- W empik go
Czarny kogut - ebook
Czarny kogut - ebook
Mroczne dziedzictwo
Koniec XIX wieku. Na gorącym, niespokojnym Haiti Kamil Kord szuka śladów Polaków wysłanych tam przez Napoleona. Kiedy przypadkiem poznaje kobietę, która rzekomo wróciła zza grobu, wpada po uszy w kłopoty! Jeden fałszywy krok, a wścibski dziennikarz wyląduje w trumnie. Czy racjonalny umysł wygra ze światem przesądów, trucicieli i fanatycznych poszukiwaczy wiedzy tajemnej? Jakie tajemnice kryją się na wyspie przeżeranej namiętnościami i żądzą władzy? I kim jest Czarny Kogut?
„Czarny Kogut” to trzeci tom stylowej serii retro, której głównym bohaterem jest Kamil Kord, dociekliwy detektyw-amator mierzący się z najbardziej wstrząsającymi zagadkami kryminalnymi swoich czasów.
Adam Węgłowski – dziennikarz miesięcznika „Focus Historia”, publikował także w „Tygodniku Powszechnym”, „Śledczym”, „Zwierciadle” i „W Podróży”. Autor między innymi powieści „Nocy sztyletników” i „Krwi Habsburgów”. Miłośnik tajemnic historii, zagadek kryminalnych i powieści detektywistycznych w stylu retro.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66899-43-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1871,
PARYŻ, FRANCJA
– Właśnie na tym kamieniu skonał ojciec – Barnaba pogładził posąg zgarbionego brodatego starca w spiczastym kapeluszu, który spoglądał z narożnika północnej wieży katedry Notre-Dame. Spierano się, czy to rzeźba alchemika, czy może Żyda Wiecznego Tułacza otoczonego potworami. Tak czy inaczej, trudno było o lepszy nagrobek dla człowieka, który całe życie poświęcił na pogoń za tym, co nieznane, zakazane i ukryte. – Tak, tutaj ojciec dostał zabójczy cios – dopowiedział Barnaba i spojrzał na dwóch gołowąsów, którzy mu towarzyszyli. To dla nich wdrapał się, mimo ponad siedemdziesięciu lat, na dach katedry. Teraz próbował w zapadającym zmierzchu odczytać jakieś emocje z ich twarzy, jednak potrafił tylko dostrzec, że jeden miał jasną skórę, a drugi ciemną. Oni za to bez trudu zauważyli, jak Barnabie ze wzruszenia zmienił się głos. Zwłaszcza Joseph, ów ciemniejszy z młodych mężczyzn. Barnaba opowiadał o jego ojcu, a można było odnieść wrażenie, jakby wspominał własnego. Josepha wcale to nie dziwiło. Wiedział, że obaj wiele wspólnie przeszli dawno temu.
Lecz na dźwięk słowa „ojciec” także drugi z młodzieńców zaczął przyglądać się Barnabie. Ledwie dwudziestoletni, nosił imię Adonis i rzeczywiście miał twarz greckiego bóstwa. Nigdy nie poznał zmarłego. Był on dla niego tylko bratem dziadka, za to często wspominanym w rodzinnych opowieściach.
– Osobliwe, że właśnie tę figurę sobie wybrał – odezwał się Adonis, chuchając w przemarznięte dłonie, bo styczeń tego roku w Paryżu był wyjątkowo mroźny. – Pasuje do jego zainteresowań jak ulał.
– Żałuję, że też wtedy nie zginąłem. Powinienem – stwierdził Barnaba, a głos mu zadrżał.
– Dlaczego? – zdziwił się Joseph.
– Starzy żołnierze nie powinni umierać samotnie – odparł Barnaba. U boku zmarłego służył jeszcze za czasów Napoleona. Tego pierwszego, sprzed lat. Bo wprawdzie Barnaba ze swoimi sterczącymi wąsami i bródką wyglądał jak zaniedbana kopia Napoleona III, upadłego nieszczęśnika niedawno wziętego do niewoli przez Prusaków, ale serce oddał jedynemu prawdziwemu cesarzowi: temu spod Austerlitz, Wagram, Waterloo.
Młodzi mężczyźni patrzyli na niego bez słowa.
– Poza tym… – Barnaba odwrócił się w stronę zasypiającego miasta i oparł się o balustradę okalającą dzwonnicę. – Nie chciałem znów dożyć takiej chwili, gdy Francja upada. Ile jeszcze wytrzyma Paryż w oblężeniu? Nie przeżyję pruskiej defilady pod Łukiem Triumfalnym. Nie chcę.
Barnaba przechylił się nagle w przód, jakby chciał skoczyć z wieży i już w tej chwili zakończyć swe cierpienia. Obaj młodzi rzucili się do niego.
– Mnie ratujecie? – spytał z drwiną w głosie, świdrując oczami Adonisa. – Czy te papierzyska? – wskazał na teczkę z dokumentami, którą ściskał pod pachą, między fałdami grubego płaszcza.
– Ojcu bardzo na niej zależało, nie pamiętasz? – oburzył się Joseph.
– Dostałeś pieniądze, czego chcesz więcej? – dodał Adonis.
– Czego? – stary popatrzył na niego z drwiącym wyrazem twarzy. – Chciałbym znów być młody. Znów mieć przed sobą całe życie. Mieć dom, rodzinę. Te papierzyska mają taką moc? – Nie doczekał się odpowiedzi.
Tymczasem z północy zbliżał się do świątyni aerostat, ledwo widoczny na wieczornym niebie. Od czasu pruskiego oblężenia balony nad Paryżem nikogo już nie zaskakiwały. To dzięki nim stolica zachowywała komunikację z resztą Francji. Ba, kilka doleciało aż do Niderlandów, a jeden przypadkiem nawet do Norwegii! Balony były zawodne, zależne od porywów kapryśnego wiatru. Tym niemniej przewieziono nimi miliony listów, kilkaset gołębi pocztowych, transportowano także pasażerów.
Ten aerostat był szczególny. Poza tradycyjnym palnikiem na gaz zaopatrzono go w śmigło napędzane niewielką machiną parową. Umieszczono ją w podwieszonej pod balonem gondoli, obok miejsc przeznaczonych dla pilota i jego pasażerów. Silnik pracował miarowo, jednakże nie robił aż takiego hałasu, by ściągać uwagę paryżan, z których jedna część już zbierała się do snu, a druga – zaczynała pić i się bawić, by odpędzić smutki. Balon sunął spokojnie, ale całkiem szybko: z niebagatelną prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę. Bo i śmiałkowi na jego pokładzie się spieszyło.
– Czas się pożegnać. – Joseph wyciągnął teczkę z kościstych palców Barnaby. – Kuzyn Casimir już czeka.
– Gdzie? – zdziwił się Barnaba, lecz po chwili zrozumiał. – To ten wariat leci po was balonem?
– Ma przecież w tym wprawę z innej wojny, w Ameryce. Teraz jest na rządowej służbie Francji i, jak się domyślasz, poszedł na nią niezupełnie przypadkowo – odparł Joseph.
– Nieźle to zaplanowaliśmy, prawda? – uśmiechnął się Adonis. – Trzeba przecież jakoś wydostać się z Paryża. Nie mamy zamiaru ginąć tu za Francję, cesarską czy republikańską. Czeka na nas własna ojczyzna, daleko stąd.
– Są też ludzie, którzy czekają na listy – skrzywił się Barnaba. – Nie zapomnijcie o nich, uciekając.
Aerostat był już nad Île de la Cité, w sercu miasta. Początkowo młodzi mieli plan niczym bohaterowie książek Juliusza Verne’a. Zakładali, że balon zbliży się do strzelistej dziewięćdziesięciometrowej sygnaturki katedry, a gdy zawiśnie zaledwie kilka metrów nad kogutem wieńczącym iglicę, Casimir zrzuci z gondoli dwie grube marynarskie liny zakończone kotwicami. Chwycą one wieżyczkę niczym haczyk rybę. Po tych linach Joseph i Adonis wdrapią się do gondoli.
To był wspaniały, awanturniczy plan, jednak niewykonalny i, szczerze mówiąc, bezsensowny. Musieliby dostać się w ciemnościach do sygnaturki po śliskim, zmrożonym dachu katedry. Równie dobrze mogli przy okazji skręcić kark. Poza tym w parku za katedrą rozmieszczono stanowiska francuskich dział, jakby przeczuwano, że niedługo może dojść do walk w stolicy. Ktoś mógłby wywołać alarm na widok balonu nad katedrą. A nuż wzięliby ich za pruskich dywersantów?
Brawura nie była nikomu do niczego potrzebna. Joseph i Adonis zobaczyli pamiątkę śmierci sprzed lat, tak jak chcieli. Odebrali dokumenty, jak zamierzali. Nie musieli bawić się w cyrkowców. Na zewnątrz katedry nikt przecież na nich nie czyhał, nic im nie groziło. Prusacy nie ostrzeliwali też okolicy z dział dalekiego zasięgu. W świątyni dawno skończyły się modlitwy, więc nie wzbudzili niczyjego niepotrzebnego zainteresowania. A dzwonnik – mniej garbaty niż ten z powieści – opłacony kilkoma błyszczącymi monetami nie tylko nie przeszkadzał im na dachu, ale też później pobłogosławił ich na drogę.
Zeszli z dzwonnicy. Na pokład aerostatu mieli dostać się w innym, spokojniejszym miejscu na nabrzeżu Sekwany. Machina zniżyła tam lot i zatrzymała się jakieś dwadzieścia metrów nad bulwarem. Pilot zrzucił linę. Joseph przewiązał się nią sprawnie w parę minut, a potem krzyknął, że jest gotowy. Wtedy siedzący w gondoli Casimir uruchomił podłączony do silnika kołowrót. Błyskawicznie wciągnął linę – wraz z Josephem – na pokład. Potem powtórzył tę operację z Adonisem. Najwyższy czas, bo wiatr zaczął wzmagać się i aerostat miałby kłopot, by utrzymać się w miejscu.
– Dobrze, że ciepło się ubraliście, będzie naprawdę zimno – zapowiedział Casimir, gdy obaj pasażerowie znaleźli się na pokładzie. Ten mężczyzna w sile wieku, z rozwianą burzą włosów, krzątał się po gondoli niczym czarnoksiężnik w laboratorium. Niewiarygodne, że był w stanie sam zapanować nad całym oprzyrządowaniem i aparaturą aerostatu, który na owe czasy stanowił cud techniki. W odróżnieniu od tradycyjnych balonów, całkiem dobrze dawało się nim sterować, nawet wbrew wiatrowi. Casimir miał praktykę. Kilka lat spędził w jednostce balonowej na froncie wojny secesyjnej. A ponoć nic tak nie napędza postępu technicznego jak zbrojne konflikty. – Załatwiliście wszystko zgodnie z planem? – spytał Casimir. Upewnił się, że z Josephem i Adonisem wszystko w porządku. Odbyli swoją sentymentalną pielgrzymkę, a przede wszystkim mieli te przeklęte dokumenty, za grube pieniądze wykradzione z archiwum paryskiej policji. To było możliwe tylko w okresie rozprężenia wynikającego z nieuchronności wojennej klęski. Tu już nikt nie myślał o karierze, a w powietrzu wisiała rewolucja. „Nieszczęsny Barnaba – pomyślał Casimir, zerkając w stronę katedry, jakby chciał tam wypatrzeć znajomego sprzed lat. – Żegnaj, stary tarabaniarzu. Pewnie nigdy już się nie zobaczymy”.
Śmigło zaterkotało, machina ruszyła. Lecieli na zachód. Musieli tylko wznieść się wysoko i przelecieć nad liniami pruskich wojsk. Dalej czekała wolność. Casimir zobowiązany był jedynie, zgodnie z obietnicą, dostarczyć rządową pocztę. Kilka worków listów i dwie skrzynie pełne gołębi pocztowych. Za parę dni ptaki te, wypuszczone gdzieś z terenów nieokupowanych jeszcze przez Prusaków, miały przenieść informacje z prowincji z powrotem do Paryża. Wprawdzie pomoże to Francji jak umarłemu kadzidło, ale Casimir zawsze dotrzymywał słowa, nawet gdy nie było mu to na rękę.
Leciał, patrząc w gwiazdy przebijające się wśród chmur jak w przyszłość. Kiedy poczuł, że wiatr robi się silniejszy i zaczyna rzucać aerostatem, obniżył lot. Wtedy znów zapanował spokój. Podróż mijała bez słów, wśród pomruku silnika, szumu palnika i gruchania gołębi w klatkach, jakby zdziwionych, że znalazły się tak wysoko i daleko bez użycia własnych skrzydeł.
Tę chwilę odprężenia Casimira przerwały przekomarzania Josepha i Adonisa. Pomyślał, że młodzi nie mogą się już doczekać, by otworzyć i przejrzeć, nawet po ciemku, tę cholerną teczkę. Legendarną. Za którą ludzie gotowi byli zabijać.
Casimir chciał jakoś przemówić młodzieńcom do rozsądku, gdy gdzieś pod aerostatem gruchnęły strzały. Kompletnie je zlekceważył. „A strzelajcie sobie, Panu Bogu w okno – mruknął. – Tyle razy się udawało…”. Nie dokończył, bo nagle wstrząsnęło całą gondolą. Zajęczał motor. Zatliła się wiklina na rufie kosza. Gdy Casimir próbował zdusić żar, rozległy się kolejne strzały. Przebiły poszycie balonu. Potem pękł jeden ze sznurów gondoli. Aerostatem zabujało tak mocno, że za burtę wypadł leżący na wierzchu worek z listami. Zaniepokojone gołębie trzepotały skrzydłami, jakby chciały się unieść i uciec razem z klatką.
Casimir próbował zapanować nad sytuacją na pokładzie, jednocześnie ciskając pod adresem strzelających z dołu Prusaków głośne przekleństwa, niczym zaklęcia. Jednak sytuacja stawała się coraz gorsza.
Pękły kolejne sznury. Aerostat przechylił się tak bardzo, że cały przewożony ładunek runął na jedną stronę, omal nie przygważdżając zaskoczonych Josepha i Adonisa. Chcieli uskoczyć, lecz w tym momencie machiną zabujał poryw mroźnego wiatru. Adonis krzyknął przerażony. Stracił równowagę i wypadł za burtę gondoli. W ostatniej chwili chwycił się ręką worków z balastem. Joseph rzucił mu się na pomoc, lecz sam z trudem zachował równowagę. Upuścił teczkę z aktami, która zleciała na pakunki spiętrzone przy poręczy gondoli.
Spadali! A z dołu wciąż słychać było strzały.
Casimir miotał się przy silniku i sterach.
Joseph jedną ręką przytrzymywał się krawędzi pokładu, a drugą wyciągnął do krzyczącego Adonisa, wiszącego za burtą. Kątem oka zauważył, że teczka z aktami przesuwa się niebezpiecznie, za chwilę mogła wypaść z gondoli. Nie było czasu do stracenia!
Spadali.
Adonis tracił siły, odebrało mu oddech.
Dłoń Josepha wciąż była od niego zbyt daleko.
Teczka przesuwała się.
Spadali.
Palce Adonisa zaczęły się ześlizgiwać.
Joseph wciąż nie mógł go dosięgnąć.
Akta zatańczyły na krawędzi gondoli.
Joseph rzucił się w stronę teczki i chwycił ją, nim wypadła.
Adonis runął w dół i zniknął w mrocznej otchłani za burtą.
Dla Josepha czas jakby stanął w miejscu.
Gdy doszedł do siebie, Casimir właśnie wyrównał lot. Byli tuż nad wierzchołkami drzew. Omal się nie rozbili. Zdyszany Casimir stał nad Josephem z szablą w dłoni i z żądzą mordu wypisaną na twarzy.
Zaczął padać śnieg.
Płatki spływały na skórzaną teczkę, na której palcami można było wyczuć zatarty grawerunek: „Hrabia de Saint-Germain”.SNY
CZARNEGO KOGUTA
On, Aleksander Macedoński, pan świata, leżał przed balsamistami. Egipscy mistrzowie mieli zmumifikować jego ciało tak, aby jeszcze po tysiącach lat porażał majestatem i urodą. Lecz czy musiało się to stać już teraz, gdy był taki młody? Trzydzieści trzy lata to stanowczo za mało. Ileż jeszcze mógł osiągnąć! Niestety, bogowie uznali inaczej i pewnej gorącej nocy w Babilonie zabrali go do siebie.
Zaczęło się od wieczornego pijaństwa. Tradycyjnego zajęcia młodego macedońskiego wodza i jego współtowarzyszy, z którymi podbił większość świata znanego wówczas Grekom. Wysuszali, jeden za drugim, puchary wina godne Heraklesa. Nagle Aleksander skrzywił się. Jedni mówili, że poczuł ból w plecach, jakby ktoś dźgnął go włócznią. Drudzy, że zrobiło mu się niedobrze po alkoholu, rozbolał go brzuch i dopadła gorączka. Tak czy owak, zachorował. Czuł się źle i przez kolejnych kilka dni było z nim raz lepiej, raz gorzej. Najznakomitsi lekarze, i ci z Grecji, i ci z Indii, usiłowali mu pomóc, jednakże nie potrafili. Wachlujący go nieustannie niewolnicy bardziej władcę denerwowali, niż przynosili ulgę. Za powracające pytania o samopoczucie gotów był skazywać ludzi na śmierć. Co gorsza, czuł, że może z tego już nie wyjść.
Wreszcie przyszedł ostateczny kryzys. Targany gorączką i dreszczami Aleksander leżał całe dnie w wannie i tam rozmawiał ze swoimi oficerami. Nie był w stanie składać ofiar bogom. Czuł się tak fatalnie, że chwytał już nawet za sztylet, gotów popełnić samobójstwo, by przerwać swoją udrękę. Gdy sytuacja stała się beznadziejna, służba przeniosła go do łoża, by tam skonał jak przystało. Największy król swoich czasów; Macedończyk, którego Egipcjanie uczynili faraonem; pogromca Persów i zdobywca Indii; ten, który dotarł do źródła wiecznej młodości i zaczerpnął z niego wody; człowiek, który odnalazł grób Hermesa Trismegistosa ze Szmaragdową Tablicą odwiecznych prawd – umierał w Babilonie, z dala od ojczyzny i z masą niespełnionych planów.
Nim umilkł na zawsze, przekazał swój pierścień jednemu z wodzów. Najpierw pałac, a potem całe państwo Aleksandra pogrążyły się w żałobie. Rozpoczęły się przygotowania do uroczystości pogrzebowych. Ciało króla miało trafić do najlepszych balsamistów. Ciekawe, że mimo panującej wówczas w Babilonie wilgoci i duchoty, wyglądało na czyste i świeże nawet po kilku dniach. W innych okolicznościach nikt by nie powiedział, że król nie żyje...
Pewnie to wtedy po raz pierwszy pojawiła się w otoczeniu Aleksandra myśl, że władcę otruto. Może zrobiła to żona, zazdrosna o romanse z innymi kobietami i mężczyznami? Ktoś zazdrosny o władzę? Albo mszczący się za brak awansu lub obrażony przez młodego króla, który z każdym dniem i wypitym kielichem robił się bardziej gwałtowny i nieobliczalny. Bo przecież trudno było uwierzyć, że powaliła go jedna z paskudnych chorób przenoszonych w tym rejonie świata przez owady. Naprawdę pokonałyby takiego mocarza mucha lub komar? A tym bardziej nadmiar alkoholu, jak sugerowali inni? Bardziej prawdopodobne, że zaszkodziły mu – paradoksalnie – kolejne lekarstwa podawane przez nienawidzących się i stosujących zupełnie odmienne metody medyków. Stąd wzięły się mdłości, wymioty, bóle brzucha.
Wszyscy zastanawiali się, dlaczego odszedł z tego świata, a nikt nie brał pod uwagę, że Aleksander… wcale nie umarł! Chociaż nie mógł się ruszyć, otworzyć oczu i powiedzieć ni słowa, słyszał wszystko, co dzieje się dookoła. Był jednak jak sparaliżowany. Zapadł w śpiączkę. Nie reagował na bodźce. Nie można było dostrzec, że oddycha, ani wyczuć jego pulsu czy bicia serca. Ale żył, na Hermesa i Thota, żył! Starzy mędrcy opowiadali o przypadkach ludzi, którzy budzili się nagle na stosie pogrzebowym, gdy przez pomyłkę uznano ich za zmarłych. Tyle że w przypadku Aleksandra nikt nie brał takiej rzadkiej ewentualności pod uwagę. Wszak otaczali go najlepsi lekarze znanego świata. Przecież rozpoznaliby, że coś jest nie tak.
Chyba że to któryś z owych medyków podał władcy środek wprowadzający w stan letargu. Może była to legendarna lodowata woda przechowywana w kopycie muła, o której wspominali potem starożytni autorzy jako o królowej wszystkich trucizn?
Uwięziony w stanie pozornej śmierci Aleksander to zastanawiał się, kto podał mu zdradliwe paskudztwo, to wpadał w popłoch, że nie uda mu się przebudzić przed przybyciem mumifikatorów. Ale może nawet lepiej, by trafił w ich ręce? Przyszło mu do głowy, że kiedy zaczną go ciąć, organizm zareaguje i cudownie się wybudzi z tego koszmaru.
Władca świata nie widział, gdzie go zabrano. Słyszał tylko miarowe kroki i czuł, jak niewolnicy kładą go na drewniany stół, niczym kawał zwierzęcego mięsa. Słyszał, jak sobie żartują, że na każdego przyjdzie kryska, i poczuł, że nagle zaczyna go dotykać kilkadziesiąt palców, ruchliwych niczym pająki. To służący myli jego ciało. Wciąż dziwili się, w jakim dobrym pozostaje stanie.
Aleksander wiedział, że to ostatnie jego chwile bez bólu. Miał jednak nadzieję, że ów ból go obudzi i wybawi.
Do pracy przystępowali mumifikatorzy. Zapewne najlepsi fachowcy – jak lekarze, którzy zajęli się zdrowiem władcy, gdy ten nagle zaniemógł.
Mumifikatorzy albo nie zauważyli, że kroją żywego człowieka, albo nie chcieli zauważyć. Pierwszy wepchnął Aleksandrowi w nos hak, którym wyszarpać miał z czaszki mózg. Jeszcze nie skończył, gdy drugi balsamista rozpłatał królowi brzuch, by wyrwać jelita, żołądek i pozostałe organy wewnętrzne.
Nawet gdyby Aleksander wybudził się teraz z powodu straszliwego bólu, było już za późno. Ostatnią myślą, jaka mu towarzyszyła w tym koszmarze, nie było jednak przekleństwo. Król nie przeklinał nieznanego mordercy, który zamienił go w żywego trupa. Wzywał swoich bogów, by dali wrócić jego duchowi – choćby w innej skórze.
Kiedy Aleksander żył, chciał władzy nad światem. Teraz wiedział, że to nic w porównaniu z władzą nad życiem i śmiercią.