Czarnoskrzydły. Znak Kruka. Księga 1 - ebook
Czarnoskrzydły. Znak Kruka. Księga 1 - ebook
Niezwykle przebojowy debiut fantasy, który łączy w sobie pomysłowość Chiny Miéville’a z dynamiczną przygodową narracją Davida Gemmella”.
- Anthony Ryan, autor bestsellera "Legion płomienia"
Nadzieja, rozum, człowieczeństwo: Nieszczęście odbiera je wszystkie.
Pod popękanym i wyjącym niebem rozciąga się rozległe, skażone Nieszczęście, tajemnicza pozostałość wyniszczającej wojny z nieśmiertelnymi istotami znanymi jako Królowie Głębi. Wojna zakończyła się niemal przed wiekiem, a wrogów trzyma w szachu tylko istnienie Maszynerii, straszliwej broni strzegącej granic Nieszczęścia. Nieprzyjaciel przyczaił się po drugiej stronie zatrutej ziemi niczyjej, tętniącej od zwichrowanej magii i złowrogich widm. Obserwuje. Wyczekuje.
Łowca nagród Ryhalt Galharrow oddycha pyłem Nieszczęścia od dwudziestu gorzkich lat. Kiedy dostaje rozkaz odszukania zamaskowanej arystokratki w przygranicznej placówce, niespodziewanie wpada w sam środek szturmu Królów Głębi, który może oznaczać, że nieśmiertelni przestali się lękać Maszynerii. Tylko imponujący pokaz mocy poszukiwanej kobiety, Lady Ezabeth Tanzy, pozwala odeprzeć napastników.
Ezabeth jest cieniem z ponurej przeszłości Galharrowa. Wspólnie wpadają w sieć spisku, który grozi zerwaniem kruchego pokoju, jaki gwarantowała Maszyneria. Galharrow nie jest gotowy na poznanie prawdy o krwi, którą przelał, i bogach, którym ma służyć...
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66065-80-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ktoś ich ostrzegł, że się zbliżamy. Sympatycy pozostawili po sobie tylko puste mieszkanie i kilka tomów nielegalnej poezji. Niedojedzony posiłek, splądrowane szuflady. Zgarnęli tyle, ile mogli unieść, i uciekli na wschód, w głąb Nieszczęścia.
Kiedy jeszcze nosiłem mundur, marszałek powiedział mi, że tylko trzy rodzaje ludzi świadomie tam wkraczają: desperaci, głupcy oraz chciwcy. Sympatycy z pewnością byli zdesperowani, zatem zebrałem tuzin chciwych głupców i wyruszyłem, aby ich zabić.
Opuściliśmy Valengrad pewnego popołudnia, otoczeni smrodem ścieków, wyrzutów sumienia i końca kolejnego paskudnego lata. Pieniądze nie mogły nam wynagrodzić ryzyka, ale polowanie na ludzi to moja praca i nie zamierzałem pozwolić, by nasze ofiary zbytnio się oddaliły. Połowa motłochu, który zwerbowałem, nigdy wcześniej nie była w Nieszczęściu, więc srali w gacie ze strachu, gdy wychodziliśmy z miasta przez wąską bramę. Zanim uszliśmy milę, zaczęli wypytywać o skrzelaki i dępy. Po dwóch milach jeden się rozpłakał. Weterani się roześmiali i przypomnieli mu, że wrócimy przed zmrokiem.
Trzy dni później te dupki nadal jakimś cudem nas wyprzedzały. Nikomu już nie było do śmiechu.
– Pojechali do Pylistego Jaru – stwierdził Tnota. Wyregulował pokrętła astrolabium i uniósł je, aby oszacować odległość między księżycami. – Mówiłem, że to zrobią. Prawda, że mówiłem, kapitanie?
– Gówno prawda, nie mówiłeś. – Mówił. A ślady stóp na piasku dowodziły, że miał rację.
– Oczywiście, że tak. – Musztardowe zęby uśmiechniętego Tnoty odznaczały się na tle twarzy ciemnej jak syrop. – Pamiętam. Przyniosłeś papiery do baru, a ja na to: „Założę się, że ruszą do jaru”. Chyba zasłużyłem na premię.
– Nawet gdybym miał zarobić za tę robotę tyle forsy, żeby móc rozdzielać premie, i tak byś jej nie dostał. Ale nie zarobię.
– Nie moja wina. To nie ja wybieram zlecenia – odparł Tnota.
– Po raz pierwszy dzisiaj masz rację. A teraz przymknij się i wyznacz trasę.
Tnota uniósł swój przyrząd ku niebu barwy tygodniowego siniaka. Mieszanina brudnego złota, nut zieleni, rozdartych fioletów i brzydkich krwistych brązów wyglądała jak rozlane płyny ustrojowe i popękane naczynka. Policzył coś na palcach i wyznaczył niewidoczną linię między dwoma księżycami. Popękane niebo milczało, nawet szept nie przenikał kłębów niespokojnych chmur.
Wszystko w Nieszczęściu jest popękane. Wszystko jest popsute. Im szybciej odstrzelimy tych drani i wrócimy na zachód, tym lepiej.
Jechaliśmy po zaspach żwiru i piachu, po czarnej i czerwonej skale, bardziej wysuszonej niż sól. Coś wydobywa się z Nieszczęścia. Stale ci towarzyszy, jak powietrze, lecz jest twoim wrogiem, a nie przyjacielem. Wsącza się w ciebie, wnika w twoje dziąsła, aż w końcu wyczuwasz truciznę. Miałem tylko nadzieję, że wkrótce będzie po wszystkim.
Po trzech dniach w Nieszczęściu, gdy zmierzaliśmy na południowy wschód przez czarne piaski, znaleźliśmy szczątki ich skradzionego konia. Cokolwiek oderwało mu nogi, sympatycy, których ścigaliśmy, postąpili mądrze, gdyż zostawili zwierzę na pastwę losu i uciekli. Oczywiście tylko na chwilę odroczyli wyrok, gdyż teraz nie mogli nam umknąć. Moi ludzie z wyraźną ulgą poprawili się w siodłach. Przed zmierzchem wpakujemy dwie głowy do worka i ruszymy z powrotem w stronę tego, co wzdłuż granicy uchodzi za cywilizację.
Wyjąłem piersiówkę spod płaszcza i nią potrząsnąłem. Nie pierwszy raz to robiłem. Wciąż była tak samo pusta jak przy poprzednich trzech okazjach. Odkąd skończyła mi się brandy, pozostało nam do picia tylko piwo, i to niewiele. W Nieszczęściu nie jest bezpiecznie nawet dla grup ciężko uzbrojonych żołnierzy. Fakt, że para niewyszkolonych, nieprzygotowanych i nieuzbrojonych cywilów tam przeżyła i od trzech dni nie daje się doścignąć, działał mi na nerwy. Tym bardziej chciałem jak najszybciej się z tym uporać.
Na piasku widniał wyraźny szlak. Przed nami leżał Pylisty Jar, wąska szczelina w ziemi. Cięcie wykonane w krajobrazie ruchomych wydm, żrącego piasku i kruchych kamieni. Korytarz w kształcie błyskawicy odzwierciedlał jedno z rozdarć na niebie, pęknięcie ziemi odpowiadało zniszczeniu w niebiosach. Nagle jedna ze szczelin na niebie zaczęła wysoko i donośnie zawodzić, a moja drużyna nie-żołnierzy chwyciła za duchowe kamienie i amulety. Wolnym najemnikom nie brakuje siły charakteru, lecz są bardziej przesądni niż kapłan w świąteczny dzień. Tak samo jak ja chcieli jak najszybciej wynieść się z Nieszczęścia. To miejsce ich niepokoiło, a zaniepokojeni żołnierze potrafią spaprać nawet proste zadanie. Ktoś łaskawy mógłby nazwać moją drużynę zabijaków żołnierzami. Łaskawi ludzie to jednak zazwyczaj idioci.
– Nenn, chodź tutaj! – zawołałem, gdy zbliżyliśmy się do zbocza opadającego w mrok. Żuła czarnosok, rytmicznie pracując szczękami. Nie ma bardziej irytującego dźwięku po tej stronie piekieł. Zęby miała ciemne jak smoła. – Musisz to żuć?
– Wszystkie damy to robią – odparła, wzruszając ramionami.
– Tylko dlatego, że jakaś hrabina ma zgniłe zęby, nie musicie naśladować jej łaszących się przyjaciółek.
– Nie możesz mnie winić za modę, kapitanie. Muszę zachowywać pozory.
Przeświadczenie Nenn, że ktoś będzie patrzył na jej zęby, podczas gdy brakowało jej nosa, było równie zadziwiające jak ta moda. Mlask, mlask, mlask. Wiedziałem z doświadczenia, że nie ma sensu jej tego zabraniać. Równie dobrze mógłbym rozkazać Tnocie, żeby trzymał fiuta w spodniach.
Mimo wszystko skarciłem ją wzrokiem.
– Masz dla mnie robotę, kapitanie? – spytała, po czym wypluła pół grudki czarnosoku na piasek.
– Schodzimy. Ty i ja.
– Tylko my dwoje? – Drewniany nos przytwierdzony do twarzy nie zmarszczył się, ale skórę między oczami naznaczyły fałdy.
– Jest ich jedynie dwójka i nie mają broni. Myślisz, że sobie nie poradzimy?
– Nie ich się obawiam – odrzekła Nenn. Splunęła resztą czarnosoku w drugą stronę. – Tam może się czaić cokolwiek. Może rzaski. Albo dępy.
– Albo wielki garnek złota. Ale tak daleko na południu nie ma dępów.
– A rzaski?
– Weź się w garść. Schodzimy. Obie głowy muszą być nienaruszone, jeśli chcemy dostać zapłatę, a dobrze wiesz, jacy potrafią być chłopcy. Czasami ich ponosi. Sądy nie płacą, jeśli są w stanie tego uniknąć. Pamiętasz, co się stało w Snosk?
Teraz to Nenn się skrzywiła.
– Tak, pamiętam. – Snosk było złym wspomnieniem dla nas wszystkich. Utracenie dniówki przez drobne uchybienie nikogo nie cieszy. Do dzisiaj uważam, że z tych kawałków dałoby się ułożyć twarz.
– Dobrze. Więc się rozchmurz i przygotuj.
Zsiadłem z konia. Nogi miałem obolałe od jazdy i strzykało mi w krzyżu, co byłoby nie do pomyślenia jeszcze dziesięć lat temu. Za mało czasu spędzałem w siodle. Robiłem się miękki. Miękki, a nie stary, tak sobie wmawiałem. Tnota zsiadł, żeby mi pomóc w przygotowaniach. Był jeszcze starszy ode mnie; wiedziałem, że nie przebije nikomu twarzy mieczem, ale tylko dlatego, że był równie użyteczny podczas bitki jak woskowy hełm. Prędzej uszkodziłby sam siebie niż kogoś innego, a tam w dole potrzebowałem kogoś tak paskudnego jak Nenn. Tnota sprawdził paski mojej półzbroi i załadował rusznicę, podczas gdy przypasywałem broń z arsenału do siodła. Wybrałem krótki pałasz i sztylet. W jarze nie było miejsca na władanie długą bronią. Już tam byłem kilka lat temu. Przejście było wąskie. Bardziej przypominało uliczkę niż dolinę.
Nenn wyglądała odpowiednio groźnie w czernionej stali. Tnorta skrzesał ogień i podpalił lonty, tak że broń palna była uzbrojona i gotowa do plucia ołowiem. Nie planowałem jej używać. Kula z rusznicy powoduje zbyt duże zniszczenia, ale, jak zauważyła Nenn, możemy natrafić na rzaski. Można się spodziewać wszystkiego w mrocznym wnętrzu zepsutej ziemi.
Im szybciej skrócimy sympatyków o głowę i ruszymy w drogę powrotną do miasta, tym lepiej.
– Z jaru można wyjść tylko w trzech miejscach – zagadnąłem. – Pamiętasz, gdzie są pozostałe dwa?
Tnota pokiwał głową. Wskazał mi oba wyjścia, jedno oddalone o około milę, drugie położone kolejne pół mili na wschód.
– Dobrze. Jeśli ich wykurzymy, stratujcie ich i zaczekajcie na nas.
– Łatwizna.
– Tnota dowodzi! – wrzasnąłem do chłopaków, a oni niemal zwrócili na mnie uwagę. Nie pamiętam, skąd wytrzasnąłem taką bandę bezwartościowych szczurów. Skończyła mi się brandy, zawędrowałem dwadzieścia mil w głąb Nieszczęścia i wlecze się za mną taka hołota. W moim życiu coś musiało się fatalnie spieprzyć.
Zbocze pokryte luźnymi kamieniami i wiekowymi skamieniałymi korzeniami drzew prowadziło w głąb rozpadliny. Nie jest łatwo schodzić, gdy musisz dźwigać broń, a ściany są od siebie oddalone o zaledwie siedem stóp. W słabym świetle ledwie widzieliśmy grunt pod nogami. Trudno było unikać deszczu żwiru co jakiś czas opadającego w mrok, ale staraliśmy się zachowywać jak najciszej. Pylisty Jar jest głęboki. Podejrzewałem, że między innymi dlatego wróg wykorzystuje go jako miejsce spotkań szpiegów i sympatyków. Nasze patrole rzadko wkraczały tak głęboko na teren Nieszczęścia, niemal poza obszar Łańcucha, a gdy to robiły, raczej nie schodziły w ciemność. Nawet oficerowie mają więcej rozumu.
Powietrze było zimne i całkowicie pozbawione wilgoci. Korzenie drzew sterczały z otaczających nas skał. Kiedyś rósł tutaj tysiącletni las, zanim powstało Nieszczęście. Teraz pozostały tylko korzenie, suche i szare jak stare kości. W Nieszczęściu nie było wody, a wokół napotykanych od czasu do czasu tłustych czarnych sadzawek nie rosła żadna roślinność.
– Muszę ci coś wyznać – odezwałem się.
– Nagle stałeś się religijny? – mruknęła Nenn.
– Nic z tych rzeczy.
– Chciałeś zwabić mnie samą w ciemne miejsce?
– Wykluczone. – Okrążyłem głaz, ale zbyt mocno się o niego oparłem i rozsypał się jak kreda. W Nieszczęściu wszystko jest nietrwałe. – Sądy płacą więcej, niż wam powiedziałem. Nie dużo więcej, ale wystarczająco, żeby dać mi do myślenia.
– Skłamałeś w sprawie stawki?
– Oczywiście. Zawsze kłamię w takich sprawach.
– Dupek.
– Owszem. Ale to nieważne. Zacząłem się zastanawiać, czy nasze cele nie są kimś więcej niż sympatykami.
– Szpiegami?
– Nie. A jeśli ona jest Panną Młodą?
– W Valengradzie nie ma Panien Młodych – odparła Nenn trochę zbyt szybko. Gdy zeszliśmy niżej, sieć korzeni w górze osłoniła nas przed światłem i wiatrem. Nenn dmuchnęła na swój lont, na nowo rozżarzając dymiącą końcówkę. W czerwonym blasku jej twarz wyglądała jak oblicze diabła. Smród tlącego się lontu, przypominający woń palonego drewna, ale ostrzejszy i bardziej gryzący, dodawał nam otuchy w ciemności.
– Bardzo by chcieli, żebyśmy w to wierzyli – odpowiedziałem. – Cytadela znalazła jedną w zeszłym roku. Wielką, szeroką niemal jak dom. Spalili budynek, w którym przebywała, i stwierdzili, że to był zwykły pożar.
Nenn spróbowała parsknąć. Nigdy nie wyzbyła się tego przyzwyczajenia. Brzmiało to dziwnie bez prawdziwego nosa.
– Gówno prawda. To była tylko jakaś gruba dziwka, która wkurzyła niewłaściwego oficera. Ślepowrony nie lubią, gdy nisko urodzona kurewka im odmawia. Spalił burdel z zemsty, a potem wymyślił usprawiedliwienie.
Nenn wierzyła tylko w to, w co chciała wierzyć, i nie dopuszczała do siebie ani krztyny prawdy więcej.
– Wszystko jedno. Jeśli tam jest Panna Młoda, nie chcę, żeby moi ludzie się do niej zbliżali. Wiesz, co się może stać.
– Dlaczego sądzisz, że sam będziesz w stanie oprzeć się Pannie Młodej lepiej niż oni? – spytała Nenn.
– Wcale tak nie sądzę. – Ściszyłem głos. Dźwięk nie rozchodził się zbyt daleko pośród splątanych ścian jaru, ale lepiej być ostrożnym. – Po prostu ufam, że mnie zignorujesz i odstrzelisz jej głowę.
– Myślałam, że nie chcemy uszkodzić jej twarzy?
Posłałem jej poważne spojrzenie, które zagubiło się w mroku.
– Jeśli to Panna Młoda, upierdol jej łeb. Zrozumiałaś?
– Tak jest, kapitanie Galharrow, upierdolić jej łeb, rozkaz. Tylko będzie szkoda, jeśli tyle roboty pójdzie na marne.
– Zgadza się, ale to lepsze niż druga możliwość. Jeśli są naznaczeni, i tak dostaniemy zapłatę.
Poślizgnąłem się na luźnym żwirze, a Nenn wyciągnęła rękę, aby mnie podtrzymać. Kamienie z grzechotem potoczyły się w dół wąskiej pochyłości. Jeśli oni wciąż tam są, będziemy musieli zachowywać się ostrożniej. Rozmowa nas rozpraszała. Czas się przymknąć i skupić myśli. Skalisty szlak przed nami skręcał; zanim prześlizgnąłem się za róg, przycisnąłem kolbę rusznicy do ramienia. Kolejna część parowu. Skradaliśmy się dalej. Dym z lontu leniwie ciągnął się za mną w nieruchomym powietrzu. Miałem nadzieję, że skoro nie ma wiatru, dym nas nie wyprzedzi. Jego woni nie da się z niczym pomylić. Jeśli to rzeczywiście Panna Młoda, najlepiej będzie ją zaskoczyć.
– Popatrz – szepnęła Nenn. – Światło.
Blady, sztuczny blask fos-światła za następnym zakrętem. Skradałem się naprzód, stawiając stopy na twardej skale tak delikatnie, jak to możliwe w przypadku mężczyzny mojej postury. Powinienem był bardziej się przykładać do lekcji tańca. Nenn poruszała się znacznie zwinniej, przypominała bezpańskie koty w mieście, smukłe, napięte i syczące. Okrążyła skalną ścianę z uniesioną bronią.
Niemal się spodziewałem, że wypali, ale zatrzymała się, a ja podążyłem za nią. Jar się rozszerzał tylko nieznacznie, ale piętnaście stóp przestrzeni robi wrażenie, gdy tłoczysz się pod ziemią. Sympatycy rozbili niewielki obóz. Ułożyli stertę wytartych starych koców obok spiętrzonych patyków, których nie udało im się zapalić. Obok leżała pusta butelka. Światło wydobywało się z niewielkiej latarenki, wewnątrz której migotała fos-kula. Zwój baterii niemal się wyczerpał.
Siedzieli oparci plecami o skalną ścianę. Oboje nie żyli. Nie było co do tego wątpliwości. Wytrzeszczone oczy, szeroko rozwarte szczęki. Siedzieli obok siebie jak para potwornych marionetek gotowych do działania. Za życia musieli być całkiem zwyczajni. Kobieta w średnim wieku z brązowymi lokami schowanymi pod białym czepkiem i niebieskimi oczami otoczonymi kurzymi łapkami. Po śmierci jej twarz i sukienkę znaczyły ślady zaschniętej krwi, która wypłynęła z nosa, uszu i ust. Mężczyzna umarł w ten sam sposób. Jego mundur był poplamiony czymś gorszym niż pył Nieszczęścia i pot.
Za ich życia nie zwróciłbym uwagi na żadne z nich. Po śmierci nie mogłem oderwać od nich wzroku.
Czułem coraz większy niepokój, który unosił się z mojego żołądka do piersi. Żadnych widocznych ran, tylko mnóstwo krwi. Dawno nie widziałem czegoś takiego. Istoty w Nieszczęściu są bezwzględne, ale zabijają jak zwierzęta. Z tymi ludźmi ktoś rozprawił się krwawo, ale schludnie. Zupełnie jakby siedzieli tutaj i czekali na śmierć.
– Coś ich dopadło. – Moja Nenn ma prawdziwy talent do wskazywania oczywistości.
– Co ty nie powiesz? Może wciąż gdzieś tu jest. – Nie miałem pojęcia, co to takiego, ale wykonało całą robotę za nas. Zaciągnąłem się dymem z lontu, czerpiąc pociechę z gryzącej woni.
– Dawno odeszło. Krew zaschła wiele godzin temu.
Nenn opuściła broń. Usiadła na dużym kamieniu, popatrzyła na trupy z miną, którą trudno było odczytać z jej niekompletnej twarzy. Nie wiedziałem, co sobie myśli. Nie chciałem pytać. Znalazłem niewielką sakwę i przetrząsnąłem jej zawartość. Miałem nadzieję, że znajdę coś, co będę mógł sprzedać marszałkowi albo sądom, aby cała ta wyprawa stała się bardziej opłacalna. Ofiary nie miały wiele. Kilka słoików z soloną rybą, za mało monet, żeby dokonać porządnego zakładu. Żadnych tajnych pism, żadnych planów wrogich tuneli, żadnej listy sympatyków i szpiegów w Valengradzie. Ona była Utalentowaną, pracownicą fabryki fosu. On był porucznikiem w kompanii artylerii. Cokolwiek pchnęło ich do porzucenia ludzkości i ucieczki w głąb Nieszczęścia, ostatecznie doprowadziło ich do grobu, w którym właśnie staliśmy.
Co za marnotrawstwo. Ja straciłem czas, sąd stracił pieniądze, które musi mi wypłacić, oni postradali swoje głupie życie. Nie zabrali wystarczająco dużo wody, żeby dotrzeć choćby do połowy Nieszczęścia, a co dopiero do imperium po drugiej stronie. Jedno wielkie marnotrawstwo. Czas zabrać głowy i się wynosić.
Zamarłem, gdy zobaczyłem coś na żwirze i piasku. Przez chwilę się przyglądałem, nie mogąc się zmusić do ruchu. Nasłuchiwałem.
– Musimy się stąd zabierać.
– Co się stało? – Nenn przeszukiwała ich kieszenie.
– Musimy iść.
Nenn usłyszała lęk w moim głosie. Obejrzała się i dostrzegła odcisk stopy. Był taki mały. Nie powinien nas aż tak przerazić. Popatrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami.
– Bierz głowy – wyszeptałem. – Szybko. Najszybciej, jak potrafisz, kurwa.
Na świecie jest wiele złych rzeczy. Niektóre z nich są ludźmi, inne żyją w Nieszczęściu. Najgorsze pochodzą spoza Nieszczęścia, z dalekiego wschodu. Wiedziałem, że ten dziecięcy ślad mógł się pojawić przypadkiem, że to może być tylko rysa na piasku. Ale mógł go też zostawić Uroczy.
Mój oddech się spłycił. Pot ściekał mi po szyi. Nasłuchiwałem najlżejszych odgłosów, trzymając uniesioną rusznicę. Ściskałem ją z całych sił, próbując powstrzymać palce przed drżeniem.
– No dalej, dalej – syknąłem.
Nenn jest bardzo skuteczna i nie miała zamiaru porzucić naszego łupu, nie po trzech dniach wdychania pyłu Nieszczęścia. Dobyła miecza i zabrała się do pracy jak rzeźniczka. Powiodłem palcami po kolbie broni, sprawdziłem, czy lont jest połączony z panewką. W cichym jarze wszystko jakby znieruchomiało. Nenn zaczęła ciąć i kroić, pracując zdecydowanie i szybko. Ponownie rozejrzałem się po ziemi, ale dostrzegłem tylko ten jeden ślad. O połowę mniejszy od odcisku dorosłego. Oboje sympatycy mieli większe stopy.
– Za wolno – syknąłem.
– Mam – odezwała się Nenn. Uniosła łup, zrywając ostatnie włókna chrząstek. Przyda jej się kąpiel. – Zawsze są cięższe, niż się wydaje. – Pokazała mi głowy. Były w całości.
– Nie wymachuj nimi tak. Okaż trochę szacunku.
– Nie mam szacunku dla gównianych sympatyków – odparła. Splunęła na pozbawione głowy ciało mężczyzny. – Tak bardzo chcą się przyłączyć do roboli, że bycie człowiekiem stanowi dla nich problem? Skoro tak, nie będę ich traktowała po ludzku.
– Wystarczy. Ruszamy.
Owinęliśmy głowy jednym z koców. Krew zdążyła zaschnąć, ale to nie znaczyło, że istota, która ich wytropiła, daleko odeszła. Moja koszula pod zbroją była mokra od potu.
Cofnęliśmy się po swoich śladach do wlotu jaru, gramoląc się niezdarnie po sypkich kamieniach. Potrzeba pozostania niewidocznymi walczyła w nas z chęcią ucieczki, głowy obijały się o siebie w prowizorycznym worku, który niosłem przy pasie. Nenn miała rację, były ciężkie, ale i tak błyskawicznie przemierzaliśmy piarg pośród wysuszonych szarych korzeni. Cały czas się rozglądałem, zerkając do tyłu równie często jak przed siebie. Mój puls przyśpieszył, czułem pieczenie w żołądku. Jakaś część mnie spodziewała się, że kiedy wyjdziemy na powierzchnię, znajdziemy poćwiartowane zwłoki naszych towarzyszy. Przypomniałem sobie, że krew zaschła. Zabójca wykonał zadanie i odszedł.
Strach okazał się bezzasadny. Moja drużyna dupków zakrzyknęła wesoło, gdy wynurzyliśmy się ze szczeliny, wlokąc za sobą zakrwawiony worek.
– Gładko poszło? – spytał Tnota. Zignorowałem go.
– Jedziemy – zarządziłem. – Na koń, ruszcie dupy, do kurwy nędzy. Szybko! Zostawimy każdego, kto nie będzie w siodle za pół minuty.
Dobry nastrój wyparował. Byli żałosną bandą, ale usłyszeli przynaglenie w moim głosie. Nenn praktycznie wskoczyła na grzbiet wierzchowca. Moi ludzie nie wiedzieli, co nas wystraszyło, ale nie musieli tego wiedzieć.
– Uda ci się doprowadzić nas dzisiaj do stacji w Łańcuchu? – spytałem Tnotę.
– Wątpię. Trudno wyznaczyć kurs, a oddaliliśmy się na co najmniej sześćdziesiąt standardowych mil. Wschodzi czerwony księżyc, który zniekształca normalne linie. Potrzebuję godziny, żeby znaleźć właściwą drogę, jeśli chcesz jechać na zachód.
– To będzie musiało poczekać.
Dotrzymałem słowa, wsunąłem stopy w strzemiona i spiąłem konia, zmuszając go do galopu. Smagałem wierzchowca wodzami, kierując wzrok na zachód, i nie odpuszczałem, dopóki Pylisty Jar nie zniknął mi z oczu. Utrzymywaliśmy ostre tempo, aż konie niemal opadły z sił.
– Kapitanie, musimy się zatrzymać, albo stracę orientację i nie będę mógł wyznaczyć naszej pozycji – nalegał Tnota. – Dobrze wiesz, co nas czeka, jeśli się tutaj zgubimy. Musimy przystanąć.
Niechętnie pozwoliłem wierzchowcom zwolnić do stępa, a pół mili dalej stanęliśmy.
– Pośpiesz się – poleciłem. – Najszybsza trasa do domu.
Znalezienie drogi w Nieszczęściu nigdy nie jest łatwe. Bez dobrego nawigatora można jechać przez trzy dni w tym samym kierunku i znaleźć się w punkcie wyjścia. Między innymi dlatego nie chciałem, żeby Tnota zszedł ze mną do jaru. Jedynymi stałymi punktami odniesienia w Nieszczęściu są trzy księżyce: czerwony, złoty i błękitny. Pewnie znajdują się zbyt daleko, by zatruta magia wyciekająca spod ziemi na nie wpływała.
Poszedłem wysikać się pod skałą. Kiedy sznurowałem spodnie, poczułem ukłucie na lewym przedramieniu. Zapiąłem pas i próbowałem sobie wmówić, że mi się przywidziało. Ale nie. Ręka zdecydowanie robiła się cieplejsza. Wręcz gorąca. Psiakrew. To nie był właściwy czas ani miejsce.
Minęło pięć lat, odkąd ostatnio Wronia Stopa odzywał się do mnie. Zastanawiałem się już, czy stary drań o mnie zapomniał. Teraz zrozumiałem, jak naiwna to była nadzieja. Byłem jednym z jego pionków. Tylko czekał na właściwą chwilę, by mną zagrać.
Schowałem się za wydmą i podciągnąłem rękaw. Na moich rękach nie brakuje tatuaży, wspomnień w zieleni, czerni i błękicie. Mała czaszka za każdego przyjaciela, którego straciłem na Łańcuchu. Za dużo pieprzonych czaszek. Już nie pamiętam, kogo symbolizowały, a zresztą to nie czaszki zaczynały się rozgrzewać. Po wewnętrznej stronie przedramienia kunsztownie wykonany kruk odznaczał się na tle prymitywnych żołnierskich wzorów. Tusz skwierczał i kapał spod skóry czarnymi kroplami, nieprzyjemnie ją parząc. Zerwałem pas i owinąłem nim ramię jak opaską uciskową. Doświadczenie podpowiadało mi, że powinienem to zrobić.
– No dalej – warknąłem przez zęby. – Miejmy to już za sobą.
Ciało napięło się i wybrzuszyło, gdy coś spróbowało wydostać się spod skóry. Cała ręka zaczęła się trząść, a drugie szarpnięcie zabolało jeszcze bardziej niż gorąco. Para z sykiem unosiła się z czerwieniejącego, rozpalonego mięsa. Skrzywiłem się, zazgrzytałem zębami i mocno zacisnąłem powieki, gdy moja skóra napięła się do granic wytrzymałości, aż w końcu poczułem, jak się rozrywa, gdy kruk siłą się ze mnie wydobył. Kurewsko wielkie ptaszysko. Wydostał się przez rozdarte ciało, lepki i czerwony jak noworodek, zeskoczył na kamień i popatrzył na mnie czarnymi ślepiami.
Zacisnąłem szczęki z bólu. Nie warto było się nad sobą rozczulać. Wronia Stopa i tak nie okazałby mi współczucia.
Ukłoniłem się ptakowi. Bezimienni nie są bogami, ale tak bardzo przewyższają śmiertelników, że to rozróżnienie staje się nieistotne, zresztą bogowie i Bezimienni tak samo lubią, gdy klękamy. Nie było sensu się odzywać. Wronia Stopa nigdy nie słuchał tego, co miałem do powiedzenia. Nie wiedziałem, czy może mnie usłyszeć w ptasiej postaci, czy pojawia się tylko po to, by wygłosić swoje przesłanie. Dziób kruka się otworzył i usłyszałem jego głos, w którym pobrzmiewały żwir i flegma. Brzmiał, jakby każdego dnia od rozpoczęcia wojny wypalał miseczkę białych liści.
– GALHARROW – zaskrzeczał wściekle. – JEDŹ DO DWUNASTEJ STACJI. ZADBAJ, ABY PRZETRWAŁA. NIE SPIEPRZ TEGO.
Lepki czerwony kruk przechylił głowę, a potem popatrzył na ziemię, jakby był zwyczajnym ptakiem wypatrującym robaków. Może się nim stawał po przekazaniu wiadomości. Kilka chwil później gwałtownie zesztywniał, w jego oczach zapłonął ogień, z dzioba wydobył się kłąb dymu i ptak padł martwy na ziemię. Otarłem krew z przedramienia. Rana zniknęła, ale ból pozostał. Tatuaż z krukiem znów był na swoim miejscu, blady jak u starca. Z czasem nabierze pełnych barw.
– Zmiana planów – oznajmiłem, gdy dołączyłem do drużyny. – Jedziemy do Dwunastej Stacji.
Rzucili mi zaskoczone spojrzenia, ale nikt się nie sprzeciwił. To dobrze. Sprawowanie władzy jest znacznie trudniejsze, gdy nie ma się pojęcia, dlaczego się to robi.
Tnota podniósł wzrok na księżyce. Jasnobłękitna Clada obniżyła się nad horyzontem. Jaskrawobrązowe pęknięcia dzieliły niebo na odbarwione fragmenty. Tnota polizał palec, sprawdził kierunek wiatru, a następnie przyklęknął i potarł palcami żwir.
– Dwunasta Stacja nie jest położona najbliżej, kapitanie. Nie dotrzemy do niej przed zmrokiem – oznajmił. – Mogę wydostać nas z Nieszczęścia, a potem poprowadzić na południe wzdłuż drogi zaopatrzeniowej.
– Tak będzie najszybciej?
– Najszybsza jest bezpośrednia trasa. Ale jak już mówiłem, nie wydostaniemy się z Nieszczęścia przed zmrokiem.
– Wyznacz najszybszą trasę, Tnoto. Dostaniesz premię, jeśli przed zapadnięciem ciemności będę trzymał piwo w dłoni.
Tnota się wyszczerzył. Dotrzemy na czas.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Podziękowania
Napisałem tę książkę dla Clary, ponieważ ona jest najlepsza. Jednak ujrzenie własnej powieści w druku to spełnienie mojego życiowego marzenia, dlatego na podziękowania zasłużyli także:
Kitty Morgan, bez której komentarzy i dobrych rad trzymalibyście w ręku zupełnie inną książkę.
Ben Morgan, mój pierwszy i najbardziej entuzjastyczny czytelnik.
Greg McDonald, którego rady, zarówno dotyczące pisarstwa, jak i innych spraw, zawsze są nieocenione.
Andrew Stater, jedyny poza mną poszukiwacz przygód w pewnym małym angielskim miasteczku. Dziś już nie rzucamy kośćmi, ale lochy, które wspólnie przemierzaliśmy, pomogły ukształtować historie, które opowiadam.
Henry Williams, niestrudzony doradca zawsze bezinteresownie dzielący się swoim czasem.
Mój agent Ian Drury, któremu jestem niezwykle wdzięczny za zaufanie i posłanie mnie w głąb króliczej nory.
Moi redaktorzy Gillian Redfearn, Jessica Wade i Craig Leyenaar, którzy pomogli mi przyciąć tę książkę do cieńszej, ale bardziej czytelnej formy.
Mój instruktor szermierki David Rawlings i wszyscy, którzy przez ostatnie trzy lata okładali mnie mieczem, włócznią i tarczą. Teraz już mogę ujawnić, że pozwalałem się trafiać wyłącznie w celu gromadzenia doświadczeń.
Największe podziękowania należą się natomiast mojej mamie, która od samego początku rozbudzała we mnie pragnienie tworzenia i opowiadania historii, oraz mojemu tacie, który włożył mi do ręki pierwszy drewniany miecz, gdy miałem trzy lata. Moja obsesja na punkcie goblinów i smoków być może czasami was zastanawiała, ale to wy jesteście za wszystko odpowiedzialni.