- W empik go
Czarny, biały, pragnienie i inne odcienie życia - ebook
Czarny, biały, pragnienie i inne odcienie życia - ebook
Cieszę się, że okładka przyciągnęła twoją uwagę. Teraz nie bój się zajrzeć do środka, a potem zabrać tę książkę do domu. Napisałem ją właśnie z myślą o Tobie i twoim pragnieniu, aby poczuć się wolnym. A jeśli kiedykolwiek się spotkamy, z chęcią odpowiem na każde twoje pytanie, jeśli pokażesz mi podkreślony wątek. O ile masz na tyle odwagi, by mazać po książkach...
Autor
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-708-6 |
Rozmiar pliku: | 921 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiesz, co mam na myśli? Pewnie nie, dlatego odradzam dalsze czytanie. O! Wiesz, co mam na myśli, odradzam dalsze czytanie. W ogóle, o co chodzi z tobą i tą książką, którą trzymasz przed oczami? Naprawdę nie masz nic innego do roboty poza tym? Szkoda mi ciebie.
Jego sytuacja była kiepska. Jego mózg znów zaczął produkować koszmary, które odbijały się drukiem w jego pamięci przez całe tygodnie. W nich jego ciało czuło ból, jaki zwykle jedna kobieta, blondynka o idealnie białej skórze, która zdawała się tam pojawiać tylko po to, by usłyszeć jego krzyk raz jeszcze i jeszcze, jakby szukała jednego konkretnego dźwięku, który ją zadowoli. Nie zadowalał jej dźwięk, który wydawał, kiedy przypalała jego oko papierosem, oko przyszło ostatnie, przed tym przypaliła prawie każdy skrawek jego ciała, który miał więcej zakończeń nerwowych niż reszta. Kłuła go i przeszywała igłą, miażdżyła mu palce i karmiła szkłem. Wszystko to działo się zawsze w białym pokoju dokładnie oświetlonym odrażającym, zimnym, białym światłem, które odbijało się od polerowanej podłogi. Kiedy tylko odrobina krwi pojawiała się na jednej z powierzchni, robiła zdjęcie plamy starym, dużym, czarnym aparatem. Jedyna czarna rzecz w pokoju.
Teraz zaczęła go straszyć, przemieniając się w potwory o szarej skórze i zwierzęcym owłosieniu. Budził się zawsze, zanim przemiana dobiegała końca, wtedy jego wyobraźnia torturowała go. Cały czas starała się nie dość, że przywołać resztę snu ze wszystkimi szczegółami, to jeszcze zawsze próbowała podsunąć finał transformacji przed jego oczy, które miał otwarte, patrząc w czerń. Leżał tak potem, czekając na szary świt, jedyną porę dnia, którą widział, kiedy był obudzony, z szarego świtu kończył w szarym biurze ponownie – oświetlonym białym, zimnym, klinicznym światłem. Siedział tak daleko od okna, że jakby zechciał zobaczyć, co jest poza nim, musiałby wstać i przejść ponad sto metrów. Nie chciał wstawać, wiedział, że nie będzie w stanie zobaczyć nieba. Zobaczy tylko szklaną ścianę następnego bliźniaczego budynku, w którym się znajdował, a w nim takich samych ludzi. Nabrał odrazy do kolorów. Tapeta jego komputera była czarna, kubek z czarną kawą był również czarny, a i on codziennie rano ubierał się na czarno. Mógł wyjść dopiero wtedy, kiedy na zewnątrz była już noc. Wracał wtedy do domu i padał na łóżko, wiedząc, co zobaczy następnego dnia rano, wiedział, co będzie myślał i co będzie mówił, wiedział też, co przeczyta i jak płytki będzie jego oddech w ciągu dnia. Jedyną przyjemnością, którą miał, były bowiem papierosy.
Codziennie musiał przeczytać wiele stron tekstu, który potem oceniał w skali od jednego do dziesięciu według ścisłej procedury. Liczyła się bowiem długość spowiedzi, język w niej użyty i szczerość. Za każdym razem nie miał pojęcia, jak owe procedury i owa skala mogły zmierzyć szczerość. To on i tacy sami ludzie jak on czytali spowiedzi, to tutaj wszystkie trafiały. Nie pamiętał, jak długo tam pracował. Kalendarze i zegarki nigdy go zbytnio nie interesowały, ale odkąd sięgał pamięcią, ze wszystkiego, co przeczytał, pamiętał, że nie przeczytał nigdy nic interesującego, a nie mógł czytać nic innego poza spowiedziami. Zabraniał tego kontrakt, który podpisał. Nie mógł też o swojej pracy z nikim rozmawiać i tak z nikim nie rozmawiał, nie widział w tym sensu, bo wiedział, co każdy rozmówca powie. Mógł wstać ze swojego niewygodnego krzesła tylko wtedy, kiedy miał przerwę, a jego ciało dokładnie wiedziało, kiedy może domagać się pozbycia produktów przemiany materii. Załatwiał się zawsze na pierwszej przerwie, na następnej dolewał sobie kawy, która smakowała tak samo jak to, co wydalił na pierwszej przerwie, jedyną prawdziwą kawę pił tylko przed wyjściem z domu, przez drugą przerwę był zajęty paleniem trzech papierosów, które sobie wyznaczył na dany dzień, wyznaczył sobie tę liczbę dosyć niedawno, bowiem ciężko mu było wspiąć się na siódme piętro budynku, w którym mieszkał, winda zawsze była zepsuta. Na ostatniej przerwie jadł coś, co wyglądało jak rozpuszczone w wodzie gazety. Miał tik poprawiania co chwilę okularów, które zsuwały się mu z nosa i zawsze, kiedy wychodził z biura, jego lewa powieka zaczynała skakać z góry na dół. Na tyle uparcie, że musiał ją przytrzymać, żeby widzieć, gdzie idzie. Jego pamięć też płatała mu figle, nie pamiętał po chwili, o czym myślał i co czytał, pamiętał tylko sen, który miał tej nocy, i ten, który był najgorszy tego tygodnia. Działo się tak pewnie dlatego, że po prostu nie musiał pamiętać nic poza tym, co pozwalało mu żyć. Dziwne było to, że nigdy nie zastanawiał się nad tym, że mógł robić cokolwiek innego, że nie musiałby wstawać codziennie rano i nie musiałby siedzieć cały dzień na krześle przed monitorem. Jedyną abstrakcyjną myślą, na jaką sobie pozwalał, było to, że mógłby iść, iść przed siebie i się nie zatrzymywać, zastanawiał się, gdzie by skończył, i myślał często o ludziach bezdomnych, których mijał czasami w drodze do pracy. Mieli tyle wolności, mogli załatwiać się, kiedy chcieli i gdzie chcieli, mogli siedzieć, jak było im wygodnie, i mieli wolność do tego stopnia, by móc po prostu zwariować. On próbował kiedyś zwariować, lecz się nie udało, myślał też, że już dawno zwariował, by po chwili zapomnieć, o czym wcześniej myślał i o tym, że nie miał pojęcia, jak to jest zwariować. Żył już tak na tyle długo, by jego twarz obwisła i pojawiły się na niej zmarszczki, na tyle długo, by musiał codziennie rano zdrapywać siwy zarost jednorazową maszynką, która mimo że zawsze była nowa, była tępa. Idąc czasami do automatu z kawą, patrzył na biuro, w którym pracował. Było tak szare i na tyle brakowało mu wyrazu, że musiało zostać zaprojektowane przez osobę taką samą jak on, tyle że projektant bał się kolorów, nie mając do nich odrazy. Kiedy wracał z napełnionym już kubkiem, siadał obok kobiety, która cały czas rozmawiała przez telefon. Była starsza od niego, jej długie, siwe włosy upięte były w ciasny kok na czubku głowy. Ten kok właśnie wydawał się jedyną solidną rzeczą, jeśli chodzi o konstrukcję jej głowy, zdawał się przytrzymywać twarz, która ze starości wyglądała, jakby się topiła, i teraz jej większa część wisiała pod brodą. Kąciki jej ust skierowane były zawsze ku dołowi. Ciężko było określić, czy jeszcze miała zęby czy nie. Uśmiech na tej twarzy był rzeczą poza jakąkolwiek wyobraźnią. Ubrana była w czarny, męski garnitur. Ramiona marynarki były tak wypchane, że trudno było ustalić, czy pod tą warstwą gąbki były jakiekolwiek ludzkie ramiona. Bardzo możliwe, że ta kobieta była zbudowana wyłącznie z mokrej, szarej gąbki. Rozmawiała tylko z definicji, bo jej rozmowa zaczynała się od prawie wykrzyczanego „słucham”, potem do słuchawki mówiła tylko kilka razy „mhm” i kończyła wyszeptanym „do usłyszenia”. Ona słuchała spowiedzi. On je czytał. Wolał czytać spowiedzi, nie musiał wtedy słuchać innych ludzi i przez cały dzień nie musiał mówić nic. Czytanie spowiedzi przychodziło wraz z odpowiednio długim stażem w tej pracy, ci, którzy zaczęli niedawno, musieli ich słuchać. Czuł się lepszy od kobiety obok, to on czytał spowiedzi, ona musiała ich słuchać. Oczywiście każda taka rozmowa była nagrywana, a ten, kto odbierał telefon, mógł użyć tylko dwóch słów, oczywiście zgodnie z procedurą. Osoba, która odbierała telefon, nie mogła też odpowiadać na żadne pytania. Dlatego właśnie niedawno została wprowadzona polityka, „BO”. Polityka bezsłownej odpowiedzi. Wcześniej większość rozmówców często zadawała pytanie „Halo?” i po kilku próbach bez otrzymania odpowiedzi po prostu odkładała słuchawkę. Ludzie w biurze zmieniali się bardzo często, bo naturalnie chcieli odpowiadać na pytania, jeśli odpowiedzieli choć na jedno, byli wydaleni, tylnym wyjściem, bez możliwości powrotu. Dlatego nigdy nie przywiązywał wagi do tego, kto siedzi obok niego, bo wiedział, że za około tydzień będzie siedziała obok niego inna osoba. Jemu udało się awansować tylko dlatego, że był po prostu małomówny, i to on właśnie zasugerował BO, i to właśnie dało mu awans. Czuł się lepszy od każdego, kto siedział obok niego. On po prostu czytał spowiedź, która pojawiała się na ekranie, i naciskał przycisk na klawiaturze. Mały, elektroniczny zegar ścienny wypikał dwunastą. To oznaczało przerwę, jego ciało od razu powiadomiło go o potrzebie skorzystania z łazienki. Wstał więc i powoli krokiem skazańca przeszedł do ciężkich, metalowych drzwi, które otworzyły się automatycznie, kilka kroków i następne ciężkie, metalowe drzwi. Znalazł wolną kabinę i zamknął jej drzwi prowizorycznym zamkiem. Ściany kabin wykonane zostały ze szkła weneckiego. Każdy mógł zobaczyć, kto jest obok, samemu nie będąc widzianym. Tak wyglądała fizyczna manifestacja motta firmy, które brzmiało „Przyjaźń bez tajemnic”. Na szczęście był tam sam. Nie chciał na nikogo patrzeć, nie chciał, a jego oczy zawsze kierowały się ku osobie obok, nie mógł ich powstrzymać, ciekawość zawsze była od niego silniejsza. Wyszedł teraz powoli z łazienki na balkon. Widział w tej chwili bliźniaczy budynek z bliźniaczym balkonem i ludźmi wyglądającymi jak on sam, którzy jak i on teraz palili. Wiał silny, ciężki wiatr, który zabierał wydychany przez nich dym od razu, kiedy był uwolniony z płuc. Mimo silnego wiatru udało mu się usłyszeć skrawek rozmowy ludzi przed nim.
– Myślisz, że ten dym to nasze dusze, które w strzępkach ulatują do nieba?
– My nie mamy duszy, pamiętasz? Zabrali je nam, kiedy podpisaliśmy kontrakt.
Wiatr wywiał wszystkie myśli, jakie mogły się pojawić na temat tego, co usłyszał, zanim przybrały ostateczną formę. Wszedł do środka i przemierzył tę samą drogę, co poprzednio, usiadł i wziął kilka głębokich oddechów, zanim włączył monitor ponownie. Włączył go i przez kilka minut siedział bezmyślnie, patrząc na niego. Próbował myśleć, myśleć o czymkolwiek, lecz się nie udało. Oceniał teraz spowiedzi, nawet ich nie czytając, wiedział, że nikt na to nie zwróci uwagi. Czekał tylko, aż jego zmiana się skończy. Nie miał pojęcia, dlaczego nie mógł doczekać się tego, że jutro będzie robił to samo, a w domu zastanie te same rzeczy. W końcu zegar wypikał siódmą. Wstał i szybkim krokiem przeszedł do wieszaka i tak samo szybko wyszedł przez drzwi. Zawsze bał się, że pod koniec dnia pracy będzie poproszony, by zostać dłużej i zrobić coś, za co mu nie płacono, coś, czego nie chciał robić, a nie potrafił odmówić. Nigdy nie potrafił powiedzieć „nie” na zadane pytanie, jakoś po prostu nigdy nie udawała mu się taka sztuka, a potem kończył drogę do domu z pustymi kieszeniami, bo nie potrafił odmówić nikomu z ludzi bezdomnych, którzy prosili go o pieniądze. Postanowił to zmienić i od teraz prawie biegł do stacji metra, nie zwracając uwagi na nic, co działo się dokoła niego, nie obrócił głowy nawet, kiedy usłyszał własne imię.
Po chwili stał już na peronie, czekając na pociąg, który za chwilę miał wtoczyć się leniwie i bezgłośnie na peron. Drzwi otworzyły się i on siadł, tak jak zawsze siadał – blisko drzwi, na ostatnim miejscu w rzędzie, oddzielony od ludzi, którzy stali od strony drzwi. Przez całą drogę, to jest trzy stacje, patrzył na swoje buty, które pastował wieczorem poprzedniego dnia i zauważył, że podeszwa odkleja się przy pięcie. Bał się tego dnia już od dawna, bał się, bo nie chciał kupować następnej pary butów, gdyż wymagałoby to od niego pójścia do sklepu pełnego ludzi, zdjęcia starych butów, a przynajmniej jednego w miejscu publicznym, a potem jeśli już udałoby mu się kupić buty, które uznałby za odpowiednie, musiałby je rozchodzić. Nowe buty zawsze go obcierały i przez pierwsze tygodnie od ich zakupu kulał na jedną nogę lub stawiał stopę w taki sposób, by uniknąć bólu, jaki powodowało obcieranie. Wstał, zanim pociąg zatrzymał się na jego stacji. Wyszedł powoli i teraz nie wiedział, czy pozwolić sobie na szybki krok jak poprzednio, który mógłby spowodować, że buty rozpadną się, ale w zamian uniknie ludzi, którzy zadawaliby mu pytania, czy może iść powoli, nie unikać ludzi, a uniknąć zakupów. Widział teraz kobietę, która szła w jego kierunku z podkładką, na której miała jakieś papiery. Uśmiechała się tak sztucznie, że plastikowe kwiaty byłyby w stanie zwiędnąć. Zaczął biec, nie był to szybki krok jak poprzednio, tylko bieg. Wiedział, że gdyby pozwolił kobiecie mówić, musiałby na końcu dać jej pieniądze, nie będąc w stanie odmówić. Szybciej niż kiedykolwiek znalazł się przed drzwiami swojego mieszkania. Dysząc. Nie był w stanie trafić w dziurkę od klucza z braku powietrza. Kiedy w końcu udało mu się, otworzył drzwi i z trzaskiem zamknął je, przygniatając własnym ciałem. Siedział tak dosyć długo na podłodze, która jeszcze pachniała środkami czyszczącymi od wczoraj. Opierając się plecami o drzwi, czekał, aż będzie na siłach wstać i pozostać na nogach. Nie chciał teraz wstać i od razu znów upaść na podłogę, musiałby wtedy ponowić próbę. W końcu wstał i położył się na łóżku. Zamknął oczy i kiedy je otworzył, czuł się znacznie lepiej. Widział swój pokój, swoje mieszkanie, bo właśnie jego mieszkanie miało tylko jeden pokój, i swoje książki o malarstwie, od których uginały się półki dookoła niego, i widział też swoją sztalugę i płótna. Każda ściana w mieszkaniu pokryta była książkami o malarstwie, nawet łazienka, która nie była największą łazienką, miała półkę z książkami. Włączył lampkę stojącą niedaleko łóżka, skierowaną na wczorajsze płótno. Zawsze lubił, kiedy właśnie ta żarówka pozostawała włączona, była to zwykła żarówka, która świeciła na żółto, ciepłym światłem, którym delektował się przez chwilę. Bardzo chciał nie myśleć o tym, co zrobi, kiedy ta się zepsuje, lecz nie mógł. Takich żarówek już nie da się nigdzie kupić, a miał dość białego światła, które produkowały żarówki w pracy i wszędzie indziej. Płótno, które oświetlała żarówka, było czarne. Pokryte grubą warstwą czarnej farby. Bardzo chciał malować, nie wiedział, czego mu brakowało, żeby malować jak ci wszyscy ludzie, o których mówiły książki przy ścianach. On sam nie mógł używać innych kolorów poza czarnym, uważał je za odrażające, jeśli on ich używał. Miał tylko jeden gruby pędzel i wiaderko z czarną farbą. Wstał z łóżka, rozebrał się do naga, w domu miał prawo być nieubranym, wyłączył swoją cenną żarówkę i wyjrzał przez okno. Widział całe miasto takich samych budynków z jednym, który wznosił się ponad resztę. Wiatr kręcił dymem unoszącym się z kominów. Niebo było szare. Było szare już tak długo, że zdążył zapomnieć, jak wyglądało, kiedy było niebieskie. Świat zdawał się zatrzymać na porze roku, którą on nazywał „przed-wiosna”, kiedy śnieg stopniał już dawno, choć wciąż było dosyć zimno przez ciągle wiejący wiatr. Możliwe też, że była to jesień. Wyglądało to, jakby ani zima, ani wiosna nie chciała przejąć władzy i zostawiły świat z czymś, co nie miało ani trochę wyrazu. Słyszał tylko gwizd wiatru w nieszczelnych, starych oknach pomalowanych kilkoma warstwami farby olejnej. Mógłby mieszkać bliżej pracy w nowym budynku, gdzie okna były nowe, szczelne. Lecz takie budynki widział jako uosobienie pogody, która była za oknem.
Jakby czas, który zostawiał ślad każdej epoki na ulicach, zachowując piękne budynki z przeszłości, nie bardzo wiedział, co zostawić dla przyszłych pokoleń teraz, i wszystkie nowo budowane bloki wyglądały, jakby bały się jakkolwiek wyglądać, zrobić jakiekolwiek wrażenie. Na ścianie wszystkich takich bloków powinno być po prostu napisane: „Nie zwracaj na mnie uwagi, rozpadnę się, zanim urodzą się twoje dzieci”. Mieszkał sam, żył sam i był sam, odkąd pamiętał, nigdy nie mógł zrozumieć, jak można dzielić się samym sobą z kimś innym. Nie mógł patrzeć na ludzi, którzy szli parami na ulicach. Za oknem zaczęło padać. Zapalił kilka świeczek i zdjął jeden z dużych albumów z półki. Przeglądał przez jakiś czas obrazy na kartach, by potem wstać, ustawić nowe płótno na sztaludze i umoczyć pędzel w farbie. Chciałby, żeby na jego obrazie, tym, co teraz namaluje, było widać całą bezcelowość jego życia. Po kilku minutach patrzył na płótno, na którym farba jeszcze nie wyschła, było całe czarne. Postawił je w kącie pokoju obok innych takich samych, tyle że w innych rozmiarach. Wiedział, że to, co on robi, nazywa się sztuką i sprzedaje za grube pieniądze. Może powinien po prostu nazwać każdy z tych obrazów „Czerń 1” lub „Czerń 2”, uznać siebie za artystę, zwariować i żyć szczęśliwie z dziurą w brzuchu. Ale przecież nie mógł zwariować, przecież pracował, nie miał takiej wolności. Chciałby być opłacany za bycie wariatem. To chyba właśnie oznacza bycie artystą. A takowi zdawali się wyginąć już bardzo dawno temu. Wszystko stawało się coraz bardziej sztuczne, bliższe temu, co człowiek widział jako ideał. Ludzie stracili zmarszczki i owłosienie, każdy był takiego samego wzrostu, każdy był teraz ideałem. Teraz każdy musiał być ideałem, jeśli odmawiał, kończył na ulicy lub wykonując prace, które miały służyć reszcie. Pieniądz został wyniesiony wyżej od Boga. Boga można było teraz kupić i nazwać go, jak tylko się chciało, i wymyśleć jakąkolwiek nazwę, i zbudować kościół dla swojej wiary. Licencje na to wszystko można było wykupić na określony czas, potem trzeba było je odnowić, bo skończyłoby się na ulicy lub wykonywało pracę służącą innym. Nieważne, że wciąż miało się pieniądze, jeśli wykupiło się licencję na bycie bogiem, trzeba było ją odnawiać. I razem z tym, z możliwością zakupu takiej licencji, wszystkie kościoły musiały teraz płacić podatki i nikogo nie było stać na utrzymanie księży, dlatego obecnie pojawiły się firmy, które spowiadają. Parafie muszą wykupywać licencje na tradycyjnego Boga, jak i wszyscy na każdego innego, a jedyną formą zarabiania pieniędzy, jaką mają, jest spowiadanie. A ponieważ nie było ich stać na utrzymanie, wynajęli firmy, które robiły to za nich za połowę tego, co płacili spowiadającym. On nie chciał być idealny, idąc ulicą, starał się nie patrzeć w górę, ze strachu, że zobaczy coś gorszego, niż widział w swoich snach. Zawsze idąc, patrzył bardzo uważnie na swoje buty i tylko czasami na krótko do góry, żeby upewnić się, że idzie w dobrym kierunku. Cała obecna cywilizacja zdawała się patrzeć tylko w górę.