- W empik go
Czarny dwór: nowele - ebook
Czarny dwór: nowele - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 276 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa, Tamka. Telefon Nr 33-20.
PRZEDMOWA.
Gdy się zrzuciło maskę histrjona i zawiesiło ńa kołku w garderobie teatralnej, poczuł się człowiek jak ptak wypuszczony z klatki, rozglądał po świecie, patrzył na ludzi, piękną przyrodę i snuł wspomnienia lat przebytych, aby nanowo myśleć o powrocie.
Stąd powstały te kartki.
Niedługo trwały te dni wolności, bo trzeba było znów wrócić do taczek przy ołtarzu sztuki, choć coprawda pędziła do nich tęsknota tak jak się zwykle splata łańcuch pożądań ludzkich.
Autor.
Warszawa, 1923.
CZARNY DWÓR
z Księgi Pamiątek.
O dwie wiorsty od miasta powiatowego L… na południe, leży duża wieś Gniazdowo, z wspaniałym pałacem, niegdyś rezydencją sędziego W…
Rodzinna to moja strona.
Lat trzydzieści minęło, jak opuściłem to miejsce, i przez te lat trzydzieści, niby sen jakiś, uroczy, napływały mi do duszy wspomnienia dziecięcych czasów, malując każde drzewo, pole, każdy kamień, wzgórek, krzak i wszystko, wszystko, na co młode oczy patrzyły, a co serce odczuwało. Wspomnienia kołysały mnie do snu, gdym z cierniem w sercu wracał nieraz do domu z wieczornej pracy… a ileż to było tych cierni.
Zdjąwszy więc maską histrjona i czasu miesięcznego urlopu zawiesiwszy ją na kołku, postanowiłem uczynić zadość tęskniącemu sercu i powitać moje rodzinne bóstwa.
Lecz, mój Boże, zostały one tylko w duszy mojej na zawsze takie piękne, wonne świeże, bo i na świecie nic z tego wszystkiego nie znalazłem.
Oto gościniec, wysadzony niegdyś smukłemi topolami, których szczyty gubiły się dla mnie w obłokach. Dziś wygląda smutno, jakby po nim jakiś burzący huragan przeszedł. Te drzewa wszyst: kie, co się tak dumnie piętrzyły, wydają się jakieś ' chore, okaleczałe, znikczemniałe i biedne nad wy raz. Im bliżej miasta, tem ich mniej.;
Na tle ciemnej zieleni lasów, które jedyne zostały jeszcze takie same, rysuje się miasteczko. Widzę tę wieżę parafjalnego kościoła, co górowała ongi nad miastem i okolicą – ale czyź; to ta sama? zmalała jakoś, skarlała i poczerniała. miastach spotkać możne. Szukam go daremnie, na jego miejscu stoi jakaś murowana, do połowy j tylko od dołu otynkowana, tak zwana kamienica z kramikami żydowskie mi, w których dostanie j świec i powrozów, szuwaksu i zapałek, papierosów i śledzi.
Z rozdarłem sercem brną dalej po błocie i brudach. Za moich czasów nie było tyle błota.
Skąd to tyle błota się wziąło, myślą. Pamiątam tą ulicą czyściutko umiecioną zawsze i pamiątam sługą miejskiego z dużą miotłą, czerwonym nosem i wieczną czkawką, który tą ulicą zamiatał, a wieczorem chodził z grzechotką.
Wchodzą na rynek i napróżno szukam ratusza z zegarową wieżą. Zrzucono ją, a natomiast dobudowano jeszcze jedno piętro do gmachu.
Przebiegam ulice i nigdzie nie znajdują tego, com w złotych moich wspomnieniach widział. Ludzie się kręcą, ludzie nieznani, obcy. Co ja tu bada robił? Furman pyta mnie, gdzie ma stanąć. – Staniemy przy cmentarzu, mówią mu. Siadam na bryczką i każe mu jechać dalej. Wlecze się marudny i niezadowolony. Nie znalazłem grobu mej matki. Wsiądzie bujny chwast i zielsko, gdzieniegdzie świeżo usypana mogiła i nagrobki z lanego żelaza z fabryki „Lilpop i Rau”.
Przeżegnałem się, zapłakałem, siadłem na bryczką i kazałem jechać do Gniazdowa.
Było to miejsce niedzielnych spacerów naszych.
Tu chyba znajdą wszystko jak było i tu wypoczną wraz z końmi i woźnicą.
Jedziemy aleją lipową, niby pod namiotem z balsamicznych liści i kwiatu. No, Bogu dzięki, te lipy jakoś większe i piękniejsze, niż były ongi.
Zbliżamy się do wsi.
Tuż na skraju lasu, który dotyka aż do drogi, stała duża lipa, najstarsza ze swoich wszystkich rówieśnic, nazywana była matką, pod nią wokoło zbudowano ławkę;.
Lipa stoi piękna i okazała i ławki przy niej stoją. Na ławce siedzi starzec biały, jak gołąb, ślepy, trzyma miseczkę w ręku i szepce pacierze. To żebrak.
Dałem mu jałmużnę i jedziemy dalej. Twarz starca uderzyła mnie wspomnieniem jakiemś.
Cóż zastanę w Gniazdowie? Zbliżamy się przed pałac. Kręcą się po dziedzińcu ludzie jacyś, toczą beczki, ładują na wozy, z kominów bucha dym. Ci ludzie to robotnicy, a pałac, to browar.
fl park ów, uroczy park z pawiami, łabędziami. Zniknął – widać tylko wysokie tyki, po których chmiel się wspina.
Po co ja tu pędziłem mil tyle? – i cóż panie, chyba wrócimy do miasta? boć tu przecie ani wygody żadnej dla ludzi, ni koni, – mówi furman, uśmiechając się szyderczo, – Jedź sobie do miasta, ja tu zostanę. Będę patrzył na piękną naturę, którą, chociaż pokrzywdzono trochę, została przecież piękna i wspaniała, jak zawsze.
Obszedłem wieś dokoła, powitałem znajome wzgórki i dąbrowy, zdawały mi się uśmiechać przyjaźnie, wystrojone, jak ongi, w swoją świąteczną szatą, jakby mówiły: Widzisz, widzisz, my tylko zostałyśmy takie same. A ? któż mi o tych ludziach powie, którzy tu żyli, cierpieli, płakali, może z rozpaczą w grób się kładli.
Wracam pod starą lipą.
Toć to Marcin, stary kredencerz sędziostwa… i Pamiętam go, lat temu trzydzieści, już starym, dziś I pobielał więcej, skurczył się i oślepł. I
Wyciąga miseczką drżącą rąką i mówi litanję. '
– Gwiazdo zaranna, módl się za nami.
– Naczynie duchowne, módl się za nami.
– Wspomożenie wiernych…
Ma jeszcze ten sam kolczyk w uchu, który admirowałem niegdyś i włosy tak samo zaczesane, gęste jeszcze, choć białe, jak srebro.
Przystanąłem cicho i patrzą w tą twarz człowieka, i z te] twarzy, okrytej zmarszczkami, niby siecią, chcą czytać o przeszłości, zanim on sam mi o niej wyśpiewa.
Dziad skończył litanją, potem wytężył słuch, jakby badał, czy kto nie idzie, lub nie przystanął,– potrzymał jeszcze miseczką, jakby czekał na datek, potem ją postawił na ławce, potarł czoło i począł gawędę sam z sobą.
– Myślałem, że tu ktuś był, – a ktoby tam dzisiaj mógł iść tądy? Poniedziałek, Agata mogłaby wcześniej dziś przyjść po mnie. Położyłbym się, och położył. Parno. Deszcz będzie, a po kościskach mi chodzi, oj chodzi… i tu zaczął się macać po nogach, po rękach i rozcierać.
To rozcieranie sprawiło staremu ulgą jakąś i przyjemność, bo uśmiechał się z pod białego wąsa, mlaskał językiem, cmokał ustami, a potem zaczął nucić jakąś światową piosenkę.
Urzędowa pieśń żebraka, z akcentem silnym prośby o miłosierdzie, została położona wraz z miseczką na ławce, teraz wystąpił człowiek, człowiek jak wszyscy, który, zdjąwszy z bark obowiązkową szatę, pragnie użyć spoczynku i zabawy. Żebrakowi także przecie bawić się wolno. I ot, co usłyszałem:
– Oblekę kontusz, oblekę kontusz,
Szablę przypaszę. Pójdę do dziewczyny, pójdę do jedynej, Tam się ucieszę.
– Niech będzie pochwalony! – krzyknąłem staremu w ucho.
– Na wie… i tu się żachnął, aż sponsowiał stary.
– To wy tak Boga chwalicie, Marcinie?
– A no tak… tego… djabeł mnie skusił… tfy!
– No, no, nie sumitujcie się. To, stary znajomy. Ja nie powiem nikomu.
– A skądże to pan, tak znienacka? Ej, to pan musi być figlarz jakiś, żeby tak starego podejść…
– Siedzę tu dość długo i przypatruje się wam, bom was nie widział od lat trzydziestu.
– Od trzydz. ho, ho! To kawał czasu. Inaczej też tu było.
– Wtenczas Marcin miał wzrok dobry i krzątał się żwawo po kredensie,
– A no, żwawo szło wszystko, ai i zeszło na dziady. A. pan czy tutejszy? Czy może i krewny jaki Jaśnie Sędziego nieboszczyka?
– Nie krewny, ale bywałem tu z moim ojcem u p… sądziego, dzieckiem będąc i pamiętam te ciasteczka, jakiemi mnie darzył Marcin, a wypiekał je Radziejewski.
– Ej, Radziejewski! to mi był kucharz, mlasnął językiem. Słynął na całą okolicę.
– Sędzia lubił dobrze jeść.
– Oj, lubił, panie świeć nad jego duszą. Przelewało się tu, przelewało. Ale stać było na to, gdyby nie panicze tam zagranicą, z panią nieboszczką.
Zaturkotało ode dwora. Stary nadstawił uszy.
– Aha to niemiec jedzie do miasta.
– Co za niemiec?
– fl no, dziedzic nasz dzisiejszy.
– Czemuż się to niemcowi dostało?
– fl no, spekulował on coś tam z nieboszczykiem, aż wyspekulował wszystko.
– Wszystko poszło?
– fl no wszystko, tylko Czarny dwór został,
– Jaki Czarny dwór.
– Ba, jaki! Czarny dwór, o którym mówić nie było wolno, póki żył sądzia.
– fl dziś się mówi?
– A co się niema mówić? Niech nawet ka – I mienie gadają prawdę… i
– A gdzież ten Czarny dwór?
– A ztąd pół milki na piaskach.
– I Cóż tam było?
– A, dużo to gadać.
– No, ale przecie mnie Marcin powie?
– A jak się pan nazywa? Wymieniłem mu nazwisko.
– A toć znałem pańskiego ojca. Bywało, listem mnie sędzia do niego wyprawiał nie raz, w powiecie… ba znałem. Dobre panisko, za dobre, jak na te psie czasy.
Słono mi się w oczach zrobiło.
Stary snać to zmiarkował, bo chrząknął mocno.
– Musiał pan go bardzo kochać.
– Tak.
– Oj, nie wszyscy to synowie miłują swoich ojców. Prawda, ie i ojcowie nie tacy bywają, jak pański, aleć to zawsze ojciec… Święta rzecz. Ot, tutejsi nawet grudki ziemi nie rzucili na grób.
Pomruczał – i po chwili jakby się otrząsnął myślom przykrym, rzekł, zbierając wspomnienia.
– Widzi pan. Czarny dwór, to był sobie dwór, zwany „Na piaskach”, ale lud przezwał go Czarnym dworem i czarnym został i zostanie pewno do końca świata, choć z niego już śladu nie będzie. Tam żył i umarł starosta Damięcki.
– Starosta Damięcki – powtórzyłem.
– W książkach o nim nie stoi, ale pamięć ludzka trwalsza, niż książki. Było to jeszcze za Kościuszki. O tym pan chyba słyszał?
– O Kościuszce? – A któż by o nim nie słyszał.
– Ten był za wielki, aby o nim pamięć nie została, bo choćby Polska zapomniała, to go Ameryka pamiętać będzie.
– A zkądże Marcin wie to wszystko?
– Wiem od mojego ojca, który wrócił ze Starostą z pod Maciejowic. Widzi pan, wówczas tego nowego pałacu nie było jeszcze, tylko ten stary modrzewiowy dwór na piastach. Ten nowy wybudował ojciec sędziego, co był mu Starosta wujem. Kiedy mój ojciec wrócił ze swoim panem do domu, Starosta był pokłutym jak sito kozackiemi spisami. Syn mu został na placu. W domu oczekiwała go jedyna córka panna Ró-zalja z ciotką Olszewską. Starosta jeszcze był w sile wieku, ale ranami i utratą krwi tak wycieńczony mocno, że zwątpili o jego życiu. Jed-dnak silna natura przemogła. Bo tez to pan był sierdzisty strasznie: bywało jak się w czem uweźmie, to przeprowadzić musi choć by się ziemia pod nim zapaść miała. Wszyscy pono Damięccy byli tacy, bo i ojciec Starosty nie uląkł się nawet króla pruskiego, jak mu porwał czterech huzarów i zakuł w lochu.
– Za cóż?
– Tak za co? bo przyszli tu werbować I ludzi namawiać do zdrady… Cóżem to miał mówić.
– O staroście.
– Aha! No nieboszczyk Starosta, Panie świeć jego duszy, za którego modlą się co dzień jak mi rodzic przykazał, miał być pan dobry i litościwy. Chłopstwu darował ziemię, dobytkiem opatrzył, przez co tam z panami w Warszawie na Sejmie miał różne przeprawy, ale zawsze z nich gracko wychodził, bo go się bali okrutnie i musieli szanować. Cała tu okoliczna szlachta: Nałęcze nie Nałęcze, Samińscy, Kurkowscy uważali go za swego prowodyra. UsztyAował pułk i poszedł z nim do Kościuszki… oho moja baba idzie po mnie.
– A zkądże wiecie?
– A bo pies starego Szulca szczeka. On zawsze bestja na nią szczeka.
– No, ale przecie dokończycie mi opowiadać o Staroście!
– Ano dokończę… dokończę…
Nadeszła stara, która mi się wydała o wiele starszą od Marcina.
– Agato połaź no podle olszynki i nazbiera chrustu trochę. Ja tu mam pogadać jeszcze z tym panem.
– Niech będzie pochwalony. Kłaniam się panu, A długoż ieszcze gadać będziesz? Przecie to odwieczerz. Słonko już nisko.
– No, no, niedługo. Widzi ją pan, pięćdzie… siąt lat przeżyliśmy z sobą.
– A i po co to wielmożnemu panu wiedzieć. O] ty, pleciugo!
– Ona by jeszcze za młodego się wydała.
– A bodajżeś!…
Baba splunęła i podreptała pod las.
– Cóżem to miał mówić?
– Jak Starosta powrócił z pod Maciejowic.
– Aha! Gdy otworzył oczy, popatrzał na swoich, potem rzekł: Słuchajcie i spełnijcie. Ojczyzna stracona! He mi Bóg jeszcze żyda pozwoli, żyć będę, ale na ten świat podły już nie wyjrzę nigdy. Zabijcie te okna i te drzwi. Komnatę mi suknem czarnem wyścielcie, tu zostanę aż do śmierci. I stało się. Okiennice gwoździami przybito, drzwi zamurowano, czarnem suknem obito ściany i tak został Starosta. Nikt tam wejść się nie ważył prócz panny Rózalji i mego rodzica.
– I długo żył?
– Dziesięć lat bogobojnego życia z księgą i różańcem. Umarł jak chrześcijanin i pochować się kazał na cmentarzu w Czarnem. Gadali to potem ludziska, że jakoby heretykiem był… niby jakimś aryjanem, ale to był fałsz, bo przecież umarł jak katolik prawdziwy. Taki to jest Czarny dwór, mój panie.
– Czy tam kto mieszka?
– A no siedzi tam pan Włodzimierz.
– Ten… ten dziwak?
– A no ten. Jeszcze za życia Sędziego wyżebrał sobie ten dworek f tak ci go w nim zostawili.
Zakotłowało się we mnie. Jakto? to ja tu urodzony i wzrosły nic nie wiedziałem o Czarnym dworze?
Wprawdzie miałem lat dwanaście, kiedym opuszczał te strony, ale pamiętam wszystko, co się o moje uszy obijało. Ha, znać strzeżono pilnie tajemnicy i jak stary Marcim powiedział, póki żył Sędzia nikt o Czarnym dworze mówić się nie ważył, ale dziś kamienie mówić będą.
Wróciłem do miasta aby w niem przenocować, a nazajutrz miałem się puścić do Czarnego dworu, Ale człowiek strzela… Zaledwiem się uplasował w Hotelu warszawskim, gdy zrana zapukano do drzwi.
– Proszę wejść.
Wszedł mężczyzna wysoki, lat średnich z ciemną brodą, w którym odrazu poznałem Włodzimierza W.
– Jak się masz Wicku?
– Włodziu!
Rzuciliśmy się w ramiona.
– Zkądże dowiedziałeś się o mnie?
– Ba zkąd? Baba Marcinowa przybiegła do do mnie przysłana przez starego. Widzisz musiałem cię uprzedzić, bo nie chcę abyś idąc do mnie pytał ludzi, a przez to dał powód do rozmaitych wniosków i przypuszczeń? A kto to? a co to? Po co przybył? etc. Moja pustelnia potrzebuje być dla ludzi jak najmniej na oku i na języku. Wreszcie nagadamy się, bo cię z sobą zabiorą.
Włodzimierz był moim kolegą: Chodziliśmy do szkół w Płocku, lecz podczas, gdym ja z rodzicami przeniósł się do Warszawy, wywieziony został przez ojca do Petersburga i oddany do korpusu kadetów. Od tego czasu nie widzieliśmy się. Słyszałem tylko o nim.
Dziwna to była natura. W szkołach nazywano go mrukiem. Chociaż w gruncie szlachetne biło serce. W domu nim pomiatano, bo się zasklepiał w sobie i nie dzielił z braćmi hulanek i rozrywek, ale marzył samotny.
Gdy przyszło powstanie w 63-im, nie chciał w niem wziąć udziału, bo mawiał, iż to farsa szlachecka i że trzeba czekać na lud, bo tylko przez lud Polska stanąć może. Dziwiono się, potem kiwano głowami: Doktryner, marzyciel, a gada tak, jak gdyby pół wieku przeżył. Rzeczywiście Włodzimierz, mimo lat dwudziestu, miał umysł doświadczonego męża.
Co się z nim dalej działo i z całą zamożną rodziną W… – w zawierusze wypadków, będąc sam porwany wirem, nie wiedziałem aż do obecnej chwili.
I tak patrzyliśmy na siebie i czytali niby w księdze przebyte koleje życia.
– Zawsze podśmiewałem twoje aktorskie aspiracje, patrząc jakeście w zaułkach i krzakach tumskiej góry grywali wasze dramata, ale mówiłem sobie: ot głupstwo! przyjdzie czas, że im to wywietrzeje z głów, aż tu w lat kilka wyczytałem, żeś naprawdę aktorem. Chciałem nawet jechać do Warszawy, aby Cię zobaczyć na scenie i zamiar ten dotąd żywię… aż tu na raz zjawiasz mi się, jak Deus ex machina.
– Jednakie mieliśmy chęci, bo mnie tęsknota dręczyła lat już tyle, aby odwiedzić moje ukochane strony i dowiedzieć się coś o was, o tobie, aż tu naraz spotykam starego Marcina, który mi takich cudnych rzeczy nagadał.
– No chodź! Pójdziemy sobie piechotą tych wiorst parę ścieżkami, któreś pewnie zapamiętał.
– Och i jak.
– Twoja bryczuszka i koniki niech sobie postoją w zajeździe.
I puściliśmy się ścieżynami, omijającemi trakt główny do Gniazdowa.
W miarę jak posuwaliśmy się gęstym lasem dziwny uderzył mnie widok: oto mnóstwo w jących się ścieżyn i dróżek wydeptanych ludzką stopą, krzyżujących się w różnych kierunkach, ale głównie zbiegających się ku drożynie, którąśmy przebywali.
– I kto tu tędy chodzi?
– Moi klijenci.
– Co za klijenci?
– Zobaczysz.
Las rzednął. Wchodziliśmy na płaskowzgórze zarosłe krzewami, skąd gdzieniegdzie wyłaniały się gruzy jakiegoś budynku spalonego, jakiejś chaty wdeptanej, zda się w ziemię; tu znów ciągnęła się droga ze śladami rowów po obu jej stronach, a wszystko zarosłe krzewem, tak że ledwie śladu dopatrzeć się można, wreszcie na najwyższej wyniosłości wśród odwiecznych lip budynek obszerny, drewniany, zczerniały od starości, z oknami zabitemi deskami, na których mech się zielenił, porastały zioła i polne kwiaty.
– To jest Czarny dwór! zawołałem zdumiony i mimowoli zdjąłem kapelusz.
– Tak to jest siedziba ostatniego konfederata byłej prześwietnej Rzeczypospolitej polskiej… A to, wskazał mi budynek, stojący opodal, siedziba Polski, która się rodzi. Pójdź!
Szedłem za tym dziwakiem, oglądając się jednak ciekawie na Czarny dwór, który mnie nęcił swą tajemniczością, niby prastara legenda. Spostrzegł to Włodzimierz.
– Nic tam, tak dalece ciekawego nie zobaczysz. Ot rudera! Zresztą później do niej wrócimy. Już ci stary Marcin opowiedział jej genezę. Teraz zobaczysz, co ja z tego zrobiłem.
Dom parterowy dosyć obszerny miał wygląd tak zwanych „czworaków”, jakie się po wsiach naszych buduje dla sług dworskich. W środku obszerna sień, a z każdej strony po dwie duże izby.
w pierwszej ujrzałem parą tkackich warsztatów, w drugiej była stolarnia. Naprzeciwko w trzeciej izbie warsztat ślusarski i komin z dużym okapem, na nim suty ogień i piecząca się gęś, którą sporządzała podstarzała kobiecina. Czwarta izba stanowiła mieszkanie dziedzica.
– Siadaj. Nim moja Józefowa poda nam obiad, zapal papierosa i będziemy gawędzili.
Rozglądam się po izbie.
Na ścianach półki, a na nich umieszczone wyroby: zamki, zawiasy, śruby. Na innej znów sztuki płótna, gdzieindziej stolarskie wyroby, rymarstwo, jako: zaprzęgi, siodła, kapelusze słomiane, wyroby garncarskie, niby jakiś sklep, zaopatrzony w przybory do domowego użytku. W kącie obszerna szafa z książkami, skromne łóżko, pokryte kilimkiem. Na środku stół i parą krzeseł.
– Czy handlujesz temi przedmiotami? – pytam.
– Rozmaicie. To są prace moich sąsiadów, włościan okolicznych, których uczę rzemiosł. Wyroby ich płócien słyną na całą okolicą. Ślusarka może rywalizować z najpierwszemi w kraju. Siodlarstwo, rymarstwo, wyroby ze słomy, z drzewa wysyłamy na wystawy.
– I ty tego wszystkiego ich nauczyłeś?
– Z początku brałem majstrów z za Drwęcy, u których się sam uczyłem.
– Jak zwykle u nas.
– Tak było od zarania wieków i będzie da – lej, dopóki ich nie wyprzedzimy, a da Bóg, że nasz lud, który ma tyle zasobów, dokona tego. Jednak to, co tu widzisz, to tylko polowa mej pracy, drugą stanowią szkoły, którem pozakładał w pobliskich wioskach. To była najtrudniejsza praca, bo trzeba było działać skrycie przed argusowemi ślepiami moskiewskich „diejatieli”. Tum się zwijał i zwijam, jak wąż, Chytrością, przekupstwem, sztuczkami robię swoje.
– Teraz cię rozumiem.
– Widzisz ten zrozpaczony konfederat, który spogląda na to ze swego Czarnego dworu, błogosławi mojej pracy. On zwątpił w narodziny nowej Polski, a ja staram się ją budować- „Z ludem dla ludu”, to moje hasło.