Czarny rok... Czarne lata... - ebook
Czarny rok... Czarne lata... - ebook
Zbiór wspomnień wojennych, nadesłanych na konkurs pod tytułem Scena, której nie mogę zapomnieć, zorganizowany w 1992 roku przez „Politykę” i Stowarzyszenie Dzieci Holocaustu.
Polscy świadkowie opisują tragedię Żydów, swoich przyjaciół, sąsiadów i obcych sobie ludzi. Opisują niesiona pomoc i rozpacz, gdy pomocy nie można było udzielić, gdy okazała się daremna.
Ocaleni Żydzi opowiadają nie tylko o swoich przeżyciach. Wspominają przyjaciół i ratowników, o których pamięć przechowują w sercach.
Kategoria: | Wywiad |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-958672-5-5 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tom niniejszy powstał w wyniku apelu Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu w Polsce oraz redakcji „Polityki” nawołującego wiosną 1993 roku – w przededniu Pięćdziesiątej Rocznicy Powstania w Getcie Warszawskim – do nadsyłania wspomnień związanych z Zagładą. Hasło wywoławcze, nadane przez redaktorów „Polityki” brzmiało: „Scena, której nie mogę zapomnieć...” Apel, parokrotnie powtarzany (ogłoszony także w kilku innych poczytnych gazetach), przyniósł niezwykły plon. Obok owych krótkich, głęboko zapadłych w pamięć scen, nadesłano wiele obszernych relacji, kilka pamiętników, wiersze, rysunki, ogółem dwieście kilkadziesiąt rękopisów i maszynopisów. Poczta dostarczyła rękopisy i maszynopisy ze wszystkich stron świata, z Danii, Holandii i Szwecji, Francji, Niemiec i Stanów Zjednoczonych, z Wielkiej Brytanii i Izraela... Są to opowieści o ocaleniu, o sztuce samoobrony, mimikry, pomniki stawiane pomordowanym braciom, relacje o polskich ratownikach i o tych, których musieli się wszyscy razem wystrzegać.
Najwięcej wspomnień pochodzi oczywiście z Polski. Nie tylko z wielkich miast, lecz również z małych osiedli, wiosek i miasteczek. Ich autorzy byli w czasie wojny dziećmi albo bardzo młodymi ludźmi. Ktoś śledził do końca losy krawca-sąsiada, ktoś inny towarzyszył ostatniej drodze swego przyjaciela. W jednych miejscowościach oprawcy prowadzący kolumny Żydów na stracenie zabraniali Polakom podchodzić do okien, nie chcieli mieć ś w i a d k ó w. Ale świadkowie byli wszędzie. Gdzie indziej – zwłaszcza na Kresach Rzeczpospolitej – mordowano przy „otwartej kurtynie”, wyraźnie stawiając sobie jako cel wtórny zastraszenie całego podbitego społeczeństwa. Toteż chłopi na Wołyniu mawiali: „Rozczynili Żydami, a miesić będą Polakami”; w Stanisławowskiem zaś to samo streszczano słowami: „Skończą z Żydami, przyjdzie nasza kolej”. Tymczasem wszelako na ich oczach dokonywano totalnej zagłady Żydów „tutejszych” i zwożonych z całej Europy. O tych ostatnich – poza kolejarzami – mało kto wiedział.
Do oceny nadsyłanego materiału powołane zostało początkowo wspólne jury, jednakże w praktyce prace uległy podziałowi: członkowie redakcji „Polityki” (Marek Groński i Marian Turski) decydowali o doborze tekstów, jakie ogłosili dwukrotnie na łamach swego tygodnika. Katarzyna Meloch i Wiktoria Śliwowska ze Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu w Polsce przystąpiły do selekcjonowania materiału do publikacji, co nie było bynajmniej rzeczą prostą.
Oczywiście nie nastręczało trudności odłożenie na bok tekstów już drukowanych, zwłaszcza w łatwo dostępnych edycjach, jak na przykład fragmentu wspomnień Henryka Makowera, które w całości ukazały się w 1987 roku nakładem Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, a także tych wszystkich, które w istocie powtarzały w nieco rozszerzonej formie swoje niedawno ogłoszone zapisy. Z żalem musiałyśmy usunąć już przepisane do akceptacji autorskiej teksty Aliny Margolis-Edelman, gdyż właśnie ukazała się jej Ala z elementarza (Londyn 1994, „Aneks”), w której to książeczce wszystkie one się znalazły, włącznie z opublikowaną na łamach „Polityki” pt. Morfina relacją Być pediatrą w getcie. Moja mama. Zrezygnowałyśmy z publikowania wierszy (przeważnie nie najwyższej próby) i wspomnień ujętych w formie opowiadań, gdzie niełatwo było odróżnić, co jest fikcją literacką, a co przeżyciem, któremu nadano kształt literacki. Trudno było zamieszczać nadsyłane na nasz adres pytania, jak na przykład, Janusza Przybysza, który pragnąłby wiedzieć, co się stało z Deborą Halter odebraną jego rodzicom w 1945 roku. Nie mogłyśmy też skorzystać z propozycji Aleksandry Klukas-Siebiody ofiarowania „dość znacznej sumy” w zamian za uczczenie pamięci jej męża Jurka Szwarckopa, który pracując w firmie transportowej na Mokotowie, przewoził żywność do getta i wyprowadził stamtąd rodzinę Dudelzaków, choć sama historia z pewnością zasługuje na sprawdzenie, jeśli to tylko jest wykonalne... Przekraczało – rzecz jasna – nasze możliwości włączanie do tomu nadto obszernych wspomnień nadających się raczej do oddzielnych edycji książkowych, choć z niejednymi rozstawałyśmy się z żalem. Należy do nich przede wszystkim stustronicowy pamiętnik łodzianina Romana Tuchschneidera, dziś lekarza stomatologa w Tel Awiwie, który w godzinie próby stanął obok skazanego na śmierć ojca. Jego oświęcimska opowieść wykracza poza zapis martyrologicznych przeżyć, przynosi pogłębioną refleksję nad stratami moralnymi, jakie niósł ze sobą Holocaust; autor, jak rzadko kto, jest ich świadom; choć los oszczędził jego i jego ojca, wie, że należy do pokolenia, które wyszło z obozu „z okaleczona duszą”.
Jeżeli trzeba było – ze względu na ograniczoną objętość książki – dokonać wyboru między dwoma równorzędnymi tekstami, z których jeden miał być publikowany anonimowo (autor zastrzegał nazwisko i adres tylko do wiadomości edytorów), a drugi podpisany imieniem i nazwiskiem, wybierałyśmy z reguły do druku ten ostatni. Trudno byłoby chyba czymkolwiek uzasadnić, czemu opowieść o śmierci Daniłka Naftula ze wsi Swojczów w powiecie włodzimierzowskim, zamordowanego w 1941 roku, miałaby się ukazać anonimowo? Albo historia wyrabiania potajemnie fałszywych dokumentów w Warszawie (tekst pt. Kto się pomodli?) czy relacja o tym, jak żandarm Fuks rozstrzeliwał w 1942 roku żydowskie dzieci?
Albo opowieść, jak latem 1942 roku w Wilnie w „czarnej kolumnie” autorka dojrzała znajomą twarzyczkę idącej z ojcem Musi (Musiu, gdzie jesteś?). Czemu ukrywa się pod pseudonimem łódzki doktor, wspominając z rozrzewnieniem uroczą Rutkę, towarzyszkę podwórkowych zabaw „przy trzepaku”, której już nigdy – mimo usiłowań – nie udało mu się zobaczyć, bowiem pochłonęło ją łódzkie getto, czy też autor tekstu zatytułowanego Hawa – o próbie ratowania od zagłady żydowskiej dziewczynki? Albo piszący o pacyfikacji w maju 1942 roku wsi Ochoża w gminie Staw tamtejszy sołtys? Itd., itp. Tylko ze względu na zastrzeżenie nazwiska wyłącznie „do wiadomości” wydawców nie ukaże się arcyinteresujące Ujawnienie – historia łączniczki z getta warszawskiego, o której wszyscy są przekonani, iż zginęła... Cóż to bowiem za „ujawnienie” przy zachowaniu nadal anonimowości, a zatem pozbawienie czytelnika jakiejkolwiek szansy dokonania weryfikacji publikowanego tekstu? Zrezygnowałyśmy z tegoż powodu ze Zmęczenia, którego autor występuje pod kryptonimem FAZ. .
Relacje (poza dwiema, które poczta zwróciła z adnotacją „Nie mieszka”) były autoryzowane; na druk wszystkich wspomnień autorzy wyrazili zgodę, zrzekając się – podobnie jak niżej podpisane – honorariów, w zamian za egzemplarze autorskie. Jest zatem ta książka jakąś skromną formą spłaty długu wobec tych wszystkich, którzy odeszli na naszych oczach w mękach i poniżeniu, o których nie potrafimy i nie chcemy zapomnieć. Tylko w jednym wypadku spotkałyśmy się z odmową: autorka dziwnej opowieści rodzinnej o matce-Żydówce, żonie oficera polskiego, którą wraz z córką zadenuncjował i skazał na poniewierkę, najpierw w getcie, a potem wśród obcych na Rzeszowszczyźnie, rodzony dziadek... zabroniła „pod karą sądową” (!) publikacji przysłanego wcześniej przez nią samą tekstu.
Właśnie ze względu na przyjętą przez nas zasadę, iż publikujemy tylko relacje, na których druk autorzy wyrazili zgodę i zaaprobowali dokonane skróty oraz drobne poprawki (w nadesłane teksty starałyśmy się ingerować w sposób minimalny, ujednolicając jedynie pisownię, usuwając powtórzenia itp.), musiałyśmy zrezygnować z paru ciekawych, naszym zdaniem, świadectw: nie zdołałyśmy wydobyć adresów autorów...
Zdecydowałyśmy się włączyć do tomu kilka świadectw z materiałów nadesłanych na konkurs „Kresy pod okupacjami 1939–1945”. Dotyczą one terenów, o których najmniej do niedawna pisano. Ponadto kierowała nami chęć porównania, w jakiej mierze teksty pisane na zadany temat („Scena...”) odbiegają w nastroju od tych, które powstawały z myślą o innych problemach. Czytelnicy mogą sami się o tym teraz przekonać. Podobnie niezwykłość losu Stanisława W. Aronsona („Ryśka”), który trafił do warszawskiego Kedywu AK i następnie walczył w Powstaniu Warszawskim, kazała nam zwrócić się doń z prośbą o zgodę na włączenie jego niepublikowanych fragmentów wspomnień do niniejszego tomu. Z kolei ogłoszonego w niskonakładowym „Arkuszu” Emila Michała Głowińskiego zamieściłyśmy ze względu na wyjątkowe walory poznawczo-literackie tej prozy. Tak niewiele wiemy wszak o szkolnictwie w getcie (pisze o tym króciutko także gettowa nauczycielka Maria Goldman z Paryża). Tak jak i autor Emila często jesteśmy jedynymi – i ostatnimi – pamiętającymi strzępy imion, kontury twarzy, brzmienie głosu i uczniów, i nauczycieli, którzy zapełnili wkrótce wagony podstawiane na Umschlagplatzu, by Judenzugiem pojechać w ostatnią drogę...
Ów motyw, „by pamięć o nich nie zaginęła”, „aby o tych Ludziach coś zostało”, powtarza się w wielu nadesłanych relacjach. Świadomość, że może jest się tym jedynym, kto pamięta o swej przyjaciółce z dzieciństwa, o towarzyszu podwórkowych zabaw, o strasznych scenach, których „lepiej by było nie widzieć”, kazała niejednemu – mimo oporów – siąść i pisać. Piszą często ci, którzy nie mogą uporać się ze wspomnieniami, bowiem wciąż majaczą im przed oczami sceny mordowania, katowania. „Dlaczego i po co dane mi było widzieć ten koszmar?” Pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Niekiedy motywem kierującym ręką z długopisem jest chęć przeciwstawienia się obciążaniu Polaków odpowiedzialnością za Holocaust (piszą często osoby, których rodziny narażały się), czasami żal wywołany niewdzięcznością tych, których się ratowało. Starałyśmy się oddać głos różnym autorom, wychodząc z założenia, że nawet męczeństwo i zagłada nie uprawniają do wybielania ofiar, eliminowania głosów krytycznych. Jest ich w książce sporo i są one najczęściej uzasadnione.
Prace dzieci Holocaustu i polskich dzieci wojny nienaznaczonych gwiazdą Dawida mają dla nas specjalną wartość. To głosy tych, na oczach których rozsypał się ich bezpieczny i zrozumiały świat. Dziecięcymi oczami patrzyli na upadek wszystkiego, co do tej pory wydawało się dane raz na zawsze. A dziecinne oczy umiały patrzeć; mali pamiętnikarze spisujący zaraz po wojnie albo wiele lat później swe wspomnienia z Zagłady utrwalili na zawsze doświadczenie naszego pokolenia. Niejedna z żydowskich dziewczynek, walczących o życie na przekór nazistowskim wyrokom, zasługuje na miano polskiej Anny Frank. Najmłodsi, urodzeni w gettach lub po „aryjskiej” stronie, napisali o poszukiwaniu tożsamości. Kilkadziesiąt lat po wojnie szukają swych sióstr i braci, chcą poznać imiona swoich rodziców, odkryć prawdziwą datę swego urodzenia. Polskie dzieci wspominają utraconych na zawsze kolegów ze wspólnej klatki schodowej, z piaskownicy, skazanych na „ostateczne rozwiązanie”.
Nie zdecydowaliśmy się na publikację trzech wypowiedzi zdecydowanie niechętnych – łagodnie mówiąc – wobec ofiar Holocaustu (dwóch anonimowych), z których wyróżnia się niejaki „Chawer Jacuś”, rzekomo znany pod tym pseudonimem w warszawskim getcie, utrzymujący, iż „zagłada Żydów dokonana została przez samych Żydów i zawsze między bajki wkładano opowiadania, że dokonali tego Niemcy. Zresztą i Niemcy rozpoczęli proces wyjaśniania prawdy”. Ogłoszenie jednej, podpisanej nazwiskiem, uniemożliwiał brak adresu, a zatem otrzymanie zgody na druk. Zarazem zetknęłyśmy się w toku pracy z pewnym rodzajem świadectw, które mogą wzbudzić innego typu opory przy publikacji. Są to świadectwa „gapiów”, ludzi, którzy pędzą na miejsce każdej katastrofy: samochodowej, kolejowej, pożaru. Biegną, stają w bezpiecznej odległości, by móc potem w domu czy na podwórku opowiadać z przejęciem o tym, czego byli naocznymi świadkami. Początkowa selekcja automatycznie, podświadomie niejako eliminowała tego rodzaju irytujące „obrazki”. Potem jednak przyszła refleksja, że każde świadectwo – również tego rodzaju – ma swoją wagę. Często „gapie” widzą i zapamiętują więcej od świadków emocjonalnie zaangażowanych, patrzących na to, co się dzieje, przez łzy i zamglone rozpaczą oczy. Odwrotnością owych „gapiów” są świadkowie „dziejopisarze”, ci, którzy chcą świadomie, za wszelką cenę przechować wiedzę o tym, co się w ich kraju stało, co spotkało sąsiadów, kolegów i zupełnie obcych, nieznanych współobywateli. Innych. Obrzucanych błotem i będących obiektem niewybrednej propagandy. Zdumiewa, jak po wielokroć powtarza się w nadesłanych rękopisach tak samo opisana scena: ojciec prowadzi dziecko do sąsiedniego domu, skąd dojrzeć można miejsce kaźni, albo na strych, z którego przez szpary widać rzeczy nie dla dziecięcych oczu przeznaczone i – zazwyczaj wbrew oponującym matkom – każe im patrzeć i „zapamiętać”. Dla potomnych.
Z prac nadesłanych i niepublikowanych w naszej książce można by z pewnością złożyć drugi tom. Każdy tekst wnosi swą cząstkę do naszej wiedzy o epoce Holocaustu, jeżeli nie wzbogaca tej wiedzy, każe wsłuchać się w refleksję zanotowaną pięćdziesiąt lat później.
Na apel – jak się tego spodziewaliśmy – odezwali się przede wszystkim Polacy. Ci, którzy ratowali Żydów – zarówno przyjaciół, jak i „spotkanych na drodze” – ci, którzy bezradnie i z bólem w sercu patrzyli na to, co dzieje się wokół, a także i ci, którzy wpuścili żydowskie dziecko na noc, na godzinę, nakarmili, przyodziali, by potem odeszło ku swemu przeznaczeniu. Odezwały się wojenne polskie dzieci, które w grze o życie tamtych zza muru także miały swój udział. Dzieci te przenikały za mur, przenosiły jedzenie i przyprowadzały swych wynędzniałych towarzyszy zabaw do domu, patrząc, jak zareagują na to dorośli... I była to ich pierwsza niedziecinna sprawa.
A także ci, którym do dziś nie daje spokoju grzech „zaniechania” (po raz pierwszy sformułowany przez Jana Błońskiego w „Tygodniku Powszechnym” i będący następnie przedmiotem tak zażartych polemik). W polskim stosunku do zagłady Żydów zaczyna od tego czasu pobrzmiewać nowy ton: obok uzasadnionego usprawiedliwienia, iż uratowanie wszystkich było niemożliwe, pojawia się żal, iż nie potrafiło się przyjść z pomocą temu jednemu, spotkanemu na drodze... Andrzej Wajda, przygotowując film na podstawie Wielkiego Tygodnia Jerzego Andrzejewskiego, przytoczył w rozmowie z Adamem Michnikiem i Tadeuszem Sobolewskim „zdarzenie prawdziwe z czasów okupacji”, które opowiedział mu Jan Błoński: „Szedł ulicą. Po drugiej stronie, z przeciwka, zbliżał się żydowski chłopiec. Widać było, że potrzebuje pomocy, że się ukrywa. On wiedział, że ja mu nie pomogę, a ja wiedziałem, że muszę przejść obok...” Po pięćdziesięciu latach nikt już z ludzi tamtego czasu nie pozostał młody. Z perspektywy schyłku życia, z odległości kilku dziesięcioleci wracają owe „sceny, których nie można zapomnieć...” i pojawia się osąd moralny ówczesnej postawy. Czasem aż nadto surowy. Uczucia najlepszych Polaków – świadków niemieckich okrucieństw – wyraziła kobieta stojąca nieopodal kanału, do którego wepchnięto żydowskiego chłopca: „Wszyscy jesteśmy upodleni – mówiła – wszyscy... Tylko przez to, że patrzyliśmy na to, nie mogąc nic uczynić...” Tak samo wujek jednego z autorów „niechętnie wracał do tych wspomnień, stwierdzając, że lepiej by było w ogóle tego nie oglądać, bo uświadomiona bezsilność i niemożność udzielenia maltretowanemu człowiekowi pomocy zatruwa tylko później życie temu, kto na to patrzył”.
Spośród wielu nieprawdopodobnych sytuacji, makabrycznych scen przesyconych napięciem strachu do granic niemożliwości, okrucieństwem trudno wyobrażalnym („Mam przed oczami tyle okropności, że dziś nie rozumiem, jak mogłem to znieść” – pisze jeden z autorów, Jerzy Maryański) do wyobraźni przemawia bodajże najsilniej jedna króciutka migawka opisana przez Jadwigę Domagałę w czasie „wysiedlania” Żydów z Radomia do domu przy ulicy Witolda. Mąż przyniósł małą dziewczynkę; żona podniosła krzyk: „Żydowskie dziecko przyniosłeś! Niemcy nas zabiją!”. Mężczyzna w milczeniu zawinął dziecko w chustę i poszedł „w świat”. I więcej nie wrócił...
Oddając tom składający się ze wspomnień wydobytych z zakamarków pamięci po pół wieku, mamy pełną świadomość wszystkich jego mankamentów: człowiek skłonny jest przypisywać ogółowi własne przeżycia i doznania, wyciągać wnioski na podstawie jednostkowych zdarzeń, mieszać to, co widział na własne oczy, z lekturami i zasłyszanymi opowieściami itd., itp. Wszystkie pamiętniki zresztą są źródłem wymagającym szczególnie uważnej weryfikacji, co jest truizmem. Dla dziejopisów Holocaustu ten zbiór świadectw ostatnich już uczestników i widzów – tak jak utrwalił się w ich świadomości – jest cennym materiałem uzupełniającym dotychczasową wiedzę, bowiem zapamiętaną z miejsc i punktów obserwacyjnych rzadko dotąd branych pod uwagę. Nieścisłości łatwo będzie skorygować, naiwności (między innymi, że to się już nigdy nie powtórzy...) – zrozumieć. „To nie były jakieś wielkie czyny, tylko codzienny trud, dziura w słomie, krupnik, kromka razowego chleba, stary kożuch czy ubranie, pokazanie drogi, przeprowadzenie do lasu czy do sąsiedniej wsi” – czytamy w przejmującym Strachu.
Potworność epoki dawała o sobie znać nie tylko w najbardziej wymyślnych formach mordowania, lecz w postawieniu ludzi w takiej sytuacji, kiedy zwyczajny gest – ot, choćby przeprowadzenie Żyda z jednego miejsca do drugiego – wymagał nie lada odwagi. Podkreślają to po wielokroć piszący swoje „sceny”. Zamieszkały dziś w Stanach Zjednoczonych autor opisuje jako przejaw postawy niezwykłej, godnej upamiętnienia fakt, iż potwierdził przynależność skórzanej walizki do znajomej Żydówki, Eugenii Jeruzalimskiej, a odzyskanie przez nią swej własności (jak się można domyśleć, zapewne nie na długo...) było, jak sądzi, „ostatnią radością zwycięstwa dobra nad złem” (cytat z relacji niewłączonej do tomu). Czy ten drobny epizod nie jest wystarczająco wymownym świadectwem społecznej degradacji, spowodowanej przez okupację hitlerowską w ogóle, zaś przez Holocaust w szczególności, kiedy to odruchy, w innych warunkach najzupełniej oczywiste, stawały się powodem do chluby, a powszechnie dotąd uznawane za niedopuszczalne – przestawały oburzać, powodowały zobojętnienie, stawały się wręcz czymś normalnym?
Tom składa się z nader nierównych tekstów – od (...) rewelacyjnego Lisiego schronu, poprzez budzących niejedną refleksję natury ogólnej Spotkanych na drodze bądź Czarny rok, czarne lata, poruszające do głębi Majn szejfele – moja owieczko (wszystkich wymienić nie sposób), po króciutkie scenki, których autorzy sami skromnie zaliczają siebie do „mało ważnych świadków historii”. Czasem wspomnienie razem z refleksją przychodzi dopiero po latach: „Nie pamiętam, by mnie to podówczas szczególnie obeszło, choć dzisiaj myślę o tym ze ściśniętym gardłem” – kończy swoją krótką relację jeden z autorów. „Wówczas nie uroniłem ani jednej łzy, a teraz pisząc płaczę” – wyznaje inny kronikarz Zagłady.
Ale nie są to łzawe wspomnienia. Przeważa w nich konkret, kronikarski zapis, a powtarzające się obrazy nie nużą monotonią. Mimo istniejącego na temat Holocaustu nieprzebranego bogactwa literatury pamiętnikarskiej we wszystkich językach, mamy głębokie przekonanie, iż trud włożony w przygotowanie tego tomu nie został podjęty nadaremnie, że zebrane w nim materiały wniosą do wiedzy o tej okrutnej epoce garść informacji i refleksji trudną do znalezienia gdzie indziej.
Warszawa, maj 1995 r.
Wiktoria Śliwowska
Katarzyna MelochHalina Szostkiewicz
O DRUGIM WYDANIU ZBIORU WSPOMNIEŃ
„CZARNY ROK... CZARNE LATA...”
Wznawiamy publikację wspomnień wojennych prawdziwie wyjątkowych, Napisane zostały bowiem jedynie z chęci przekazania „sceny, której nie można zapomnieć” z okresu wojny. Nie są to więc ani sagi rodzinne, ani obszerne życiorysy, ani opowieści o bohaterskich czynach wojennych. Impulsem ich powstania był apel Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu w Polsce i redakcji „Polityki” ogłoszony w 1992 roku w związku z rocznicą Powstania w getcie warszawskim. Nie był to konkurs, nie obiecywano nagród. Nadeszło 260 prac. Niektóre opublikowała „Polityka”. Znaczną część wydano w 1996 roku w formie książkowej pt. „Czarny rok... Czarne lata...”, ale w niewielkim nakładzie. Pozostałe czekały w archiwum Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu na lepszy los. Książki tej od dawna nie ma w księgarniach. Obecnie pojawiła się możliwość drugiego jej wydania.
Przy okazji, przegląd tekstów znajdujących się w archiwum ujawnił wśród nich pozycje wartościowe, zasługujące na publikację. Powstał jednak problem objętości książki. Pierwsze wydanie liczyło 520 stron. Drugie nie powinno być obszerniejsze. Podjęto kompromisową, choć trudną decyzję. Zrezygnowano z powtórnego publikowania tekstów opowiadających o takich faktach i przeżyciach, które są przedstawione w sposób bardziej wyrazisty w innych tekstach. W to miejsce weszły wspomnienia obrazów wojennej rzeczywistości, które różnią się od pozostawionych z pierwszego wydania. Dzielimy całość na dwie części.
Pierwsza część zawiera wspomnienia Polaków-chrześcijan. Druga – wspomnienia osób, które ratowały skazanych na zagładę oraz Żydów, którym udało się uniknąć śmierci, a także – nieliczne – opisy przeżyć tuż powojennych, mających jednak związek z okupacją.
I w ten sposób książka nabiera szczególnego waloru – pierwsza część jest opowieścią i lamentem żałobnym Polaków – nad wojennym losem obywateli polskich z żydowskim rodowodem. Druga część wspomnień pokazuje, jakim cudem niektórym udało się umknąć spod faszystowskiej gilotyny.
Teksty zgrupowano w działy, które zatytułowano zgodnie, jak się wydaje, z myślą przewodnią wspomnień. Zmieniono też tytuły niektórych tekstów, aby podkreślić intencje ich autorów. Poprzednie tytuły w dużej części ograniczały się do podania nazw geograficznych miejscowości, w których działy się opisywane wydarzenia.
Nadal nie ma lepszego tytułu dla naszego zbioru niż ten zaczerpnięty z przejmującego opowiadania o okropnościach wojny autorstwa Jerzego Maryańskiego „Czarny rok... Czarne lata...”. Autorowi tytułu wyrażamy wdzięczność.
Wydaje się, że mimo upływu tylu lat od zakończenia wojny nadal jest społeczne zapotrzebowanie na wiedzę o wojnie, o zachowaniach ludzi i o sposobie przeżywania okropności wojny. A jeżeli takiego zapotrzebowania nie ma, to trzeba je pobudzić. Powody ku temu są co najmniej dwa. Jednym z nich jest znaczenie budowanie rzeczywistego wizerunku polskiego społeczeństwa.
Ciągle w świecie panuje przekonanie, że Polacy, jako naród, charakteryzują się wyjątkowym antysemityzmem. Autorzy wspomnień wykazują, że przekonanie takie nie jest w pełni zgodne z rzeczywistością, zwłaszcza wojenną. Lektura licznych wspomnień wojennych nasuwa refleksję, że prześladowanie Żydów przez polskich „chrześcijan” rzadko tylko było wywołane antysemityzmem w „czystej postaci”. Było w większości spowodowane osobistym okrucieństwem, chciwością, zawiścią; wyładowaniem agresywności w warunkach, gdy było na to przyzwolenie władzy. Okupant takie przyzwolenie dawał. Duchowni nie zawsze potępiali.
Jak w każdym społeczeństwie było i jest wśród Polaków wielu ludzi bez sumienia i moralności. Byli kolaboranci, szmalcownicy i złodzieje. Obawiali się ich nie tylko Żydzi, ale też wszyscy uczciwi ludzie, a zwłaszcza ci, którzy byli zaangażowani w walkę z hitlerowskim okupantem.
Trzeba widzieć proporcje: uczciwych i przyzwoitych jest zawsze przeważająca większość, choć paradoksalnie są mało widoczni. To oni pomagali Żydom, niekiedy nawet wbrew swojemu wyuczonemu antysemityz-mowi. Do zguby Żyda wystarczył jeden kryminalista. Do uratowania jednej osoby, jednego żydowskiego dziecka, potrzeba było wielu ludzi, którzy ukrywali, zapewniali żywność, nocleg, wsparcie psychiczne i fizyczne. Obok nich byli inni, którzy ostrzegali, pomagali w razie zagrożenia bądź choćby tylko milczeli. Tych wszystkich, których były dziesiątki, nie znamy i nie poznamy z żadnych dokumentów urzędowych. Ujawnić ich mogą tylko wspomnienia osobiste. Trzeba je upowszechniać, nawet zamglone upływem czasu. Pisali je ludzie już wiekowi. Tę „rzeczywistą Polskę” należy wydobywać z przeszłości i jej obraz utrwalać, zwalczać siłę stereotypu.
Jest i drugi powód wydania polskich wspomnień z okresu wojny, może nie mniej ważny. Wojenne losy Polaków znane są jako podręcznikowa historia z pola walki na wielu frontach; bohaterstwo partyzantów i powstańców warszawskich; przeżycia z obozów hitlerowskich i sowieckich łagrów. O tym, jak żyło się ludziom pod okupacją faszystowską i radziecką na co dzień, niewiele jest do przeczytania. Pamiętniki i wspomnienia wydane w latach powojennych są już dzisiaj mało dostępne i prawie zapomniane. Tymczasem tamto życie było najczęściej walką o przetrwanie, o zdobycie środków do życia, pieniędzy, żywności, odzieży i dachu nad głową. W miastach i wsiach panowała bieda i głód, strach przed okupantem, który nie oszczędzał nikogo. I w tych właśnie wspomnieniach możemy przeczytać o biedzie, o trudnościach życia codziennego, o bezustannym lęku. I o kawałku chleba, którym dzielili się z pukającymi do drzwi głodnymi, żydowskimi dziećmi.
Życie „aryjskich” Polaków nie było tak bezwyjątkowo zagrożone, jak Żydów. Ale mało wiemy o tym, jak na skutek samego tylko okrucieństwa okupantów ludzie ginęli na ulicach miast, wiejskich drogach, pobici, zastrzeleni, wtrąceni do obozów śmierci. Jak musieli się strzec judaszy i jak reagowali na kolaborację z faszystami. Znamy tylko dane statystyczne o liczbie mieszkańców Polski, którzy nie przeżyli wojny. Rzeczywiste doświadczenia wojenne poznajemy, czytając osobiste wspomnienia ludzi, którzy jeszcze je pamiętają.
Motywy, które skłoniły do napisania wspomnień i ich upublicznienia, można dość łatwo odczytać. Wielu autorów dręczą wojenne wspomnienia, pisanie o nich jest formą terapii: „...obraz ten tak mnie prześladował, że musiałam przelać go na papier”. Wielu pragnie utrwalić pamięć szczególnie drogiej osoby, której dawno już nie ma, ale „żyje w mojej pamięci”. Te opowiadania, zdawałoby się, nie wnoszą wiele do historii okupacji i Zagłady. Ale to tylko pozór – są one świadectwem emocji i stanów ducha, które były tragiczną częścią wojennej rzeczywistości. Nie poznamy ich z podręczników ani opracowań historycznych.
Dla innych przekazanie obrazów wojny jest niemal obywatelskim obowiązkiem, żeby pamięć nie wygasła, bo: „tego nie wolno zapomnieć”. Widzimy utrwalone w pamięci obrazy: ludzi wypędzanych z domów, z getta, tragiczne kolumny Żydów prowadzonych na śmierć do pobliskiego lasu i katowanych po drodze. Autorzy pamiętają wygłodzone dzieci, maltretowane bez skrępowania, publicznie, przez hitlerowskich oprawców. I od nowa przeżywają swoje poczucie bezradności. Od nowa odczuwają swoją bezsilność wobec bestialskiej przemocy. I swoje upokorzenie. Niektórzy do dziś mają niespokojne sumienie, chociaż wtedy nic nie mogli pomóc.
Sprawy sumienia w istocie dotyczy przypomnienie rozbawionej gawiedzi wokół „wesołego miasteczka” w Warszawie, obok płonącego getta. O zabawach na karuzeli pisze troje autorów, przerażonych znieczulicą świadków żydowskiej tragedii. O tej karuzeli właśnie opowiada, wtedy napisany, wiersz Czesława Miłosza: „Czasem wiatr z domów płonących / Przynosił czarne latawce, / Łapali skrawki w powietrzu / Jadący na karuzeli./ Rozwiewał suknie dziewczynom /Ten wiatr od domów płonących,/ Śmiały się tłumy wesołe / W czas pięknej warszawskiej niedzieli”. Wiersz nosi tytuł Campo di Fiori i przypomina, że rzymscy przekupnie nie odstąpili od swoich zajęć i radości po spaleniu tuż obok nich Giordana Bruna. Bo bezduszność, obojętność wobec cudzego cierpienia jest cechą ludzką. Jest to i potępienie, i oskarżenie. Ale też przestroga przed zapomnieniem: „I wtedy po wielu latach / Na nowym Campo di Fiori / Bunt wznieci słowo poety”.
Autorzy wspomnień wzniecają osobisty bunt przeciw zapomnieniu losów polskich i żydowskich, wzajemnych stosunków dobrych i złych. Dlatego również wartościowe są opowiadania o przedwojennym sąsiedztwie i współżyciu społeczności polskich i żydowskich, nie są bowiem fikcją literacką. Pisane są z nostalgią i przyjaźnią dla żydowskich kupcowych, krawców i kolegów z podwórka. I z potępieniem antyżydowskich wybryków. Z akcentowaniem wartości przenikania się kultur – mówiąc współczesną terminologią i żalu, że tego bogactwa kultury już nie ma. Nie wszędzie zresztą istniała izolacja obu społeczności, w ubogich dzielnicach miast żyły blisko siebie i niemal przenikały się. Są autorzy, którzy nie widzą w Żydach „obcych”. Podkreślają, że to przecież Polacy, bo za takich się uważają, tak deklarują w spisach ludności i to jest dla autorów ważne, chociaż wyznają religię mojżeszową. Jeden z autorów opisuje grupę Żydów prowadzonych do pracy. Gdy niemiecka eskorta nakazała im śpiewać, zaintonowali kujawiaka „Czerwone jabłuszko, przekrojone na krzyż”... Czy to nie Polacy?
Nie tylko dlatego zapewne ci, którzy donosili, „wydawali” ukrywających się Żydów i przyczyniali się do ich zagłady, traktowani są jak judasze. Z satysfakcją opisywane są przypadki ukarania okrutników.
Są teksty o pomocy udzielanej prześladowanym. Nie było łatwo pomagać, a tym bardziej ukrywać, czy jak się wtedy mówiło, „przechowywać” Żydów. Za tę pomoc życiem mogły zapłacić całe rodziny. I niejedna rodzina zapłaciła... Wiele czynników składało się na to, że wielu Polaków chciałoby pomagać, ale nie mogli, nie potrafili. Nie mieli pieniędzy na utrzymanie, odpowiednich mieszkań, zaufanych sąsiadów, wreszcie pomysłów, jak to zrobić, i prawdziwej determinacji ani zachęty z zewnątrz. Hierarchia Kościoła katolickiego milczała. Na ogół Polacy nie mieli też wśród Żydów takich bliskich przyjaciół, których pragnęliby za wszelką cenę uratować. Zresztą na początku przenoszenia Żydów do gett mało kto przypuszczał, że jest to wstęp do zagłady. Żydzi sami mówili o Niemcach, że to taki kulturalny naród...
Są wszakże wspomnienia, w których między wierszami daje się odczytać żal, rodzaj wstydu, że nie próbowało się uratować tej jednej osoby, tego jednego dziecka.
Pomaganie Żydom było bezwzględnie karane. A jednak wiele rodzin podejmowało ryzyko. Ukrywali znajomych i nieznajomych, dorosłych i dzieci, tak im nakazywało wewnętrzne przekonanie, że nie wolno postąpić inaczej. Jedna z autorek pisze: „nie muszę się wstydzić za moich rodziców”.
Ludzie ratujący Żydów na pewno się bali. I pomimo strachu pomagali. Ich wspomnienia są szczególnie cenne. Pokazują, jak wielu ludzi uczestniczyło w walce o życie jednego żydowskiego dziecka, jednej Żydówki lub Żyda. I jakie pokonać przeciwności: gdzie spać, co jeść i skąd wziąć pieniądze, gdzie wysuszyć upraną odzież ukrywanych, żeby sąsiedzi nie widzieli. 0 tym wszystkim piszą, ponieważ boli ich oskarżanie Polaków o wrogość wobec Żydów. Boli niektórych, że nadal muszą ukrywać przed swoim środowiskiem wojenne doświadczenia. Bo istotnie antysemityzm nie należy tylko do przeszłości.
Ratowanie Żydów niekoniecznie kończyło się pomyślnie. Niektórzy wracali do swoich, nie chcieli iść do lasu, do partyzantów, co – jak dzisiaj wiemy – nie gwarantowało bezpieczeństwa, bo wśród partyzantów nie brakowało podatnych na antysemicką propagandę. Jeden z autorów pisze o utrwalonym przekonaniu, że Żydzi byli dla partyzantów niebezpieczni, bo złapani przez Niemców, mówili wszystko, co wiedzieli.
To wojenne bohaterstwo wykazywali ludzie różnych stanów społecznych. Można niektórych przypisać do inteligencji – nauczyciele, urzędnicy, lekarze. Były wśród ratujących ubogie rodziny robotnicze, drobnomieszczańskie i wiejskie. Zdarzali się ziemianie. Nawet warszawskie andrusy ukrywały na strychu żydowskiego chłopca. Zresztą to właś-nie dzieci często były dostawcami żywności do getta i dzieci były odbiorcami.
Obozy koncentracyjne były miejscem kaźni dla wszystkich tam uwięzionych. Ale nieżydowscy autorzy wspomnień obozowych, sami udręczeni, potrafili dostrzec i opisać, o ile bardziej dręczeni byli Żydzi. I nie przede wszystkim własne cierpienia uznali za te, które należy pokazać czytelnikom ich wspomnień.
Podobno cudze cierpienia nie bolą. To stwierdzenie, w świetle wspomnień wojennych napisanych przez Polaków, których jednak słabiej dotykały prześladowania nazistowskie niż Żydów, okazuje się nie całą prawdą. Te wspomnienia pełne są własnego bólu autorów – i upokorzenia – odczuwanego wobec martyrologii niewinnych, znanych i nieznanych, dzieci i starców. I opisanie tego bólu, odczuwanego mimo upływu czasu, stało się swoistą forma terapii.
Cierpienie bezsilnych świadków przemocy to nie tylko odczuwanie współczucia. Mieści się w nim poczucie winy, współodpowiedzialności za tę przemoc. Czesław Miłosz napisał w 1943 roku przejmujący wiersz Biedny chrześcijanin patrzy na getto. Zadaje w nim pytanie: „Cóż powiem mu, ja, Żyd Nowego Testamentu, / Czekający od dwóch tysięcy lat na powrót Jezusa?/ Moje rozbite ciało wyda mnie jego spojrzeniu / I policzy mnie między pomocników śmierci: / Nieobrzezanych”.
Jan Błoński wiele lat po wojnie rozważał: „Nikt rozsądny nie może powiedzieć, że Polacy – jako naród – brali w ludobójstwie udział. Co prawda – odzywają się czasem takie głosy. I należy je spokojnie rozważyć, nie popadając w gniew – znak paniki. Uważam je wszakże – razem ze znaczną większością – za niesłuszne. Więc dlaczego mówić o ludobójstwie? O współwinie? Odpowiem tak: współudział i współwina to nie jest to samo. Można być współwinnym, nie biorąc udziału w zbrodni. Najpierw przez zaniechanie czy przeciwdziałanie niedostateczne. A kto może powiedzieć, że było ono w Polsce dostateczne? Właśnie dlatego, że dostateczne nie było, składamy hołd i otaczamy czcią tych wszystkich, którzy to heroiczne ryzyko podjęli...”
Ten tom wspomnień z czasu II wojny światowej należałoby zatytułować – trawestując Miłosza i Błońskiego – Polacy patrzą na Żydów.
Warszawa, 2009 r.Marta
POBOJOWISKO
Był wrzesień 1939 roku – data wybuchu II wojny światowej. W tym roku pogoda była taka piękna i upalna, jak gdyby to był lipiec, a nie wrzesień. Mieszkałam wówczas w Sosnowcu. Całą ludność miasta ogarnęła panika ucieczki, bowiem nad naszymi głowami latały niemieckie samoloty i strzelały do ludności miasta. Strach ogarnął wszystkich, także i moich najbliższych. Moi rodzice zabrali nas wraz z częścią dobytku i udaliśmy się dorożką do krewnych matki na wieś za Kraków. Jechaliśmy parę dni, a raczej nocy, bowiem w dzień były naloty i ostrzeliwanie ludności na drogach, co nie pozwalało nam jechać bezpiecznie. Wszystkie drogi były pełne ludzi uciekających tak jak i my z węzełkami na plecach bądź wózkami zapełnionymi częścią dobytku zabranego ze sobą. Poza tym na drogach stało dużo pięknych aut-limuzyn, które z braku paliwa były porzucane na szosach i raczej w tym czasie tylko konie były w cenie. Jazda nasza była koszmarem, ale wreszcie dotarliśmy do rodziny matki do wsi Wierzbno. Na drugi dzień naszego pobytu do wioski przybyło polskie wojsko. Chłopcy młodzi i pełni zapału do walki z najeźdźcą. Miałam wówczas 19 lat i widok naszego wojska podniósł mnie na duchu. Żołnierze stacjonowali u mojej ciotki i cały ogród był zajęty przez wojsko. Razem z moją kuzynką pomagałyśmy im wieczorem przyszywać „belki” dystynkcje różne – bowiem mieli rano wyruszyć do bitwy z wrogiem i takie były wymogi ich służby.
Ludność wioski ofiarowała naszemu wojsku bydło, dlatego rzeźnicy przeprowadzili zaraz ubój tego bydła i zaraz robili kiełbasy dla żołnierzy. Pamiętam jeszcze smak tej kiełbasy, była naprawdę bardzo smaczna, bowiem i nam dali do spróbowania tych wyrobów.
Ten wieczór pozostał w mojej pamięci. Rozpalone ognisko, wokół śpiewający żołnierze, uśmiechnięci i pełni życia. Byli tam chłopcy z Rybnika, Żor, Pszczyny. Nie czuło się żadnego chłodu, w letnich sukienkach siedziałyśmy razem z nimi przy ognisku. To było wieczorem.
O godzinie drugiej w nocy obudziły nas niedalekie strzały – była to bitwa naszego wojska z wojskiem niemieckim. Jak tylko się trochę rozwidniło, postanowiliśmy razem z sąsiadami pójść i zobaczyć, co się stało. Tak doszliśmy około trzech kilometrów do przedmieścia Proszowic, to jest do pól obsadzonych ziemniakami.
Tam to właśnie zobaczyłam widok, który nie może zniknąć z mojej pamięci. Na stratowanym polu zobaczyłam straszną masakrę. To byli właśnie żołnierze – chłopcy, którzy u nas byli wieczorem. Prawie wszyscy leżeli na tym polu. Bez głów, nóg, z wnętrznościami na wierzchu w kałużach krwi. Wokół nich krążyli ludzie-hieny. Rozbierali tych biedaków z butów, kradli wnętrza ich kieszeni, pozostawiając rozrzucone fotografie ich bliskich wraz z listami. To nie byli ludzie, jakich dotąd znałam w swoim życiu, to były hieny bez serc i litości.
Byłam załamana widokiem tego pobojowiska, trupów i ludzi obdzierających je bez żadnych skrupułów. Rozglądając się wokół, stwierdziliśmy, że pole bitwy, tj. położenie naszego wojska, było niekorzystne, gdyż niemieckie wojsko było na wzgórzu na cmentarzu i z tej pozycji strzelało do naszych żołnierzy jak do kaczek.
Tak, wieczorem ci młodzi ludzie śmiali się z nami i snuli plany na przyszłość, a za kilka godzin zobaczyłam ich ciała rozrzucone na kartoflisku. Idąc do wsi Koniusza, zobaczyliśmy polskich żołnierzy rozbrojonych, bez pasów i broni, zarośniętych i załamanych, zamkniętych na terenie placu kościelnego, gdzie pilnowali ich niemieccy żołnierze. Dla mnie i moich rówieśników było to strasznym ciosem, załamaliśmy się wszyscy. To były ciężkie chwile dla mojego pokolenia. Teraz, kiedy znów mamy wolną suwerenną ojczyznę, powinniśmy pamiętać, że o wolność trzeba walczyć i w czasie pokoju, aby ją utrzymać, bo stracić jest bardzo łatwo – wystarczy kilka godzin i koniec.
Bielsko-Biała, 31 marca 1993 r.Jerzy Z.
DLACZEGO ICH NIE ZESTRZELONO?
1 września 1939 r. o godzinie 6.00 stałem z rodzicami i sąsiadami w szczelinie przeciwlotniczej, wykopanej przed paroma dniami w ogrodzie. Nad nami przelatywały niemieckie Dorniery. Pół godziny wcześniej ogłoszono alarm przeciwlotniczy. Nikt nie wierzył, że to alarm prawdziwy. Ja również przekonywałem bliskich, że są to samoloty polskie „Karasie” i „Łosie” z lotniska w Czyżynach, które przeprowadzają ćwiczenia. Tak chyba myślał w tej chwili cały Kraków. Ale o 6.00 spadły pierwsze bomby, najpierw na posterunek policji, z którego policjanci strzelali nieskutecznie do samolotów ze zwykłych karabinów. Posterunek położony był w naszym bezpośrednim sąsiedztwie. Potężna eksplozja, a potem gęsty, czarny dym spowodowały pierwszą panikę.
A więc wojna, której się wszyscy spodziewali, ale w którą nikt naprawdę nie wierzył. Jeszcze wieczorem poprzedniego dnia tematem najważniejszym w domu był rozpoczynający się nowy rok szkolny, poranna msza św. w miejscowym kościele, sprawy zakupu nowych książek do szkoły.
A teraz wojna. Lecą falami Dorniery i inne samoloty. Blisko nich widoczne były wybuchy pocisków artylerii przeciwlotniczej w postaci czarnych dymków. Artyleria strzelała z kopca Kościuszki i innych wzniesień w pobliżu Krakowa. Wybuchy te budziły odrobinę optymizmu, może ich zestrzelą, może przegonią...
My, chłopcy kilkunastoletni, nie mogliśmy opanować płaczu. Nie ze strachu, ale ze złości. Jak te samoloty przylecieć mogły bezkarnie aż do Krakowa? Dlaczego nasze wspaniałe wojsko nie zestrzeliło ich nad granicą? Płakaliśmy i wygrażaliśmy pięściami, złorzecząc wrogim pilotom. Niektóre z samolotów obniżyły lot i jakby nas słysząc, atakowały kośbą z ciężkich karabinów maszynowych. Alarmy powtarzały się prawie co godzinę.
Wychowani w poczuciu gorącego patriotyzmu, w kulcie Marszałka Piłsudskiego – my, młodzi chłopcy, odczuliśmy te ataki samolotów niemieckich jako wielki wstrząs i tragiczne zaskoczenie. Nie, nigdy nie zgodzimy się na niewolę i bezkarne zabijanie ludzi! Te ataki przetrzymamy, a wojnę i tak wygramy.
Władze Krakowa poddały miasto 6 września, chcąc uniknąć zniszczeń wielu bezcennych zabytków. Wejście wojsk okupacyjnych, wiadomość o zagarnięciu ziem wschodnich przez Sowietów, kapitulacja Warszawy były dla nas ciężkimi przeżyciami. Rozpoczęła się czarna noc okupacji. Na Krakauer Burg wprowadził się gubernator Hans Frank, by rozpocząć krwawe rządy.
Przypadły mi w udziale wszystkie nieszczęścia wojny i terroru władz okupacyjnych. Najpierw śmierć Ojca rannego w czasie kampanii wrześniowej, potem konspiracja i stałe zagrożenie życia, wreszcie więzienie na Montelupich w wieku 16 lat.
Podobnie wyglądały losy wielu moich rówieśników prześladowanych przez okupantów. Gwałty, rozstrzeliwania, rekwizycje, pacyfikacje, wywózka na roboty do Niemiec, obozy koncentracyjne były udziałem milionów Polaków.
Na moim przykładzie, w pierwszym okresie okupacji, można byłoby się doszukać pewnych pozorów normalności życia. Pozory te stwarzała szkoła. W latach 1939–1941 uczęszczałem do szkoły podstawowej w Prokocimiu. Budynek szkoły zajęły władze okupacyjne, lekcje odbywały się w mieszkaniach prywatnych. Niezapomniana pani Stanisława Słomkówna prowadziła lekcje z historii Polski i języka polskiego, zakazane przez Niemców. Od września 1941 r. rozpocząłem naukę w 2-letniej szkole handlowej na ul. Brzozowej. Szkoła ta grupowała, między innymi, profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, którym udało się uniknąć wywiezienia do obozu koncentracyjnego. Stąd był tam doskonały poziom nauczania i wspaniała patriotyczna atmosfera.
Również w innych szkołach zawodowych, takich jak Ostbahn i Kabel-Werk, oprócz przedmiotów zawodowych, nauczyciele przekazywali młodzieży zarys historii Polski. Powstawało tajne nauczanie. Wszystko to stwarzało dla nas młodych złudę normalności.
Prawdą było jednak to, że wojna w coraz większym zakresie dezorganizowała całe życie w mieście. Terror i brutalność okupanta ujawniały się na każdym kroku. A przecie byliśmy w Krakowie jeszcze przed najgorszym, przed masową zagładą Żydów w czasie likwidacji getta oraz przed niedzielą 6 sierpnia 1944 r., kiedy aresztowano około 15 tysięcy Polaków. Wielu aresztowanych wywieziono do obozów i zamordowano. Miała to być ochrona miasta przed powstaniem, które od kilku dni toczyło się w Warszawie.
Przed wojną byłem zbyt młody, aby cokolwiek powiedzieć o Żydach w sensie mojego osobistego stosunku do tej nacji. W Prokocimiu mieszkało ich niewielu. Prowadzili swoje interesy i chętnie kupowałem u nich ciastka i lody. Pamiętam zapach wnętrza ich sklepów z towarami kolonialnymi. Również u Żyda dentysty leczyłem zęby. Brat mojego kolegi ożenił się z Żydówką. Pamiętam Żydów z boisk piłkarskich. W krakowskiej lidze okręgowej grała drużyna Makabi. Kilka drużyn grało w A klasie. Pamiętam bramkarza Pempera i lewoskrzydłowego o nazwisku Wahlfeiler (a może inaczej). Żydzi mieli wielu kibiców i nieraz tłukliśmy się z nimi po meczu. Tłukliśmy się również z polskimi kibicami innych drużyn. Na ogół odbywało się to bez interwencji policji i lekarzy. Na podwórku organizowaliśmy wspólnie mecze w szmaciankę lub „zośkę”. Nie mieliśmy powodów wybijania sobie wzajemnie szyb w oknach naszych domów. W szkole, w mojej klasie nie było Żydów. Zdarzało się, że bogatemu kupcowi Wadlerowi, który miał swój sklep u zbiegu ulic Wielickiej i Piłsudskiego, wypisano na frontonie „Nie kupuj u Żyda”. Z innymi przejawami antysemityzmu raczej się nie spotkałem.
Problem Żydów zaistniał dla mnie dopiero w czasie okupacji. Może jeszcze nie wtedy, kiedy hitlerowscy żołdacy już 6 września rozpoczęli polowanie na Żydów w tradycyjnych chałatach, z brodami i pejsami, zabijając ich kilkudziesięciu. Ogrom i ważność problemu wstrząsnęły mną na wiosnę 1940 r., kiedy nakazano Żydom nosić białe opaski z gwiazdą Dawida. Przechodząc przez Kazimierz, żydowską dzielnicę w Krakowie, szło się w morzu ludzi z opaskami. Okazało się, że mieszka ich w Krakowie blisko 100 tysięcy, czyli jedna trzecia ludności miasta. Żydom i przechrztom zabroniono wstępu na niektóre ulice.
Z rozmów z Żydami dowiedziałem się o narosłej w Niemczech fali antysemityzmu, o brutalnej dyskryminacji Żydów i ograniczeniach prawnych. Żydzi nie przewidywali jeszcze wtedy okrutnego losu, jaki ich czekał w niedalekiej przyszłości.
W dniu 20 marca 1941 r. założono w Krakowie Getto Żydowskie w dzielnicy Podgórze. W dniach 13–14 marca 1943 r. nastąpiła likwidacja krakowskiego getta.
Trwał już czwarty rok okupacji hitlerowskiej w Polsce. Umęczonych ludzi niełatwo było czymś zaskoczyć. Wszyscy stawiali na przetrwanie, wielu młodych ludzi włączonych było w przygotowania do narodowego powstania.
W dniu 12 marca 1943 r. wieczorem przyszli do naszego mieszkania granatowi policjanci z informacją, że następnego dnia pomiędzy godzinami 6.00 i 15.00 nie będzie wolno opuszczać domów. Zabronione jest również stanie w oknach, na balkonach, przebywanie w ogrodach. Sklepy i szkoły będą zamknięte. Do pracy trzeba wyjść przed godz. 6.00. Niepodporządkowanie się tym zarządzeniom grozi śmiercią. Po „wizycie” policjantów dowiedzieliśmy się, że to zarządzenie dotyczy wszystkich mieszkańców ulicy Wielickiej od getta do alei A. Dygasińskiego, całej alei oraz wszystkich ulic bocznych na tej trasie. Te same polecenia otrzymali również mieszkańcy dalszych ulic, prowadzących do rampy kolejowej w Bieżanowie. Z przecieków informacji z getta wiedzieliśmy o przygotowaniach do ewakuacji. Nikt jednak nie wiedział, jak to będzie wyglądało praktycznie.
W dniu 13 marca o 7.00 rano ulice zostały obstawione policją granatową i żandarmerią niemiecką. Obstawa była gęsta, a luźne patrole niemieckie nieustannie krążyły po bocznych ulicach i ogrodach, zaglądając do okien frontowych mieszkań. Patrole składały się wyłącznie z żandarmów niemieckich. Obserwować sytuację można było, przy dużej ostrożności, zza firanek.
Do głównej trasy, najgęściej obsadzonej żandarmerią, miałem z mojego domu około 150 metrów. Moje mieszkanie mieściło się na ulicy Kumali w Prokocimiu. Dzisiaj ta ulica już nie istnieje, ale dom stoi. Obserwację ułatwiał fakt, że mieszkanie położone było na pierwszym piętrze. Zazwyczaj nie było tu dużego ruchu, ale w tym dniu cisza aż dzwoniła.
Około godziny 8.30 można było usłyszeć narastający z każdą chwilą płacz i niezrozumiałe okrzyki. Trwało to dość długo, zanim mogłem zobaczyć kolumnę. Najpierw widziałem obstawę. Składała się z żołnierzy SS, w tym z Ukraińców z SS Galizien w harmonijkowych butach do kolan. Obstawa kolumny trzymała broń gotową do strzału, najczęściej były to pistolety maszynowe. Wielu żołnierzy prowadziło psy na długich linkach. Ludzie ci zachowywali się jak pijani, co najbardziej przejawiało się we wrzaskach i nieskoordynowanych ruchach. W środku obstawy szli Żydzi. Szli szybko, bo tego wymagała obstawa. W szeregach na całą szerokość jezdni. Wszyscy razem, prawdopodobnie rodzinami. Kobiety, mężczyźni, dzieci i starcy. Płacz narastał, ale i okrzyki eskorty były coraz głośniejsze, złowieszcze, wściekłe. Wyraźnie słyszałem słowa jak wystrzały: los, schnell. A potem krótkie serie z em-pi w powietrze i w tłum. W tym była metoda znana z innych akcji.
Żydzi mieli pakunki, wózki dziecinne wyładowane bagażem, walizki, worki. W tym tempie marszu nie sposób było ten bagaż utrzymać. Większość bagażu porzucano. O ten bagaż potykali się następni z kolumny. Przewracali się i tracili resztę niewielkiego już bagażu. Nienadążających zabijano pojedynczymi strzałami. Dzieci niesione przez matki utrudniały szybki marsz, czasami bieg. Kończyło się to morderstwem dziecka i matki.
Przez godzinę w moim polu widzenia zastrzelono kilkanaście osób. Na końcu kolumny szły oddziały Baudienstu. Ich zadaniem było ładowanie porzuconego bagażu na ciężarówki. Na inne samochody ciężarowe i przyczepy traktorowe rzucano trupy. Akcja powtórzyła się w ciągu dnia kilkakrotnie. Podobnie następnego dnia. Ilu Żydów wyprowadzono z krakowskiego getta tą trasą, nie wiem.
W dniu 14 marca około godziny 15.00 obstawę zdjęto. Można było wyjść na ulicę. Długo wahałem się, zdając sobie sprawę z tego, co tam zobaczę. Wreszcie uległem namowom i przeżyłem ponownie szok. Szerokie plamy krwi, które ludzie ostrożnie obchodzili, lalki dziecinne, peruki, laski i kule, zniszczona odzież, kartony, walizki, kapelusze – były to straszne rekwizyty tej niezapomnianej sceny.
Przez kilka tygodni chodziłem nieprzytomny. W mojej świadomości coś się jednak przełamało i z dnia na dzień stawałem się mniej wrażliwy. Odczułem, że gdyby zaszła taka konieczność, mógłbym zabić człowieka.
Miałem 15 lat i dwukrotnie odmówiono mi zaprzysiężenia do Armii Krajowej z powodu młodego wieku. 1 lipca 1943 r. ponownie zgłosiłem się do przysięgi w innym zgrupowaniu. Powiedziałem, że mam 17 lat. Zostałem żołnierzem Armii Krajowej zgrupowania „Żelbet”.