- W empik go
Czarny Bałtyk - ebook
Czarny Bałtyk - ebook
Rok 1949. Wszystko jest inaczej. W niezniszczonym Kołobrzegu stoi wielki hotel. A wokół morderstwa, strajki i groźba rewolucji…
Hotel Czarny Bałtyk podzielny jest na część polską i żydowską. Pewnego dnia w części polskiej zostaje znaleziona martwa Żydówka. Jedyna droga ucieczki dla mordercy mogła prowadzić przez balkon, ale hotel stoi na klifie, a plaża poniżej pilnowana jest przez wojsko i otoczona drutem kolczastym. Podejrzani o dokonanie zbrodni są stara hrabina, kamerdyner, szachista-zegarmistrz i robotnik. Rozpoczynają się przesłuchania. Sprawę prowadzą Polak, aspirant Konstanty Majski, i młodszy aspirant Waleria Singer pochodzenia żydowskiego.
W przeludnionym mieście dochodzi do kolejnych strajków, na konflikt polsko-żydowski nakładają się napięcia społeczne. O przyszłości Pomorza ma przesądzić referendum.
Jeden hotel. Jedna zamordowana dziewczyna. I dwa śmiertelnie skłócone ze sobą narody…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66730-55-7 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
i dzieciom: Melanii i Jerzemu
Dwunastu mężczyzn zebranych w palarni
hotelu Korona sprawiało wrażenie, jak gdyby
spotkali się tu przypadkowo. (...) mogli być
dwunastoma nieznajomymi w wagonie kolejowym,
z których każdy zmierza do innej dzielnicy miasta,
gdzie jest dość mgły i czasu, żeby ich rozdzielić.
Eleanor Catton, Wszystko, co lśni
– Nie znoszę pana budzić, panie śledczy –
mówi Tenenbojm. – Ale zauważyłem,
że właściwie pan nie sypia.
Michael Chabon, Związek żydowskich policjantów
A przecież nie ma Polaków ani Żydów poza tą
współdzieloną przez ludzi zgodą, by kogoś za Polaka
albo Żyda uważać, poza tą ulotną, słabą statystycznie
korelacją genów i zmiennej, nietrwałej wcale kultury.
Szczepan Twardoch, KrólestwoWSTĘP
Nocny recepcjonista Twardowski usłyszał narastający tętent koni, który urwał się nagle na podjeździe hotelu Czarny Bałtyk. Przyjechał nowy gość. Twardowski mógł podejść do okna, żeby wypatrzyć woźnicę i przybysza oświetlonych poświatą pobliskiej latarni. Został jednak za kontuarem. To był ulubiony moment w pracy nocnego recepcjonisty: ktoś nowy przyjeżdża do hotelu, wchodzi przez drzwi obrotowe i zamiera na widok przestronnego holu świadczącego o tym, że Czarny Bałtyk jeszcze nie tak dawno należał do najbardziej luksusowych hoteli na całym wybrzeżu Morza Bałtyckiego.
Ale to, czy przybysz zostanie, będzie zależało od jego papierów i decyzji samego Twardowskiego. Do niedawna na Ziemie Odzyskane mógł przyjechać każdy. Powojenne władze zachęcały do migracji, obiecując domy i ziemię na własność. Wszystkim zależało, by jak najszybciej wypełnić osadnicze pustki. Przez pierwsze lata efekt był, co najwyżej, umiarkowany. Nie można było powiedzieć, że nie przyjechał nikt, ale chłopi na Wileńszczyźnie czy ziemi lwowskiej woleli zostać przy swoich zagrodach, bojąc się, że jeśli wyjadą, ich domy zajmą odpowiednio Litwini i Ukraińcy. Ostatnio jednak, na wiosnę czterdziestego dziewiątego, liczba osób napływowych wyraźnie się zwiększyła. Pojawiły się zezwolenia, wizy wjazdowe, wykazy kontrolne, co rusz wprowadzano nowe ograniczenia. Na dawnych przejściach granicznych między Polską a Niemcami postawiono pierwsze szlabany.
Nikt dokładnie nie wiedział, jaka jest aktualnie prowadzona polityka i jakie zaświadczenia są wymagane, co tylko stanowiło pożywkę dla ludzi takich jak Twardowski. Jeszcze do niedawna był tylko recepcjonistą w niechcianym, opustoszałym hotelu pełnym obdartych kolumn i zakurzonych fikusów. Jego kroki niosły się po pustych korytarzach i pokojach. Od kilku miesięcy wszystko się zmieniało. To Twardowski decydował, czy kolejna zmarznięta i zmęczona podróżą osoba znajdzie schronienie w Czarnym Bałtyku.
„Gość powinien mieć dobre papiery, powód, pieniądze i wygląd, inaczej ten sam klnący woźnica będzie musiał odwieźć go na dworzec kolejowy” – pomyślał Twardowski z satysfakcją. Po raz pierwszy w życiu miał jakąś władzę i – jak to bywa w podobnych przypadkach – czerpał z niej pełnymi garściami.
Twardowski był obojętny na prośby, żądania, błagania dorosłych czy płacz dzieci. Jeśli ktoś po przekroczeniu drzwi obrotowych nie zachwyci się wnętrzem hotelu, jego szanse na spędzenie w nim nocy spadną niemalże do zera.
Wyprostował się. Ponad kontuar wystawały tylko jego łysiejąca głowa i klapy marynarki przybrudzone łupieżem. Recepcjonista uważał się za człowieka nieprzekupnego. Zwracał drobne łapówki, nadłamane monety, które wkładano mu do dłoni, gdy papiery okazywały się niewystarczające. Oburzony, wskazywał drzwi wyjściowe. Przyjmował tylko łapówki duże, kwoty w jego mniemaniu tak zawrotne, że nie były już łapówkami.
Na początku doszedł do wniosku, że nie przyjechały dzieci, bo je zawsze słychać z oddali. To dobrze. Co ciekawe, nie słyszał też przekleństw woźnicy, tylko jego ciche pojękiwania, gdy zdejmował bagaż, a to oznaczało, że przybysz jest raczej majętny. Woźnica najczęściej popędzał podróżnych, teraz milczał.
Twardowski walczył z pokusą, by podejść do okna. W końcu drzwi się obróciły, a do środka wpadły pierwsze płatki śniegu. Za nimi weszła młoda kobieta, piękność, jakiej Twardowski nie widział w swoim życiu. Drżała z zimna, mimo że ubrana była w palto z futrzanym kołnierzem z nutrii. Twarz miała drobną, zaczerwienioną od mrozu, ale oczy wesołe jak dwa węgielki i uśmiech delikatny, choć nieco wyniosły. Twardowski wybiegł zza kontuaru, wyrwał z rąk woźnicy bagaż, niezwykle lekki, nawet jak na krótki pobyt, ale nie zaprzątał sobie tym głowy.
– Drogi panie, ostrzeżono mnie, że może zabraknąć pokoi. Podobno już wszystkie zajęte – odezwała się piękność.
Twardowski się cofnął i zaczął przekładać klucze ukryte za kontuarem. „Hotel jest pełen, nie ma żadnych wolnych miejsc” – tymi słowami odprawił kobietę z dzieckiem ledwo godzinę wcześniej. Miał wyrzuty sumienia, choć niewielkie. Było jeszcze w miarę wcześnie i nowo przybyła mogła poszukać szczęścia gdzie indziej. Do tego wszystkie pokoje były przecież zajęte, co mógł innego zrobić? Dokwaterować komuś matkę z dzieckiem?
Twardowski sięgnął po klucz z numerem 108 na breloczku i uśmiechnął się szeroko.
– Nonsens, droga pani. Dla tak wyjątkowego gościa zawsze znajdzie się miejsce.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale brakło mu słów na komplementy. Nie przywykł do ich prawienia, bo też w hotelu, odkąd zatrudnił się zaraz po wojnie, nie było do kogo ich kierować. W Czarnym Bałtyku mieszkali przeważnie prości robotnicy. Co rusz dochodziło do kłótni i bijatyk powodowanych alkoholem. W ostatnich miesiącach pojawiło się więcej kobiet, ale żadna nie mogła się równać urodą z przybyłą kobietą. Ale kto właściwie przed nim stał? Nie zażądał jeszcze dokumentów, podania powodu przyjazdu i przede wszystkim nie pobrał zaliczki za pierwszy tydzień z góry, co miał w zwyczaju.
– Potrzebowałbym tylko, jeśli można... – zaczął niepewnie.
– Czy wszystkie formalności mogą poczekać do jutra? – westchnęła kobieta. – Tak się cieszę, że udało się panu znaleźć dla mnie pokój, panie...
– Twardowski.
– Śliczne nazwisko. Imię, jeśli można?
– Jerzy – powiedział onieśmielony recepcjonista. Skurczył się, gdy stojąca przed nim piękność powtórzyła jego imię i nazwisko.
Twardowski postanowił w pierwszej kolejności pozbyć się woźnicy. Stał za ich plecami, śmierdział końmi, wilgocią, tanim tytoniem i wciąż czekał na zapłatę. Uroda jego pasażerki nie zrobiła na nim należnego wrażenia. Kobieta włożyła dłonie do kieszeni płaszcza, ale nie znalazła tam pieniędzy. Spojrzała niechętnie na kuferek, którego wyraźnie nie chciała otwierać na oczach pozostałych. Twardowski zapłacił za przejazd z własnych pieniędzy. Woźnica, z którym wypalił niejednego papierosa, z którym spędził długie godziny na bezczynnym czekaniu na gości w czasach, gdy o hotelu Czarny Bałtyk zapomniał cały świat, przyjrzał się monetom w dłoni. Nie zważając na łączącą ich zażyłość, mruknął, że za mało.
Gdy woźnica wyszedł, kobieta się odezwała:
– Za mną długa noc. Przyjechałam pociągiem z Koszalina, a wcześniej... Och, długo by mówić. Ale czy wszystkie formalności możemy przełożyć na jutro? Zależy mi na tym. Teraz potrzebuję odpoczynku. Twardowski kiwnął głową ze zrozumieniem. Znów chwycił bagaż kobiety i po raz pierwszy zastanowił się nad jego wagą. Ludzie przyjeżdżali do Czarnego Bałtyku z dobytkiem całego życia: wypchanymi torbami, plecakami, niedomykającymi się walizkami. Nowo przybyła miała niewielki kuferek, w którym radośnie obijało się o siebie kilka przedmiotów.
– Tylko tyle?
– Reszta... dojedzie jutro – odpowiedziała po chwili wahania.
Weszli po schodach pokrytych brudnym dywanem. Jerzy Twardowski doznał dziwnego uczucia. Po raz pierwszy w życiu wstydził się za hotel Czarny Bałtyk. Mijali ślady po skradzionych obrazach. Ze ścian zwisały obdarte tapety. Na suficie, w półmrokach panujących z powodu wykręconych żarówek, tworzył się grzyb, za który odpowiadał przeklęty nadmorski klimat.
– Hotel ma trzy piętra. Pani pokój znajduje się na pierwszym.
– Jak dobrze, że znalazł się jeszcze jeden! Woźnica wspomniał, że godzinę wcześniej odwiózł stąd zrozpaczoną kobietę z dzieckiem, dla której zabrakło miejsca. Woźnica powiedział to dopiero, gdy podjeżdżaliśmy pod hotel. Jakie szczęście, że w tym czasie zwolnił się pokój.
Twardowski udał, że nie dosłyszał ostatnich słów.
– Teraz na lewo, proszę. Pani pokój znajduje się na końcu lewego skrzydła. Od razu mam prośbę, żeby nie zaglądała pani do prawego skrzydła. Jeśli z jakiegoś powodu opuści pani pokój w nocy, proszę kierować się prosto na dół, w stronę restauracji i recepcji.
Kobieta przybliżyła się do Twardowskiego. Złapała go delikatnie za ramię.
– Dlaczego? Brak prądu? Z zewnątrz widziałam, że zamieszkany jest cały hotel.
Prąd był. Tylko w ramach oszczędności Twardowski wykręcił co drugą żarówkę z lewego skrzydła i wszystkie z prawego. Zapytany o mieszkańców prawego skrzydła na ogół mówił dużo i chętnie. Opowiadał o tym, co sam widział, co wydawało mu się, że widział, a najchętniej o tym, co zasłyszał. Teraz wolał milczeć.
Przyspieszył. Poczucie wstydu powróciło ze wzmożoną siłą. Najpierw minęli szyb starej windy, który przemieniono na zsyp śmieci. Dalej znajdowała się wnęka, w której goście hotelu urządzili sobie palarnię, miejsce do gry w szachy i czytelnię. Było tylko dwóch szachistów, jak zwykle. Polak i Żyd. Naprzeciw siebie siedzieli przedwojenny syjonista i zagorzały nacjonalista. Grali, nie odzywając się do siebie słowem. Twardowski nie widział, by kiedykolwiek umawiali się na następną partię, ale zawsze, gdy pojawiał się jeden, dosiadał się drugi.
Twardowski wstydził się za Żyda. Jego zdaniem porządny hotel nie powinien przyjmować takich gości. Był to Żyd jak najbardziej „wschodni”, szczapowaty, z gęstą rudą brodą, pejsami, pachnący morzem i rybami. (Chociaż akurat rybami śmierdziało wszystko dookoła). Twardowski próbował go zasłonić, bezskutecznie.
Kobieta, księżniczka, obdarzyła szachistów uprzejmym uśmiechem, który zdaniem Twardowskiego potrafił topić lodowce. Na widok takiego uśmiechu należało paść na kolana. Ale oni nie padli. Żyd powoli przeniósł na nią swoje ciężkie spojrzenie, co próbował wykorzystać jego przeciwnik. Chciał przełożyć pionki na szachownicy w sposób niedozwolony, ale się wycofał. Palce tknięte artretyzmem nie były gotowe na tak szybki i dynamiczny ruch. W końcu Polak także podniósł wzrok. W jego spojrzeniu było coś nieprzyjemnego, wulgarnego.
– Hotel wybudowano jeszcze przed wojną – powiedział Twardowski. – Tą pierwszą. Jakoś na początku wieku. Przyjeżdżali tu głównie właściciele fabryk i kopalń ze Śląska, gdzie wydobywa się czarne złoto, czyli węgiel. Stąd wzięła się niemiecka nazwa hotelu. Schwarz Baltic. Nie brakło też arystokracji. Zaraz po wojnie, tej drugiej, naszej, hotel zajęła Armia Czerwona. Zaczęły się kradzieże i dewastacje, na szczęście szybko to ukrócono. Wojsko radzieckie wycofano do pobliskich garnizonów, a opiekę nad budynkiem objęła nowa polska administracja...
Kobieta ziewnęła. Objęła się ramionami, drżała. W hotelu było centralne ogrzewanie, ale od awarii w kotłowni kaloryfery grzały ledwo, ledwo. Na co dzień Twardowski nie przejmował się tym wcale, skarżącym się gościom z lewego skrzydła radził cieplejsze ubrania, tymi z prawego nie przejmował się wcale.
– Mógłby pan... – Księżniczka zaczęła dość stanowczo, ale zaraz zmieniła ton na łagodniejszy. – Mógłbyś, drogi Jurku, otworzyć mi już ten pokój. Historia tego budynku jest ciekawa i chętnie usłyszę ją jutro.
Twardowski przekręcił klucz w zamku. Normalnie przepuściłby gościa przodem, ale wszedł pierwszy. Zapalił światło (szczęśliwie zaświeciły się wszystkie żarówki, zapewne przez niedopatrzenie, za które teraz dziękował losowi). Zajrzał do łazienki. Odkręcił kran, woda kapała, ale była. Ciepła i zimna. Nawet kurki zostały oryginalne, jak Virtuti Militari, które przez cztery lata wojny tak się posypały, że w każdej porządniejszej polskiej rodzinie ktoś dostał. Twardowski nie dostał. Tylko Brązowy Krzyż Zasługi za dwa urwane palce lewej dłoni, którą przezornie nauczył się zawsze chować w kieszeni.
Sprawdzał dalej. Lustro nad umywalką było pęknięte, ale ważne, że było. Sedes miał deskę klozetową, co Twardowski chciał podkreślić, ale ugryzł się w język.
Wrócił do pokoju, sprawdził łóżko. Chciał je podnieść, ale to wymagałoby użycia drugiej ręki, czego wolał nie robić. Wszystko wydawało się w porządku. Nie zauważył żadnych czerwonych pluskiew, robaków, nawet tych niewidocznych gołym okiem dla laika, ale nie dla nocnego recepcjonisty hotelu robotniczego. Na wyposażeniu były jeszcze szafka nocna, lampa z abażurem przypalonym w kilku miejscach, telefon i zegar z budzikiem. Jak na powojenne standardy całkiem sporo. I było dość ciepło. W każdym razie nie zimno.
Wiele pokoi w hotelu Czarny Bałtyk wyglądało znacznie gorzej. Twardowski zastanowił się, dlaczego klucz do 108 wydaje zawsze na końcu. Robił to odruchowo, a przecież musiał być jakiś powód.
– Jak tu ładnie – odezwała się kobieta. W jej głosie przebrzmiewał brak przekonania, ale uśmiech nie znikł z twarzy.
– Muszę coś pani pokazać. – Twardowski podszedł do drzwi balkonowych i je otworzył.
Natychmiast wydęły się pożółkłe firanki, a zimny wiatr wtoczył się do środka. Upadła lampka nocna. Doszedł do nich odgłos morza, które było przed nimi aż po horyzont. Czarne jak wszystko dookoła. Słup światła latarni błądził po powierzchni, ale wydobywał tylko spienione grzbiety niespokojnych fal. Jeżeli w tym morzu pływali jacyś rozbitkowie, powinni natychmiast porzucić nadzieję.
Twardowski z trudem zamknął drzwi.
– Panienka wybaczy, ale zawsze to robię – powiedział pouczającym tonem. – W każdym pokoju. Teraz trwają jesienne sztormy. Jest tak prawie każdej nocy. Okna proszę nie otwierać. Na balkon lepiej nie wchodzić. Jest tabliczka z zakazem. Wiem, że panienka by się do niego zastosowała, ale...
– Nie będę otwierała drzwi balkonowych – zapewniła go.
– Do recepcji jest numer zero jeden. Można dzwonić między pokojami. Kiedyś można było dzwonić z pokoi na miasto, ale teraz już, niestety, nie. Coś się zepsuło, jeszcze nie wiemy co. Ale to był, znaczy, wciąż jest, porządny hotel.
– Rozumiem. Zero jeden. Będę pamiętała. Gdyby zaszła potrzeba, proszę mnie jutro obudzić. Wtedy przekażę wszystkie dokumenty. Ale jeśli nie będzie pilnej potrzeby, proszę się zlitować i pozwolić mi spać.
Twardowski kiwnął głową. Cóż innego mógł zrobić? Powinien wrócić do ciemnego korytarza, dwóch smętnych szachistów i mrocznej recepcji, gdzie zamierzał spędzić kolejną noc, wsłuchując się w sztorm.
– Proszę zamknąć drzwi na klucz i założyć łańcuch w drzwiach – powiedział jeszcze. – Chociaż...
– Chociaż to wciąż porządny hotel. Rozumiem. Proszę się nie martwić, tak zrobię.
Twardowski wyszedł. Z szachistów został tylko Polak, który w skupieniu zapisywał przebieg partii w brulionowym zeszycie. Po jego minie nie sposób było odgadnąć rezultatu. Mógł wygrać albo przegrać. Minę zawsze miał taką, jakby właśnie zdiagnozowano u niego raka prostaty.
– Do przodu? – zapytał Twardowski.
Szachista nie odpowiedział. Twardowski minął na schodach jedną ze sprzątaczek i wrócił do recepcji. Spojrzał na zegarek, minęła ósma, do Kołobrzegu przyjechały już wszystkie pociągi tego dnia. Zresztą wszystkie pokoje były zajęte. W obu skrzydłach. Wśród bałaganu (sprawka dziennego recepcjonisty) Twardowski znalazł do wywieszenia na drzwiach kartkę z napisem: „Brak wolnych miejsc”. Po polsku, niemiecku, rosyjsku i w jidysz. Zastanowił się, ale ostatecznie postanowił nie wstawać z miejsca. Kobieta z pokoju 108 mogła potrzebować pomocy. Mógłby nie zdążyć odebrać telefonu.
Został za ladą, na fotelu i czytał. Zawsze czytał te same gazety: „ABC – Nowiny Codzienne”, „ABC – Ziemie Odzyskane” czy „Prosto z Mostu”. Przeczytał już tyle numerów, że właściwie wiedział, o czym będzie kolejny artykuł, co go uspokajało i pomagało mu zasnąć. Zwykł zasypiać wcześniej i, o ile noc była spokojna, spać do rana.
Czuł, że tej nocy będzie inaczej. Gazety wyjątkowo go nie uspokoiły. Z „ABC – Ziemi Odzyskanych” wyczytał, że odkąd do Koszalina napłynęła niczym niekontrolowana fala Żydów, znacznie zwiększyła się przestępczość. Co gorsza, w ciągu ostatnich dwóch tygodni zaginęła trójka młodych chrześcijańskich dzieci. Autor artykułu zasugerował, że krew porwanych mogła posłużyć do przyrządzenia żydowskiej macy. Twardowski był gotów w to uwierzyć. Ale ledwo tydzień wcześniej przeczytał artykuł o podobnym wydarzeniu w Słupsku. Tam też w ciągu dwóch tygodni zaginęła trójka dzieci, o takich samych imionach jak te z Koszalina, a nawet, co najdziwniejsze, dzieci mieszkały przy tych samych ulicach: Ironsida, Kutrzeby i Rydza-Śmigłego. To skłoniło do namysłu nawet Twardowskiego, wiernego czytelnika skrajnie prawicowych gazet. Czy przypadkiem jeden artykuł nie był kopią drugiego?
Prawdą było, że Żydzi dotarli także do Kołobrzegu. Oczywiście byli tu już wcześniej, zaczęli się pojawiać zaraz po zakończeniu wojny, głównie chasydzi Chabad i z dynastii Bobow. Przyjeżdżali z wielkimi księgami religijnymi i znacznie mniejszymi książkami o prowadzeniu roli tylko po to, by wsiąść na statki płynące do Palestyny, gdzie miało wkrótce powstać ich państwo. Było wiadomo, że to ich państewko nie pomieści wszystkich Żydów. Dlatego, gdy załamała się obrona Jerozolimy w 1948 roku, pionierzy zaczęli wracać. A gdy Arabowie zepchnęli Żydów niemalże do Morza Śródziemnego, „ABC – Nowiny Codzienne” triumfowały. Refleksja przyszła zbyt późno.
Żydzi doszli do wniosku, że skoro nie udało im się w Ziemi Świętej i tym razem, mogą jeszcze poczekać. I tak czekali długo. Znacznie przychylniejszym wzrokiem spojrzeli na polskie Ziemie Odzyskane. To mogła być ich nowa Erec Israel. Stan prawny tych terenów wciąż był niepewny. Niemcy opuścili je w pośpiechu, ale liczyli na rychły powrót. Polacy nie mieli dość ludzi, by w szybkim czasie wypełnić wszystkie pustki osadnicze. Był jeszcze Związek Radziecki, któremu nie wystarczyły nowe nabytki terytorialne pod postacią krajów bałtyckich i Prusów Wschodnich, ale Rosjanom nigdy nie było dość nowych ziem. A Zachód robił to, co zawsze. Czekał.
Żydzi postanowili to wykorzystać. O ile wiosną czterdziestego dziewiątego roku przyjeżdżali jeszcze nieliczni, o tyle latem na Ziemie Odzyskane, zwłaszcza w ich północne rejony, ściągały już specjalne pociągi pełne Żydów. Przybywali z Polski, Ukrainy, Czech i z Zachodu, niemieccy czy francuscy. Najbiedniejsi, których nie było stać na bilet, otrzymywali pieniądze ze zbiórek organizowanych od Nowego Jorku przez Paryż po Addis Abebę. Dla Jerzego Twardowskiego, jawnego antysemity, był to po prostu koszmar.
Twardowski mógł tylko czytać i czekać. Skoro Żydzi pojawili się w Kołobrzegu, było pewne, że przyjadą do hotelu Czarny Bałtyk. Chciał tego zakazać, ale co mógł zrobić on, weteran wojenny z ośmioma palcami i nogami chudymi od polio? Swoje i tak wywalczył. Przekonał kierownika Walczaka, by podzielił hotel na część dla Polaków i Żydów. Początkowo kierownikowi pomysł się nie spodobał. Walczak przeczuwał, że Żydów z czasem będzie więcej, ale Twardowski się uparł. Pomogły gazety, które podrzucał, gdzie tylko mógł. Prawicowe informujące o zniszczeniach dokonywanych przez żydowskich przybyszy. A może pomogły nagłówki o trojgu zaginionych chrześcijańskich dzieciach w Gdańsku? Trojgu biednych chrześcijańskich dzieciach porwanych z ulic Ironsida, Kutrzeby i Rydza-Śmigłego.
Tyle Twardowski mógł zrobić.
Wrócił do czytania. Pomyślał o pokoju 108. Musiał być powód, dla którego niechętnie wydawał go gościom. Jakieś wydarzenie z przeszłości? Może duchy? W każdym porządnym hotelu straszyły duchy. Tak, musiało chodzić o ducha. Przecież nawet kierownik powiedział, żeby pokój 108 dać na samym końcu. Powiedział to takim tonem, jakby się zastanawiał, czy drzwi do 108 nie zabić deskami.
Twardowski zaczął się martwić o księżniczkę.
Po schodach zeszła sprzątaczka. Trzymała w dłoni brudną szmatę i wiadro z niemal czarną wodą. Życzyła Twardowskiemu dobrej nocy, ale nie odpowiedział. Bakelitowy telefon zadzwonił po raz pierwszy. Twardowski odebrał po drugim sygnale, choć miał w zwyczaju czekać przynajmniej do piątego. – Czarny Bałtyk, recepcja – powiedział.
– Pan Twardowski? – odezwał się kobiecy głos. – Chciałam zgłosić, że kaloryfer przestał zupełnie grzać. Wcześniej wyciekła z niego woda, podłoga jest cała mokra. Woda w kranie też jest ledwo ciepła.
– Trzeba poczekać, pani Kwiatkowska. Wszyscy się teraz kąpią i woda nie może się dobrze nagrzać. Proszę spróbować za pół godziny. Podłogę należy wytrzeć, tylko porządnie. Kiedy nasiąknie wodą, może zgnić. Jutro zaradzimy z kaloryferem. Dzienny recepcjonista do pani zajrzy.
– Czy ktoś mógłby przyjść tej nocy? – zapytała kobieta błagalnym tonem. – Choćby na chwilę.
Twardowski westchnął. Cały personel hotelu składał się z kierownika, palacza, dwóch recepcjonistów i czterech kobiet, które na zmianę kroiły kartofle i brudną szmatą przecierały kafelki ciemnych i wilgotnych łazienek. Razem osiem osób. Twardowski znalazł kiedyś stare zdjęcie z personelem hotelu Schwarz Baltic. Doliczył się czterdziestu głów. A przecież hotel był wtedy nowy, nie wymagał napraw.
– Jutro – powtórzył dobitnie.
– Mógłby pan chociaż zajrzeć, proszę.
Nie zamierzał zaglądać do starej Kwiatkowskiej pod 110. Doszedł do wniosku, że jedyne, co rozlało się w jej pokoju, to tani likier. Jeśli pójdzie, kobieta zanudzi go rozmową o utraconym dworku gdzieś na Wschodzie. Odłożył słuchawkę, ale telefon znów zaczął dzwonić. Kolejna kobieta, przedstawiła się i podała numer pokoju. Dzwoniła z prawego skrzydła na trzecim piętrze. Zaczęła się żalić na przeciekający dach. Pojedyncze płatki śniegu, które towarzyszyły przybyciu księżniczki, przemieniły się w deszcz. Twardowski odłożył słuchawkę bez odpowiedzi i pożegnania. Nie interesowały go problemy lokatorów prawego skrzydła. Jeśli dzienny recepcjonista zechce się tym zająć, jego sprawa.
Zanim ponownie chwycił gazetę, telefon zadzwonił po raz trzeci. Dwa telefony z rzędu to było duże wydarzenie, ale trzy nie zdarzyły się jeszcze nigdy.
– Recepcja – powiedział rozdrażniony.
Pomyślał, że to pomyłka. Po drugiej stronie usłyszał tylko niewyraźne trzaski. Nie odezwała się telefonistka, więc dzwonił ktoś z hotelu, a nie z miasta. Twardowski chciał już odłożyć słuchawkę, gdy do trzasków doszło sapanie. A może to był tylko wiatr?
– Halo, hotel Czarny Bałtyk, kto dzwoni? – zapytał.
– Przyjechała już? Widziałem, że tak. Słychać mnie? Młoda kobieta. Do którego poszła pokoju? Powiedzcie. I tak ją znajdę.
Głos dochodził jakby z daleka. Twardowski nie słyszał go nigdy wcześniej. To jeszcze o niczym nie świadczyło. Pracował na nocnej zmianie i większości porządnych mieszkańców Czarnego Bałtyku nawet nie widział na oczy.
– Słychać mnie? – padło pytanie po drugiej stronie słuchawki.
– Słychać pana. Jeżeli chce się pan czegoś dowiedzieć, proszę powiedzieć, z którego pokoju pan dzwoni. Z którego skrzydła?
– Właśnie, do którego skrzydła trafiła? – nieznany głos zignorował jego pytanie i zadał swoje.
Twardowski miał dość tej rozmowy. Popatrzył na nagłówek którejś ze swoich gazet i przeczytał, że Żydzi planują otwarcie gazety „Koszalin Togblat”. Tego było już za wiele.
– Tylko to chcę wiedzieć – ciągnął głos. Był teraz bardziej przytomny i wyraźniejszy. – W którym skrzydle ją umieściliście?
– Jak to w którym?! – Twardowski się oburzył. – W polskim, a w którym mieliśmy?! Kim pan jest?...
Połączenie zostało przerwane. Twardowski nie od razu zrozumiał, co się stało. To on zwykł pierwszy kończyć rozmowy z hotelowymi gośćmi. Czekał, aż telefon zadzwoni ponownie, ale aparat ucichł na dobre.
Dalej działo się to co zwykle w życiu nocnego recepcjonisty, czyli nic. Twardowski, zatrudniając się w hotelu, zrozumiał, że będzie miał do dyspozycji wiele pustych godzin, które mógł jakoś wypełnić treścią. Myślał o czytaniu i pisaniu książek. Szybko stwierdził, że pisanie jest bardziej wartościowe i lepiej być znanym pisarzem niż czytelnikiem. Pisanie nie szło mu jednak najlepiej, ale próbowałby dłużej, gdyby nie rada, jakiej udzielił mu drugi nocny recepcjonista, z którym zaraz po wojnie dzielił hotelową recepcję. Rada była krótka i prosta: nocny recepcjonista powinien spać przy każdej nadarzającej się okazji. Nie pisać, nie czytać, nie chodzić na bezsensowne obchody, nie rozwiązywać problemów gości hotelowych, które zawsze mogą poczekać do rana. Tylko spać.
Jerzy Twardowski zasnął jeszcze przed dziewiątą.
Zbudził go telefon. Wyjrzał przez okno, ale dostrzegł tylko nieprzeniknione ciemności. Spojrzał na zegar ścienny, dochodziła północ. Zaklął. Telefony o północy zwiastowały wszystko, co najgorsze. O północy nikt nie dzwonił z małymi awariami czy głupimi skargami. Telefon o północy oznaczał kłopoty. Chwytając słuchawkę, pomyślał, że w hotelu Czarny Bałtyk jeszcze nikt nie umarł. Nie było ani morderstwa, ani zwykłej śmierci na skutek zawału czy przepicia. Ludzie szukający cudów powinni się tym zainteresować. Pozostawało pytanie, czy zdążą.
– Hotel Czarny Bałtyk, recepcja. – Twardowski odezwał się głosem, z którego szybko uleciała senność.
– Proszę tu natychmiast przyjść – powiedziała Kwiatkowska spod 110. – Strasznie wieje, chyba gdzieś pękła szyba w oknie.
Twardowski się uspokoił. Pęknięta szyba. Tyle co nic. Do tego dzwoniła Kwiatkowska. Mieszkała w Czarnym Bałtyku praktycznie od początku, choć wszystkim mówiła, że jest tu tylko na chwilę i zaraz się wyprowadzi. Chciała, by zwracano się do niej „hrabino”. Zdaniem Twardowskiego mogła być teraz tylko Hrabiną Taniej Wódki, Likieru i Śliwowicy. Sam wymyślił to przezwisko i bardzo go bawiło. Dziennemu recepcjoniście nawet nie drgnęła powieka, gdy je usłyszał. Twardowski nie lubił dziennego recepcjonisty.
– Na korytarzu? Może ktoś zapomniał zamknąć klapę zsypu? Wtedy tworzy się przeciąg.
– Włożyłam szlafrok i wyjrzałam. Z okien na korytarzu wieje, ale nie bardziej niż zwykle. Klapa tego pańskiego zsypu jest zamknięta. Proszę mi o tym miejscu nawet nie przypominać! Przeciąg pochodzi spod sto osiem. Ktoś tam dzisiaj zamieszkał, prawda? Słyszałam, jak przechodziliście obok. Widziałam przez wizjer. Czy przystoi dawać pokój samotnym młodym kobietom? To szybko sprowadzi hotel na złą drogę. Jeszcze gorszą.
– Zobaczę, co się stało. – Niepokój w głosie Twardowskiego powrócił.
– Proszę ją należycie pouczyć!
Twardowski odłożył słuchawkę. Wziął pęk z zapasowymi kluczami, latarkę i wyszedł zza kontuaru. Na parterze ze ścian, schodów i holu sączyła się jednolita cisza. Wyżej było głośniej, ale bez przesady. Kwiatkowska czekała na końcu korytarza. Trzymała w dłoni stary kandelabr, którym zamierzała się bronić. Powiedziała, że zimny i porywisty wiatr dochodził spod drzwi 108, ale nagle ustał.
– Nie powiedział jej pan, żeby nie otwierała okna? – zapytała Kwiatkowska. Czuć było od niej alkohol.
– Mogła zapomnieć – odpowiedział Twardowski. Gotów był zawrócić.
– Moim zdaniem powinien pan zajrzeć. Kobieta nie powinna spraszać do siebie gości o tak później porze.
– Ma gościa?
– Nie jestem wścibska, ale gdy wiało, podeszłam do drzwi. Usłyszałam rozmowę. Drugi głos należał do mężczyzny.
– Jest pani pewna? Może to tylko wiatr?
– Pukasz pan czy nie?
Zapukał. Zawstydzony, zły, niepewny. Kwiatkowska natychmiast schowała się w swoim pokoju. Całą scenę postanowiła obserwować zza przymkniętych drzwi. Przez kilka sekund nie działo się nic. Potem uchyliły się drzwi pokoju 108 i napiął się zawieszony od środka łańcuch.
– Tak? Coś się stało? – zapytała księżniczka.
Twardowski zobaczył fragment jej twarzy i rozpuszczone czarne włosy. W pokoju panowała ciemność. Przez okna przetaczało się tylko światło pobliskiej latarni.
– Dostałem sygnały od zaniepokojonych sąsiadów. Podobno otworzyła pani drzwi balkonowe. Mówiłem, żeby tego nie robić. Chciałem się upewnić, czy wszystko w porządku.
– Przepraszam, zapomniałam. Nie mogłam zasnąć i chciałam zobaczyć morze. To się nie powtórzy.
– To pewnie przez latarnię. Ja już nie zwracam na nią uwagi. Wystarczy zasłonić szczelniej okna.
– Dziękuję, tak zrobię.
Łańcuch przestał się napinać. Twardowski stracił księżniczkę z oczu. Włożył but między drzwi a framugę.
– Coś jeszcze? – Kobieta się zaniepokoiła. – Przepraszam, ale pora jest naprawdę późna. Już leżałam w łóżku.
– Najmocniej przepraszam, oczywiście nic się nie stało. – Twardowski poczuł na plecach uderzenie czymś twardym, zapewne kandelabrem. – Jeszcze tylko jedna rzecz. Czy jest pani sama? Chodzi mi o to, że zaniepokojeni sąsiedzi słyszeli kogoś jeszcze.
– Nie mogę do siebie zapraszać gości? – Głos księżniczki stał się bardziej zdecydowany. Po raz pierwszy pobrzmiewała w nim wrogość.
– Może pani, oczywiście... – Twardowski poczuł na plecach kolejne uderzenie, tym razem mocniejsze. – Tylko należy zgłaszać dodatkowe osoby w recepcji. Takie są procedury.
Jeżeli w hotelu Czarny Bałtyk obowiązywały jakiekolwiek procedury i regulaminy, zostały już dawno zrzucone do zsypu na śmieci wprost do morza.
– Rozumiem. Proszę się nie martwić. Tej nocy w tym pokoju będzie spała tylko jedna osoba – odpowiedziała księżniczka pojednawczo. – I dziękuję panu za troskę. Dziękuję, że przyszedł pan się dowiedzieć, czy wszystko w porządku. Teraz wiem, że mogę spać spokojnie. Wiem, że ktoś mnie pilnuje.
– Jejku... – jęknęła stara hrabina.
– Słucham? Ktoś jest za panem?
– Nieważne. – Twardowski poczuł, że się czerwieni. – Nie będę już pani niepokoił. Proszę spać spokojnie i niczym się nie martwić.
– Nie zamierzam.
Zamknęła drzwi trochę zbyt gwałtownie. Twardowski się odwrócił, ale Kwiatkowska zrobiła to samo z drzwiami do swojego pokoju.
Na dole w pękniętym i zaśniedziałym lustrze recepcjonista dostrzegł swoją zaczerwienioną twarz. Rumieńce zwiększały się, gdy tylko pomyślał o ostatnich zdaniach księżniczki. „Teraz wiem, że mogę spać spokojnie. Wiem, że ktoś mnie pilnuje”. Twardowski się zakochał. Nie miał żony, narzeczonej czy kochanki. Nie odwiedzał nawet kurew zamieszkujących hotel, choć przecież tu były, o czym wiedzieli wszyscy, może z wyjątkiem hrabiny Kwiatkowskiej. Jedyną miłością Twardowskiego były prawicowe gazety i hotel. A teraz dołączyła do nich księżniczka spod numeru 108.
Wiatr na zewnątrz się nasilił. Ale na to Twardowski nie zwracał uwagi. Od wczesnej jesieni do wiosny wiatr był nieodmiennym elementem życia w Czarnym Bałtyku. Wdzierał się przez nieszczelne okna, hulał w starych rurach i uciekał przez wywietrzniki i szyby wentylacyjne. Zrywał czapki, kapelusze i przesuwał obrazy. Słowem, był wszędzie. Tej nocy udało mu się poruszyć obrotowymi drzwiami, a nawet ciężkimi od wilgoci i kurzu kotarami, których przelotki powoli zsuwały się z pękniętych karniszy.
Wreszcie Twardowski przypomniał sobie, co wydarzyło się w pokoju 108. Pomógł mu jeden ze złowieszczych podmuchów. Jak mógł zapomnieć? To z tego powodu drugi nocny recepcjonista spakował się i wyprowadził. Wcale nie chodziło o straszącego ducha. A szkoda, duch byłby lepszym wytłumaczeniem. Czarny Bałtyk skrywał bolesną tajemnicę. Była niczym niegojąca się rana, która będzie się jątrzyć, dopóki w hotelu pozostanie ktokolwiek pamiętający tamto straszne wydarzenie z przeszłości. Kto jeszcze został, zastanowił się Twardowski. On, kierownik Walczak, hrabina Kwiatkowska. Ktoś jeszcze? Twardowski rozważał, czy nie pobiec na górę i nie zabrać stamtąd księżniczki. Ale odsunął od siebie tę myśl. To byłoby śmieszne. W pokoju 108 nic jej nie groziło. To był zwykły pokój bez robactwa, z ciepłą wodą i łóżkiem. W tych trudnych czasach w Kołobrzegu za większe pieniądze dawano znacznie gorsze klitki.
O trzeciej w nocy poszedł raz jeszcze pod jej drzwi. Miał przecież jej pilnować. Wyobraził sobie, że księżniczka leży za drzwiami, w łóżku, w koszuli nocnej i oddycha miarowo przez sen.
Prawda była inna. Kobieta leżała martwa w kałuży własnej krwi.
W nocy z dwudziestego piątego na dwudziestego szóstego listopada tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego roku w hotelu Czarny Bałtyk doszło do pierwszego morderstwa. Choć dla połowy mieszkańców hotelu był to nie listopad, ale kislew, miesiąc Chanuki. Trzeci miesiąc według liczenia rabinackiego i dziewiąty według obliczeń Tory. Rok pięć tysięcy siedemset dziesiąty od stworzenia świata.