mogłaby powstać niesamowita książka. Taką jest właśnie Czarnomorze Michała Kruszony. Odnalazłem w niej siebie i to, co w podróżach jest najbardziej ekscytujące – wyjątkowych ludzi, szczyptę szczęścia, strachu, opis zdarzeń na pograniczu rzeczywistości, a może już ową rzeczywistość przekraczających. Często po powrocie do domu zastanawiałem się, czy to, co mi się przytrafiło w Gruzji, Mołdawii i Rumunii, wydarzyło się naprawdę. Podobną tajemnicę pozostawiam do rozwiązania czytelnikom Czarnomorza. Zachęcam do lektury, a potem – w drogę…
Rafał Biernacki
dziennikarz TVP, „Telekurier”
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-931-5 |
Rozmiar pliku: | 8,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Śmierć w języku polskim jest kobietą. W większości pozostałych języków bywa mężczyzną.
Ta uwaga nie jest bez znaczenia. Ponury żniwiarz, genialny szachista, bezwzględny higienista, ale też Faust, Drakula i Moby Dick – wszystko to nie są kobiece role, pomijam fakt, że ostatnią z wymienionych odgrywał waleń. Owi śmiercionośni nie są kobietami. Kobieta życie raczej daruje, niż odbiera. Kobietami są Gruzja, Turcja, Ukraina, Mołdawia, Bułgaria i Rumunia… tak jak większość ojczyzn, a może lepiej macierzy, dbających o swoich mieszkańców. Podobnie kobietą jest Polska. Spójrzmy na Francję, Anglię i Serbię. A Niemcy? Co z Niemcami? Włochy to przecież Italia. Niemcy są jak Stany Zjednoczone, Związek Radziecki, jak Rzym i Egipt. I choć Argentyna, Uganda, Kenia, ale i Japonia, nie są wcale przyjaźniejsze od Niemiec, Chin i Meksyku, to jednak ja wybieram te pierwsze, stawiając je ponad nieżeńskimi Węgrami czy Niemcami. Jeśli podzielasz ten sposób pojmowania świata, spodoba ci się ta książka.
Od każdej reguły bywają jednak wyjątki. Od powrotu z Gruzji minęły ponad dwa lata. Po raz pierwszy byliśmy tam wkrótce po „dziwnej” wojnie z Rosją, dokładnie na przełomie października i listopada 2008 roku. Była to niezwykła wojna, podczas której gdy w jednej części miasta spadały bomby, w drugiej, często w urokliwych kawiarniach, ludzie pili wino i grali w szachy. Walka na szachownicy zajmowała graczy o wiele bardziej od tej rozgrywanej przez polityków wysyłających na śmierć żywe pionki. Politycy od dwustu lat wszczynali tu wojny.
– Można się przyzwyczaić – mówiąc to w naszą stronę, siwowłosi mężczyźni zdecydowanie wyrażali swoją opinię, nie odrywając przy tym wzroku od szachownicy. Miałem wrażenie, że bali się oderwać wzrok od planszy z pionkami, czując, że jakakolwiek walka jest im po prostu przypisana przez naturę. Jeśli nie spełnią się na polach szachownicy, przyjdzie im się bić w rzeczywistym życiu. Wojna jest prawdziwym życiem, poza nią człowiek nie potrafi sprawnie funkcjonować, miewa problemy z podejmowaniem decyzji, mało tego, nie potrafi w sposób godny zaimponować kobietom, a z jej braku może nawet cierpieć na bezsenność! Siwizna dokładnie przykryła ich kiedyś kruczoczarne, kaukaskie czupryny.
Gdy zadzwonił do mnie Paracel z pytaniem, czy nie wybrałbym się po raz kolejny w rejon Kaukazu, przyjąłem to spokojnie, jak każdą inną propozycję podróży. Minął już czas mojej prywatnej niechęci do tamtej strony świata. Niechęci wywołanej widokiem spalonych wiosek w Osetii Południowej. Wioski płonęły, gdy w miastach toczyło się normalne życie: handlowano, wznoszono toasty, kochano się. Robiono to dużo intensywniej niż zwykle, to znaczy więcej kupowano, mężczyźni więcej pili, a kobiety częściej obdarzały ich swoimi wdziękami, nierzadko byle gdzie i byle jak. Paracel nalegał na spotkanie, czułem, że czas nagli i że chodzi o pilny wyjazd. Paracel był dziennikarzem, decyzje co do wyjazdów podejmował szybko, często z dnia na dzień. Wystarczyła jakaś luźna, trafiająca w danej chwili na podatny grunt rozmowa i pakowało się plecaki; jednocześnie jego i mój. Pod tym względem byliśmy do siebie podobni. Umówiliśmy się w kawiarence w poznańskiej palmiarni. Był luty, mroźna zima, wybrane przez nas miejsce, jak żadne inne w Poznaniu, gwarantowało tchnienie innego, cieplejszego świata. Do tego palmiarnia wnosiła coś niezwykłego, pewną ciągłość przypisaną roślinnej wegetacji. Od kiedy sięgam pamięcią, rosły w niej niezmiennie te same rośliny: tropikalne bananowce, wielkie pustynne sukulenty, owocujące cytrusy. Gigantyczne ryby w akwariach wpływały na moją wyobraźnię już od dziecka, robiąc niezłe zamieszanie. Wiele z tych roślin było starszych ode mnie, a co dopiero mówić od Paracela! Jedynym minusem było to, że aby wejść do kawiarenki, trzeba było kupić bilet do palmiarni. Na spotkanie pojechałem samochodem – mieszkam trzydzieści kilometrów od Poznania. Paracel przyszedł pieszo, mieszkał niecały kwadrans piechotą od umówionego miejsca. W zasadzie nie miało to żadnego znaczenia, w palmiarni i tak nie sprzedawano napojów alkoholowych, a zwłaszcza rumu, takiego… pełnego aromatu palmiarnianych roślin.
Paracel w rozmowie kluczył i krążył, niby chciał jechać, ale nie wiedział kiedy i czy aby na pewno. Byłem zły, przyjechałem nie wiadomo po co. Do palmiarni! Kompletna klęska. Aby dzień nie był stracony, pojechałem na Stary Rynek, wszedłem do księgarni i spędziłem w niej blisko dwie godzi ny. Podświadomie liczyłem chyba na to, że pojawi się tu któraś z moich oczytanych przyjaciółek, Renata albo Asia. Nie spotkałem tym razem żadnej z nich. To wielka przyjemność chodzić między książkami w niedzielne popołudnie. Poznańska Księgarnia Powszechna nie dość, że ma na półkach tysiące książek, to w niedzielę otwarta jest do osiemnastej. W niedzielę! Gdy często człowiek nie ma co z sobą począć, zwłaszcza gdy wieje wiatr i pada deszcz, a tu książki, książki, książki! Deszczowych niedziel jest w roku ze dwadzieścia kilka. Księgarnia ma przyszłość! Kupiłem w niej kiedyś Śnieg Orhana Pamuka. Między innymi dzięki tej książce pojechałem przed trzema laty do Gruzji. Śnieg nie miał nic wspólnego z Gruzją, chciałem jednak tak wytyczyć trasę, aby w drodze powrotnej odwiedzić turecki Kars. Udało się! Plan się powiódł. Tym bardziej teraz nie odczuwałem wielkiego pragnienia podróży do Gruzji. Miałem tam co prawda znajomych… może jednak warto ich odwiedzić? Między regałami przypominałem sobie, jak to było z tym Karsem. Na ile faktycznie do podróży skłoniła mnie lektura książki tureckiego noblisty?
Do Karsu, miasta z bogatą i chlubną historią, z reguły wjeżdża się z niżej położonych rejonów Turcji. My zjechaliśmy do niego, w dosłownym znaczeniu tego słowa, z gór, wprost z granicy gruzińsko-tureckiej. Dotarliśmy do niej, jadąc szutrową, górską drogą. Niespodziewanie, ni z tego, ni z owego, na jednej z przełęczy natrafiliśmy na okazałą żelazną bramę. Pamiętam, jakie zrobiła na nas wrażenie. To między innymi tutaj Związek Radziecki graniczył z NATO. Z gruzińskiej perspektywy brama mogła symbolizować koniec świata. Za nią zaczynała się już muzułmańska Turcja w swej najczystszej postaci. Trzeba było jeszcze poddać się dość uciążliwym granicznym procedurom i przejechać niecałe dwieście kilometrów szosą położoną miejscami wyżej niż szczyt naszych tatrzańskich Rysów, by wreszcie, tuż za Ardahanem, wjechać do miasta ze Śniegu. Dotarłem tam w końcu, nie tylko po to, aby odnaleźć ślady znane mi z książki Pamuka. Znalazłem zaledwie kilka z nich. Nieco rozczarował nas brak jakichkolwiek oznak zimy. Listopadowa aura była w tamtym roku wyjątkowo łaskawa.
Granica z Turcją wysoko w górach.
Nie byliśmy pewni, czy odsunie się żelazna brama.
Pamuk osadził akcję swojej słynnej powieści w Karsie, mieście położonym tysiąc siedemset pięćdziesiąt metrów nad poziomem morza, na krańcach wschodniej Turcji. Mimo wszystko było dla mnie zaskoczeniem, że wśród mieszkańców studwudziestotysięcznego miasta można spotkać prawdziwych miłośników talentu jedynego tureckiego pisarza nagrodzonego Literacką Nagrodą Nobla. Stereotypy krążące na temat wschodniej Turcji kazały mi myśleć, że nawet jeśli tacy w mieście mieszkają, to niechętnie będą się przyznawać do zainteresowań twórczością noblisty. Tymczasem spotkałem ludzi chętnie udzielających praktycznych rad przybyszowi odwiedzającemu miasto poznane z literackiej kreacji zatytułowanej Śnieg. Gdy zadawałem konkretne pytania o adresy i postaci, mieszkańcy bezradnie rozkładali jednak ręce. Pamuk uczynił z Karsu soczewkę, skupiając w niej problemy i dylematy, przed jakimi stoją współcześni mieszkańcy Turcji. Naruszył przy tym różne tabu. Ostatecznie zapłacił za to emigracją z kraju w obliczu realnych pogróżek ze strony urażonych islamistów, nacjonalistów, Kurdów i pewnie wielu innych. Powieściowy Kars skupia w sobie topografię kilku tureckich miast. Nie inaczej jest z opowiedzianymi w Śniegu historiami. Jeśli bowiem faktycznie ich wątki inspirowane były rzeczywistością, to owa rzeczywistość rozgrywała się w kilku bardzo odległych od siebie miejscach. Mimo tych zastrzeżeń przywdziałem skórę Ka, jak nazwał bohatera swej powieści Pamuk. Chwilowo uczyniłem z Ka swoje tureckie alter ego. Zanurzyłem się w miasto.
Podobno właśnie tę redakcję miejscowej gazety
opisał w Orhan Pamuk.
Wielka turecka kapusta.
Jeśli ktoś nie lubi mięsa,
zawsze ma do wyboru ser.
Do sklepu mięsnego przyciąga klientów
świeża baranina.
Byłem turystą zagubionym w drodze z Gruzji do Polski. Inaczej niż Ka, który przyjechał do Karsu, aby spotkać kobietę, o której, jak napisał autor Śniegu, choć latami nie śmiał marzyć, to jednak nosił w pamięci jej idealny obraz, obawiając się, że wymarzył ją sobie zbyt słabo, by móc się z nią bliżej związać. Porównywał się z Turgieniewem, cenił go. Ten Rosjanin, zmęczony zacofaniem swej ojczyzny i jej niekończącymi się kłopotami, porzucił kraj urodzenia, by tęsknić i marzyć o nim gdzieś w dalekiej Europie. Identycznie uczynił Ka, czy wreszcie sam Orhan Pamuk. Jak wspomniałem wcześniej, trafiłem do Karsu nieprzypadkowo. Wiedziony mitem miłosnej historii postanowiłem właśnie z tego miasta zatelefonować do Polski, aby wreszcie wypowiedzieć odkładane od tygodni miłosne wyznanie. Wydawało mi się to o wiele bardziej oryginalne niż podobna wiadomość wysłana na przykład z Werony czy choćby Kazimierza nad Wisłą. Poza tym poznani dzięki powieści Pamuka Ipek i Ka byli mi o wiele bliżsi niż szekspirowscy Romeo i Julia. Opłaciło się.
Mimo swoich stu dwudziestu tysięcy mieszkańców Kars zrobił na mnie wrażenie miasta o wiele mniejszego. Centrum to zaledwie kilkanaście ulic z typowymi dla Turcji sklepikami, herbaciarniami i, co cieszy turystę, tanimi hotelikami. Bez większego problemu znaleźliśmy nocleg w samym centrum miasta, w niewielkim hoteliku Kervansaray. Cena nie przekraczała równowartości dwudziestu euro od osoby. Gospodarze, jak to w Turcji, ujmująco mili i ugrzecznieni, natychmiast zaproponowali przybyszom tradycyjną szklankę herbaty, zapraszając do skosztowania produktów niewielkiej hotelowej kuchni.
Kolację chciałem zjeść sam, w jednym z licznych lokalnych barów. Ruszyłem na poszukiwania główną ulicą miasta i zatrzymałem się w tym spośród nich, w którym pili herbatę miejscowi taksówkarze. Nieco krępujące dla Europejczyków zachowanie obsługi miało tu szczególny charakter: odsuwanie i podsuwanie krzesła, usługiwanie przy zdejmowaniu i zakładaniu kurtki, polewanie dłoni po spożytym posiłku wodą przypominającą zapachem rodzimą Przemysławkę. Bar nie oferował nic poza potrawami lokalnej kuchni. Królowały wystawione w chłodzonej witrynie gotowane baranie głowy. Rarytas. Zanim tu trafiły, zwierzętom poderżnięto gardła, tak jak Azja syn Tuhaj-beja uczynił to staremu Nowowiejskiemu w raszkowskiej stanicy. Nie cierpiały przy tym więcej od polskiego szlachcica z Sienkiewiczowskiej trylogii. Posilony, wyruszyłem na poszukiwanie redakcji miejscowej gazety. Szybko trafiłem do wnętrza mocno oświetlonego lokalu, gdzie na starej maszynie drukowano lokalny dziennik „Önder”. To właśnie tam pracował znany mi z powieści dziennikarz. Pora była późna, stąd wydający poranną gazetę ludzie pracowali pełną parą. Redakcja i drukarnia mieściła się w jednym pomieszczeniu przy głównej ulicy, gdzieś pomiędzy barem a hotelem. Mężczyźni pracujący na niemieckiej maszynie, wyprodukowanej dawno temu w Heidelbergu, byli zarazem dziennikarzami, drukarzami i kolporterami. W dbającym o islamską tradycję Karsie redakcja rozpolitykowanej gazety nie była właściwym miejscem dla kobiet.
Kobiety w Karsie nie siedziały wyłącznie w domach, jednak na miejskich ulicach stanowiły zdecydowaną mniejszość. We wschodniej Turcji chusta na głowie nie jest obowiązującym elementem kobiecego stroju, a wśród studiującej na miejscowym uniwersytecie młodzieży dziewczyny zdawały się dorównywać liczebnością swoim kolegom. Trudno dostrzec choć jeden powód, dla którego dziewczyny w chustach miałyby popełniać samobójstwa, jak to opisał Pamuk.
Baranie głowy w garmażeryjnej lodówce.
Dla własnego bezpieczeństwa
policja w Karsie porusza się w grupach.
Myliłby się jednak ktoś, kto widziałby w odkrytych u niektórych kobiet głowach przejaw bezkrytycznej europeizacji tej części kraju. Co prawda jedna z głównych ulic, jak w każdym tureckim mieście, nosi imię Atatürka, a ów twórca nowoczesnego tureckiego państwa – Mustafa Kemal (Atatürk) – spoglądał na nas z licznych portretów. Nigdzie jednak, tak jak to ma miejsce w Karsie, policja nie porusza się w kilkuosobowych oddziałach, wyposażona w krótką broń maszynową typu uzi. Dodatkowo wspomagana jest przez patrole wojska stacjonującego w licznych jednostkach rozłożonych co kilkadziesiąt kilometrów między Karsem a Erzurum. Stowarzyszenie Myśli Kemalistowskiej, dbające o laickość państwa, ma w tej części Turcji jeszcze wiele do zrobienia. Na głównych skrzyżowaniach poza miastem stacjonują patrole w opancerzonych bojowych transporterach. Eksponowana przez nich broń przypomina o zagrożeniach; z jednej strony kurdyjscy separatyści, z drugiej radykalni islamiści. Jedni i drudzy nie kochają państwa, w którym mieszkają. Trudno dostrzec wśród mieszkańców niechęć do przybyszów z zewnątrz. Z pewnością okazywałby ją bohater powieści Pamuka zwany Granatowym. Poznajemy go jako rozpolitykowanego islamistę walczącego na Zachodzie – w Bośni, na Wschodzie – w Groznym. Podobni do niego młodzi ludzie, zrzeszeni w tureckiej gałęzi Hezbollahu zwanej Vahdetçi, mają w Karsie swoje miejsca spotkań. Przypominają o tym patrolujące okolicę bojowe helikoptery. Latają ponad meczetami i starymi miejskimi murami jak przybysze z innej czasoprzestrzeni.
Coś z atmosfery opisanego w powieści lokalnego zamachu stanu wisi jednak w powietrzu, niczym owe śmigłowce. Wystarczy udać się poza granicę miejskiego centrum, choćby w okolice dominującej nad miastem siedemnastowiecznej twierdzy. Kawałek za brudnym kanałem i nieprzypadkowo postawionym murem trafimy na dzielnice parterowych nędznych budynków, bez dostępu do prądu i bieżącej wody. W takich warunkach mieszkają tysiące rodzin. Bieda tu panująca odciska swe piętno na bogatszej części miasta. Właściciele licznych w Karsie sklepów z wyrobami ze złota każdego wieczoru skrzętnie zbierają z wystaw to, co w dzień ma zachęcać nabywców do jubilerskich zakupów. Złoto kupują wyłącznie mężczyźni, czynią to nie tylko po to, aby obdarowywać nim swe wybranki.
Nie mogłem odnaleźć znanego z powieści gmachu Teatru Narodowego, bo po prostu taki nie istnieje. Z tego samego powodu wśród licznych cukierni nie natrafiłem na tę prowadzoną przez Yeni Hayat przy ulicy Faika Beja. Historyczne budynki przypominające o świetnej dziewiętnastowiecznej historii miasta wielu kultur: Ormian, Rosjan i Gruzinów ustępują miejsca pod naporem buldożerów symbolizujących ostateczne zwycięstwo islamu w tym do niedawna wielokulturowym mieście. Wśród miejscowej muzułmańskiej inteligencji dostrzegłem jednak cichą wdzięczność dla Orhana Pamuka. Wdzięczność dla pisarza, którego Kars prędzej czy później uszanuje za nieśmiertelność, jaką zapewnił temu niemal zapomnianemu miastu. Tymczasem Orhanowi Pamukowi grozi w Turcji więzienie, ot choćby za mówienie prawdy o ludobójstwie dokonanym w początkach dwudziestego wieku na tutejszych Ormianach. Ślady ich wielowiekowej obecności są z Karsu dyskretnie usuwane. Wprowadziłem to mało znane miasto do własnej historii, tworząc z niego część prywatnej mitologii. Wystarczył jeden ważny telefon do Polski, aby zmienił się mój świat.
Odłożyłem Śnieg na półkę. Dźwięk mojego telefonu komórkowego przywrócił mnie do rzeczywistości. Po czwartym sygnale byłem ostatecznie wybudzony z letargu, po siódmym zdołałem nawiązać połączenie. Dzwonił Paracel.
– Wjedziesz do mnie? – pytał.
– Co? Przecież dopiero co rozmawialiśmy – odparłem.
– No tak, ale zapomniałem ci o czymś powiedzieć.
– Dobra. Wjadę, jak będę wracał do Szamotuł.
W niecałą godzinę byłem w jego mieszkaniu. Od powrotu z palmiarni zdążył wypić już prawie dwie butelki wina. Był zdecydowanie bardziej rozmowny.
– Słuchaj, pamiętasz dziewczynę z Gori? Poznaliśmy ją tego dnia, kiedy byliśmy u burmistrza. Pamiętasz?
Nie pamiętałem. Wcale nie dlatego, że minęło już trochę czasu. Po prostu w Gori załatwiałem kilka formalnych spraw związanych z naszą dalszą podróżą i przekazaniem dokumentów dotyczących darów mających kilka dni po nas trafić do gruzińskich organizacji charytatywnych. Paracel zwiedzał miasto i jego knajpki, a ja biegałem po urzędach i instytucjach. Czas był nerwowy. Łatwo było popełnić błąd i przekazać dary z Polski hochsztaplerom handlującym na bazarach lub bez skrupułów odsprzedających otrzymane w darach medykamenty bezpośrednio do aptek i prywatnych przychodni. Niedaleko miasta stacjonowało rosyjskie wojsko. Nikt nie wiedział, jak się potoczą wydarzenia. Rozejm wydawał się kruchy, wojna ciągle wisiała w powietrzu. Była realnym za grożeniem, o czym przypominały ostrzelane budynki na obrzeżach miasta. Poza tym chcieliśmy jechać dalej w stronę Osetii, a to wymagało zdobycia specjalnych zezwoleń.
– No nie pamiętasz? – dopytywał Paracel, niezadowolony z luk w mojej pamięci.
– Nie, nie pamiętam – powtórzyłem.
– Cholera, ona przysłała mi maila. Podobno urodziła dziecko.
– Gratulacje – powiedziałem, trafiając w sedno sprawy.
– No właśnie – odpowiedział Paracel. – Chyba trzeba wrócić do Gruzji – dodał po krótkim milczeniu.
– Albo wręcz przeciwnie.
– Ja muszę jechać, żeby oni nie zwalili mi się tutaj! Z dzieciakiem!
Paracel był przerażony, a ja zacząłem się śmiać. Oczyma wyobraźni widziałem czarnowłosą kobietę (nie wiem, dlaczego z warkoczami, albo lepiej – z jednym grubym warkoczem) z małym dzieckiem na ręku, w otoczeniu braci i kuzynów ze smutnymi minami w białych papachi na głowach i z gotowymi do umoczenia kindżałami. A kindżały macza się z reguły we krwi.
– Och, te gruzińskie wina! Może warto by je jeszcze spróbować? – powiedziałem, samemu do końca nie wiedząc, czy faktycznie chcę je ponownie próbować, czy może jednak nie. Pojechałem do Gruzji, aby gdzieś z dalekich gór oświadczyć się przez telefon Ani. Udało mi się. Dostałem to, czego chciałem. Nie miałem pojęcia, że ubocznym efektem tamtejszej podróży okaże się dziecko… Paracela.
Wróciłem do domu. Po rozmowie z Paracelem wspomnienia z Gruzji zawróciły mi w głowie. To był jednak niezwykły wyjazd. Oprócz mnie i Paracela jechał jeszcze mój trochę dziwny znajomy rodem z Warszawy. Teraz, patrząc z perspektywy czasu, sądzę, że jechał służbowo. Nasza podróż zaczęła się w Katowicach, na nieistniejącym już dworcu kolejowym. Zacząłem przypominać sobie dzień po dniu z października i listopada 2008 roku. Tak, Paracel mieszkał wtedy w Katowicach. Godzina po godzinie przywoływałem z pamięci wydarzenia i zapisywałem je w laptopie. Co za czasy. Nie pisałem na kartkach papieru. Niezła historia! Dziecko w Gruzji! Ja pierdolę! Zakląłem, jak podobnie owej niedzieli wielokrotnie czynił to Paracel.