- promocja
- W empik go
Czarny Tulipan. Życie i mit Ericha Hartmanna, najlepszego asa myśliwskiego w dziejach - ebook
Czarny Tulipan. Życie i mit Ericha Hartmanna, najlepszego asa myśliwskiego w dziejach - ebook
Czarny tulipan to dramatyczna opowieść o najlepszym asie myśliwskim w historii – pilocie Luftwaffe Erichu Hartmannie. Opowiada ona również o tym, jak w czasie zimnej wojny historia jego służby Hitlerowi uległa uproszczeniu i stała się jednym z elementów mitologii Zachodu. W ciągu ponad 1404 lotów bojowych Hartmann osiągnął oszałamiającą liczbę 352 zwycięstw powietrznych, a jego kariera obfitowała we wszelkie dramaty, jakich można by się spodziewać. Były wśród nich loty myśliwskie nad zamarzniętym frontem wschodnim, pijackie wizyty w Orlim Gnieździe Hitlera, dekada niewoli w straszliwych radzieckich łagrach oraz dalsza służba wojskowa podczas zimnej wojny, zakończona w atmosferze konfliktu i frustracji. Kiedy zaś druga kariera Hartmanna zaczęła się załamywać, roztoczyła nad nim opiekę sieć autorów i komentatorów, osobiście zainteresowanych jego dobrem i reputacją. Ludzie ci, przeważnie Amerykanie, publikowali obszerne, czołobitne opracowania o Hartmannie i jego elitarnym bractwie pilotów Luftwaffe. Wraz z każdą wydaną drukiem historią o powietrznych walkach dziedzictwo Hartmanna stawało się coraz wznioślejsze i coraz mniej kontrowersyjne, a skomplikowana kwestia jego służby dla nazistowskiego reżimu odeszła w pomrokę dziejów. Uproszczona, jednowymiarowa relacja o jego życiu – pozbawiona trudniejszych pytań o oddanie i służbę Hitlerowi – przez prawie całe pokolenie pozostawała niekwestionowana. Czarny tulipan odkrywa dwuznaczną prawdę tyleż o Hartmannie, co o całym Wehrmachcie: wielu z tych ludzi nie było ani stuprocentowymi nazistami, ani rycerzami bez skazy. Byli skomplikowani, pełni sprzeczności i trudni do zdefiniowania. Niniejsza książka przedstawia złożoną postać zamiast heroicznej karykatury, do której przywykliśmy, i stawia tezę, że schludne, wygładzone opowieści o heroizmie takich ludzi jak Hartmann, które nam dziś po nich pozostały, mówią równie wiele o swoich twórcach, co o samych bohaterach.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8178-572-3 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pisanie nie jest taką znowu samotniczą pracą. Ten proces był długotrwały, a ja miałem szczęście spotkać na swej drodze znakomitych pomocników. Jestem wdzięczny im wszystkim.
Mike Magnuson przyczynił się do rozpoczęcia. Jako nauczyciel pomógł mi doszlifować język i skupić się na tym, co naprawdę ważne: trudniejszych kwestiach, konflikcie, sednie problemu. Jako przyjaciel i podobny do mnie maniak historii, wspierał mnie entuzjazmem i pokazał, że umiem to zrobić, a nawet powinienem.
Było jeszcze wielu innych nauczycieli. Stephen Kuusisto uczył mnie, jak obserwować samego siebie przy myśleniu – niezbędna nauka w trakcie pisania. Elinor Langer jako pierwsza zapytała mnie o Ericha Hartmanna i jego czarnego tulipana, mnie zaś przyniosła korzyść jej lojalność wobec podręcznika stylistyki Strunka i White’a (kropka). Jeszcze wcześniej Seth Cotlar zademonstrował nam wszystkim, w jaki sposób rzetelny historyk-pasjonat wykonuje tak ważną pracę.
Wszystko obraca się wokół rodziny. Kluczowe znaczenie miała cierpliwość mojej żony wobec tego procesu twórczego, którym nie całkiem się interesuje, ale i tak go wspiera (świadectwo wielkoduszności partnerki), a także jej żyłka do interesów i organizacja. Przez lata poświęciła temu projektowi ogromny nakład sił. Moje dzieci, które przyszły na świat już po rozpoczęciu niniejszej książki, ciągnęły mnie naprzód i dawały mi motywację. Z całego świata przede wszystkim dla nich staram się zawsze pracować jak najlepiej. Rodzice zaś, moi pierwsi redaktorzy, nauczyli mnie czerpać przyjemność ze zdobywania wiedzy i zawsze zadawać pytania, szczególnie o sobie samym. Ich nauki wszędzie dobrze mi służyły.
Są jeszcze inni, którzy wnieśli swój wkład, i wielki, i mały, nie zawsze świadomi, że to czynią. Kuratorzy muzeów, zaprzyjaźnieni archiwiści, koledzy po piórze, cierpliwi pomocnicy z Niemiec, zaciekawieni krewni i przyjaciele: pozwalali mi zasiadać w kokpitach Messerschmittów, zakładać bawełniane rękawiczki i dotykać zdumiewających kawałków historii, a także poukładać sobie w głowie to, czym mógł i musiał stać się niniejszy projekt.WSTĘP
Każda chwila w historii jest równie złożona jak ta,
w której teraz żyjemy.
John Biewen¹
Spójrzcie na nich: byli tacy młodzi. A przecież tak niesamowicie, historycznie śmiercionośni.
Mówiąc o najlepszych pilotach myśliwskich w historii, ludzie zazwyczaj wymieniają Experten z Luftwaffe – pełnych chłodnej skuteczności mężczyzn, których dokonania w czasie II wojny światowej naginają granice wiarygodności. Mnóstwo ludzi, używając mnóstwa uzasadnień, gotowych jest nazwać ich zbiorowością najlepszych pilotów, jakich kiedykolwiek wystawiły jakiekolwiek siły powietrzne w którejkolwiek wojnie. Biorąc zaś pod uwagę, jak wielkiemu ucyfrowieniu i odczłowieczeniu uległa przez ostatnie kilkadziesiąt lat walka powietrzna, prawie na pewno nikt już im nie dorówna.
Najwyższy wynik spośród wszystkich Experten miał Erich Hartmann. Przez dwa i pół roku służby frontowej ten obdarzony wydatną szczęką blondyn z Luftwaffe zestrzelił 352 nieprzyjacielskie samoloty nad zamarzniętym frontem wschodnim. Jeden pilot, trzystu pięćdziesięciu dwóch pokonanych przeciwników. Dla kontrastu największy amerykański as tej samej wojny, Dick Bong, na pacyficznym teatrze działań uzyskał „tylko” 40 zestrzeleń. Rozbieżność taka powstała nie bez przyczyny i nie miało to nic wspólnego z talentem: do głównych powodów należała obfitość celów w środowisku Hartmanna oraz niemiecka praktyka trzymania asów na pierwszej linii, dopóki nie zginęli, nie zostali wzięci do niewoli lub nie skończyła się wojna (nie luzowano ich po odsłużeniu wyznaczonego okresu). Hartmann należał do szczęśliwców, dla których koniec wojny przyszedł szybciej niż śmierć czy kalectwo.
Talent do trzymania się poza celownikami innych pilotów pozwolił mu przeżyć oszałamiającą liczbę 1404 lotów bojowych, spośród których w 825 miał do czynienia z samolotami nieprzyjaciela. Jego łączny wynik wygląda trochę bardziej wiarygodnie po przeprowadzeniu prostych obliczeń: jedno zestrzelenie przypadało średnio na 3,99 misji, bądź też na 2,34 lotów, w czasie których doszło do walki. Inni piloci – co prawda w krótszych okresach – uzyskiwali wyższe średnie. Z upływem zaś każdego kolejnego miesiąca Hartmann zdobywał coraz większą wprawę, inicjatywę i osiągał kolejne sukcesy. Nie będzie zapewne przesadą powiedzieć, że pod koniec konfliktu znał samoloty i taktykę przeciwnika znacznie lepiej niż większość jego pilotów.
Jego zdolność przeżycia wynikała też z niezwykłej wytrzymałości umysłowej i fizycznej oraz z licznych talentów, które rozwinął wcześnie, gdy Niemcy bez pośpiechu szkolili rekrutów w walce kołowej, aerodynamice i systemach mechanicznych. Różnica w wyszkoleniu pilotów Luftwaffe pomiędzy rokiem 1941 i 1945 jest diametralna; wielu młodszych kolegów Hartmanna, którzy trafili na front w późniejszym okresie wojny, zostało rzuconych do kokpitów, otrzymawszy niewiele więcej niż pobieżny kurs i życzenia powodzenia. Z tej przyczyny Hartmann stał się również nauczycielem. Wraz z innymi starymi wyjadaczami (określenie to jest względne: w 1945 r. był zaprawionym w boju 23-latkiem) musiał uczyć nowych pilotów, jak latać i przeżyć w wirze walki. Czasami im się udawało.
Hartmann dysponował także niezwykłym, intuicyjnym zrozumieniem samolotu i potencjału lotniczego, tym nieuchwytnym „czymś”, co wydają się mieć wszyscy wielcy piloci. Zawsze mówił, że umiał po prostu wyczuć, że coś jest nie tak z samolotem, zanim jeszcze dał mu o tym znać jakikolwiek przyrząd w kokpicie. Była to niewątpliwa prawda. Szósty zmysł pilota nie wydaje się ani trochę tajemniczy komukolwiek, kto się zna na pilotażu.
W boju Hartmann odznaczał się wyrachowaniem i opanowaniem, nie tracił amunicji ani skrzydłowych. Zawsze był bardziej taktykiem niż zabijaką, zwykle też unikał ryzykownych sytuacji, atakując dopiero w sprzyjających okolicznościach (czyli często). Każdy guru walki powietrznej, od pierwszych asów I wojny światowej po dzisiejszych instruktorów taktyki myśliwskiej z programu szkoleniowego Top Gun, podziwiałby staranne stosowanie przez Hartmanna ponadczasowych zasad walki: Atakuj od strony słońca. Staraj się wejść na większą wysokość, by oszczędzać prędkość i energię. Lataj głową, a nie mięśniami. Wierzył on w te zasady i trzymał się ich w życiu prawie najmocniej ze wszystkiego.
Przez całą wojnę Hartmann wdawał się w walki z całym spektrum przeciwników i wszystkich pokonywał. Należały do nich setki niefortunnych, niedoświadczonych Sowietów, których na straconej pozycji stawiały pośledniej jakości sprzęt i wyszkolenie, a także ich koledzy z doborowych eskadr, zaliczani przez Hartmanna do najbardziej zaciętych i niebezpiecznych pilotów na wojnie. Ogólnie rzecz biorąc, radzieccy piloci zdobyli opinię nierozsądnych i nieprzygotowanych, która czasem była zgodna z prawdą (choć odzwierciedlała też bezrefleksyjne uprzedzenia), lecz Hartmann uznawał również ich żołnierską finezję i mocne strony.
Służba rzucała go po całym froncie wschodnim – od pierwszych dni na południu Rosji aż po ostateczny odwrót Wehrmachtu w głąb Rzeszy, gdzie niemieckie siły zbrojne uległy ostatecznie unicestwieniu wraz z zetknięciem się frontu wschodniego z zachodnim. Trzysta pięćdziesiąte drugie zestrzelenie Hartmanna nastąpiło ostatniego dnia wojny w Europie, a starcie to daje dobre pojęcie o jego myśliwskim doświadczeniu. Doszło do niego wczesnym rankiem ponad czeskim Brnem. Na tym etapie radzieccy piloci myśliwscy mogli bezkarnie dokazywać nad dymiącymi miastami, ponieważ w przestrzeni powietrznej praktycznie brakowało Niemców – Luftwaffe została zmiażdżona, a cały konflikt już się wypalił. Hitler leżał martwy gdzieś w Berlinie.
Pewien pilot myśliwca Jak-7 świętował zwycięstwo ojczyzny, zataczając leniwą pętlę nad rozciągającymi się w dole ognistymi burzami. Ze swoim zwykłym wyczuciem czasu Hartmann zanurkował za nim niezauważony w Messerschmitcie Bf 109 i puścił serię, po której nieświadomy pilot Jaka runął na ziemię. Całe starcie zajęło kilka sekund. Trafienia Hartmanna zwykle były równie szybkie, a jego pojawienie się – równie zaskakujące dla ofiar. Inni Sowieci w okolicy, uświadomiwszy sobie nagle, że wpadli w zasadzkę, krążyli zdezorientowani. Hartmann oparł się pokusie nawiązania walki z pozostałymi i nadal nurkował z szeroko otwartą przepustnicą na mniejszą wysokość, gdzie mógłby odskoczyć, dzięki kamuflażowi ukryty na tle drzew. Pędząc w kierunku bazy, odwrócił głowę na godzinę szóstą i spostrzegł, że nad Brno nadciągają Amerykanie w lśniących gołym metalem maszynach P-51 Mustang. Ku zaskoczeniu – a może rozbawieniu – Hartmanna alianckie myśliwce rozpoczęły wściekłą walkę między sobą. (Czy pomiędzy Mustangami i Jakami doszło do nieporozumienia? A może antycypowały?) W każdym razie Hartmann pozostawił ich samym sobie. Leciał dalej, by ukończyć ostatni lot i czekać na wojska lądowe gotowe zająć jego lądowisko.
Jak wiemy, front wschodni należał do najstraszniejszych teatrów działań wojennych w dziejach. Był otępiająco bezludny, rozległy prawie nie do pojęcia, zazwyczaj albo zamarznięty, albo pokryty bezkresnym błotem, a dla sztywno wyszkolonego i zindoktrynowanego Niemca – obcy pod wieloma trudnymi do zaakceptowania względami. Kampania na Wschodzie okazała się sztandarową katastrofą strategiczną Niemiec, ale zarazem, o dziwo, kluczem do sukcesu Hartmanna. Choć losy wojny druzgocąco się odmieniły pod Stalingradem, Moskwą i gdzie indziej, Hartmann latał ponad całym tym obszarem, swobodnie atakując niekończące się sznury nacierających radzieckich myśliwców i bombowców. To samo odrodzenie przemysłowe, które uczyniło z sił powietrznych ZSRR realnego przeciwnika Hitlera, nasyciło też celami przestrzeń powietrzną Hartmanna, który dzień po dniu wzlatywał ponad makabryczną rzeczywistość wojny lądowej, tocząc pojedynki, które on i inni lotnicy mieli jeszcze luksus nazywać rycerskimi.
Hartmann należy również do garstki pilotów Luftwaffe znanych z nietypowego malowania samolotów – jego zaś godło stanowi trafną metaforę niezwykłego, nieuchwytnego, tajemniczego życia. Czarny tulipan, jak je nazwał, był wizualnym znakiem rozpoznawczym, który wyróżniał go spośród innych niemieckich samolotów, obsypanych ponurymi plamami szarości i zieleni. Owijał się wokół nosa Bf 109, spowijając go głęboką czernią. Otoczony cienkim, białym konturem, zębaty emblemat tulipana był kanciasty, mechanistyczny, złowieszczy. Choć Hartmann używał go w rzeczywistości tylko przez krótki czas, to podobnie jak jego poprzednik, Czerwony Baron, zyskał trwałą aurę tajemniczości, która wiązała go jeszcze mocniej z mroczną, groźną Luftwaffe. Sowieci nazywali go Czarnym Diabłem, a Stalin w końcu wyznaczył za niego nagrodę.
Ku zaskoczeniu Hartmanna, nieprzyjacielscy piloci zaczęli uciekać, widząc na czele formacji jego samolot z tulipanem na nosie, co nie pozostawiało mu zbyt wielu celów do wyboru. Spadło przez to jego tempo zestrzeleń, więc wypożyczał swoją maszynę młodszym rekrutom, aby dać im pewną nietykalność, a sam wzlatywał w pozbawionej indywidualnych oznaczeń „sto dziewiątce”. Oni uczyli się lepiej panować nad samolotem, a jemu rosła liczba zwycięstw.
Pod kilkoma więc względami – łącznej liczby zestrzeleń, niekwestionowanych umiejętności i naturalnego talentu oraz wytrawnego stosowania technik walki – miał Hartmann najbardziej imponującą karierę spośród wszystkich pilotów myśliwskich, zakładając, że każde zwycięstwo powietrzne zaznaczone szablonem na kadłubie czy ogonie jest oznaką coraz większego prestiżu i wyrafinowania.
Jednak niezależnie od wojennych dramatów i sukcesów, to właśnie powojenne zdarzenia czynią z Hartmanna postać historyczną tak interesującą i na czasie. Zgodnie z warunkami kapitulacji na Wschodzie, on i tysiące innych walczących Niemców zostali przekazani krajowi, z którym walczyli, bez względu na to, gdzie i komu się poddali. W maju 1945 r., pozbawiony powietrznej broni i przywilejów rangi, wpadł w paszczę radzieckiego systemu więziennego, choć skapitulował przed amerykańską 90. Dywizją Piechoty. Kilka godzin po tym, jak zwieńczył swą legendarną karierę ostatnim zwycięstwem, stał się jeńcem Związku Radzieckiego, a wszelkie nadzieje w jego życiu, wszelkie resztki osobistej i zawodowej pozycji, którą zbudował jako żołnierz, wyparowały na polu pod czeskim miasteczkiem Pisek.
Stał tamtego dnia na otwartym terenie wraz z kilkuset niemieckimi rodzinami i uchodźcami. Gdy tylko Sowieci przejęli kontrolę nad sytuacją, rozpętali orgię barbarzyństwa i przemocy, o jakiej czasem człowiek słyszy, ale wzdraga się, by naprawdę ją sobie wyobrazić. Hartmann wspominał później, że Amerykanie jeszcze nawet nie odeszli, gdy Sowieci zaczęli bić, gwałcić, zabijać i poniżać dziesiątki niemieckich kobiet i dzieci. Przez cały wieczór i pierwszą, niekończącą się noc zaszokowanych i wściekłych niemieckich mężczyzn powstrzymywano kolbami karabinów. Niektórzy, w rozpaczliwych próbach odpędzenia zwyrodnialców, zostali na miejscu rozstrzelani za napaść. W końcu przyjechał radziecki oficer i położył kres rzezi, wieszając bez sądu własnych podwładnych. Wśród więźniów nastąpiła ulga, ale pojawiła się też nowa nieufność wobec okrutnej instytucji, w której się znaleźli.
Wytworzył się schemat krzywdy i odwetu, który miał stanowić najoczywistszą normę przez następne dziesięć lat niewoli Hartmanna. Przez całą dekadę przemierzał terytorium ZSRR tam i z powrotem, przerzucany z obozu do obozu, sporadycznie ciesząc się (względnymi) korzyściami, przysługującymi wysokiej rangi oficerom – takimi jak godziwe wyżywienie czy ograniczone możliwości korespondencji ze światem zewnętrznym. Spędził też jednak miesiące w karcerze, znosił głód (czasem z własnej woli, w ramach protestu) i wytrzymywał oszałamiające przesłuchania, gdy usiłowano go zmusić, aby przyznał się do zbrodni wojennych lub zadeklarował lojalność wobec ZSRR, który mógłby wówczas uczynić z niego trofeum.
Powróciwszy w 1955 r. do kraju, który nazywał się już Republiką Federalną Niemiec, ważył 45 kilogramów. Patrząc na jego zdjęcia z tego okresu, można odnieść wrażenie, że kawałki jego duszy, a nie tylko ciała, zostały wyrwane i nigdy nie uzupełnione. Hartmann stał się znieczulony na świat i umocniony w nienawiści wobec Sowietów – zawsze mawiał, że tylko obietnica powrotu do rodziny trzymała go przy życiu. Ponowne spotkanie z Ursulą, żoną i od czasów szkolnych najlepszą przyjaciółką, było łagodne i rozkoszne; ponowna integracja we wstrząsająco nowoczesnym społeczeństwie zachodnioniemieckim – żmudna.
Właśnie dlatego tworzenie nowego lotnictwa wojskowego RFN zajęło tyle czasu. Podczas gdy Hartmann wracał do domu, jego kraj rozpoczynał ostrożny proces remilitaryzacji. Nie miało to już być takie wojsko, do jakiego się przyzwyczaił, lecz rozmyślnie ograniczone przez władze cywilne, biurokratyczne, skomplikowane, świadome przeszłości. A mimo to pod wieloma względami nowoczesne, co stwarzało staremu asowi innego typu dyskomfort. Dało mu jednak znowu cel. Rówieśnicy mówili, że to dla niego najlepsze możliwe powołanie, a rodzina się nie wtrącała, pozostawiając decyzję całkowicie w jego ręku. Kiedy już mniej więcej wydobrzał, zgodził się wstąpić do lotnictwa i na nowo przyswoić umiejętności walki powietrznej, w których kilka lat wcześniej był dosłownie najzdolniejszy na świecie.
Pod pewnymi względami, jakkolwiek dziwnie to brzmi, ta druga kariera lotnicza była bardziej kontrowersyjna i niebezpieczna niż pierwsza. Konflikty z przełożonymi zaczęły się od machinacji w związku z jego przyszłą rangą, być może za sprawą pełnych urazy cywilnych nadzorców (a przynajmniej tak twierdzą jego pierwsi, czołobitni biografowie). Przez ponad dziesięć kolejnych lat Hartmann ułatwiał sprawy swoim przeciwnikom, popełniając szereg błędów w procedurach i osądach, przez które jeszcze bardziej wyglądał jak relikt starych, niedobrych czasów. Pomimo uroczystego wstąpienia do Bundeswehry („Obrony Federalnej”) w charakterze dowódcy pierwszego całkowicie odrzutowego pułku myśliwskiego RFN, Jagdgeschwader 71, nazwanego na cześć Manfreda von Richthofena, jego reputacja i wpływy zanikły. Pod koniec lat sześćdziesiątych był już na wylocie i przyjął ze spokojem wcześniejszą emeryturę po tym, jak zesłano go za biurko do przekładania papierków – najgorsza możliwa forma wygnania dla urodzonego i wychowanego pilota myśliwca. Do tej pory przewyższyli go w awansach młodsi oficerowie, których wyszkolił.
Ostatecznie – co druzgocące – Erich Hartmann nie miał już dokąd pójść, nie licząc domu.
Nie miał jednak nigdy powodu wpadać w rozpacz. Od kiedy jego druga kariera zaczęła się załamywać, doczekał się, podobnie jak wielu kolegów z Luftwaffe, odbudowy swojej publicznej spuścizny przez blisko powiązaną grupę autorów (głównie Amerykanów, głównie wojskowych, głównie mężczyzn), żywo, często osobiście zainteresowanych jego dobrem i reputacją. Komentatorzy ci z entuzjazmem pisali o szlachetności jego powietrznej walki, o uniwersalności obowiązku wobec ojczyzny i ogólnie o jego charakterze – cały czas przy tym pomijając oczywiste, a drażliwe kwestie nazizmu i gorliwej służby Hartmanna reżimowi Hitlera. Z nienawiścią traktowali powolną drogę do lamusa, w jaki zmieniły się jego ostatnie lata w Bundeswehrze, więc nadawali historii jego życia kształt, kolor i dramatyzm. Autorzy ci byli ekspertami swoich czasów dzięki bliskim kontaktom z Hartmannem i odizolowanymi weteranami Wehrmachtu, z których większość, z oczywistych względów, ograniczała udzielanie wywiadów i publiczne dyskusje do grona zaufanych. W epoce publicznego sceptycyzmu pisarze owi oraz bohaterowie ich książek byli swego rodzaju towarzyszami podróży: każdy na swój sposób usprawiedliwiał męstwo panujące ich zdaniem w niemieckich szeregach podczas hitlerowskiej wojny o eksterminację rasową. Czasami czynili to w sposób przekonujący, kiedy indziej – nie bardzo. W każdym razie zbyt niewielu komentatorów spoza tej wąskiej grupy przedstawiło odmienne badania na temat kariery, przekonań czy życia osobistego owych Niemców. Na rynek trafiał szczególny, zdecydowanie intencjonalny obraz wojny i tych, którzy ją toczyli.
W kilku czołowych opracowaniach bogato relacjonowane opowieści o powietrznych pojedynkach wylewały się na stronice książek, tworząc uspokajająco czysty obraz owych asów Luftwaffe; podobnie było z innymi rodzajami broni Wehrmachtu. Komentatorzy uczynili tymczasem Hartmannowi przysługę, przypisując mu cechy osobiste, przeciw którym nie miałby nic żaden pełnokrwisty mężczyzna Zachodu. Był to więc twardy jak stal poszukiwacz wolności, którego pochłonęły radzieckie łagry, a potem wyfrunął na swobodę; człowiek, który dzięki umiejętnościom bojowym w każdej epoce czułby się na swoim miejscu w amerykańskim US Army Air Corps czy brytyjskim RAF-ie. Twórcy opowieści o Hartmannie obdarzyli go wszelkimi skłonnościami twardego indywidualisty i antykomunisty. Dowiadujemy się, że drwił z mierności i biurokracji, był zawzięcie niezależny i czarująco uparty. Nawet gdy mówił, przeciągał samogłoski w sposób kojarzący się ludziom z amerykańskimi westernami z połowy wieku.
Interpretacja ta stała się obowiązująca, kiedy pierwszy wysyp książek zrodził kolejne, a te z kolei dawały początek niezliczonym artykułom prasowym, jednogłośnie powtarzającym tę samą główną tezę: Niemcy ci byli nieskazitelnymi rycerzami przestworzy, a narodowy socjalizm stanowił dla nich mało znaczącą przeszkodę na ścieżce do chwały, nie zaś samą ścieżkę. Ten moralny wniosek przez 60 lat był najlepszą dostępną prawdą historyczną o takich walczących Niemcach jak Hartmann.
Dziś pominięcie przez pierwszych autorów najbardziej oczywistych i problematycznych pytań w życiu Hartmanna sprawia, że jeszcze bardziej rzucają się one w oczy. Co z okresem, gdy Hartmann służył jako drużynowy w Hitlerjugend, czy z indoktrynacją, której poddany był w młodości? A z nazistowskimi ideałami, przesączającymi się do Luftwaffe i innych rodzajów wojsk Wehrmachtu? A z zaciekłym nacjonalizmem i militaryzmem, które kierowały jego życiem i w obecnym wieku okazały się aktualnymi tematami? Badanie tych kwestii niekoniecznie prowadzi do potępienia Hartmanna – obecność zindoktrynowanej nienawiści nie przesądza o jej wpływie na każdego poddanego jej człowieka – ale wprowadza moralną dwuznaczność do narracji, która od zawsze znacznie bardziej przydawała się jako czarno-biała. W pierwszych rundach zimnej wojny płaszczyzna porozumienia nie była miejscem, gdzie szukało się bohaterów.
Autorzy owi znajdowali się oczywiście pod wpływem mnóstwa oddziaływań kulturalnych i politycznych, które wpływały na ich ramy odniesienia i kierowały ich twórczością. Przykładowo, odznaczali się stosunkowo jednakowym pochodzeniem. Byli to często oficerowie albo komentatorzy, którzy zwrócili się ku pisaniu literatury popularnej, zyskawszy już pozycję zawodową w innej dziedzinie; nie byli zawodowymi historykami w tradycyjnym znaczeniu, nie mieli też powiązań z instytucjami akademickimi i nie stykali się z poważniejszą analizą krytyczną. Niektórzy mieli skłonność do czegoś, czego dzisiejsi historycy uczą się nie robić: wykorzystywania historii dla propagowania zawczasu ustalonych sądów, zamiast pozwalać samej historii sugerować, jakie powinny to być sądy.
Warto pamiętać, że wiele z ich literackich apoteoz opierało się przynajmniej częściowo na rzeczywistych cechach charakteru. Hartmann naprawdę był szorstkim, zdecydowanym, zdeterminowanym człowiekiem, zwłaszcza że prezentował się tak wiele lat po tym, jak Trzecia Rzesza legła w gruzach. Biurokraci zaszli mu za skórę jak drzazgi. Nazywał rzeczy po imieniu, czasami głośno i na szkodę własnej reputacji zawodowej. Wtajemniczonym, którzy w ciągu lat tworzyli i chronili dziedzictwo Hartmanna, wydawało się sprawą autentyczną, a nawet konieczną, skupiać się na owych bardziej strawnych elementach jego charakteru i przedstawiać je jako dominujące. Ich bohaterotwórstwo wydawało się wyrastać z czegoś na kształt opiekuńczości – być może z obawy, że Hartmanna i innych pilotów myśliwskich Wehrmachtu dzieli od ruiny tylko jedna nieżyczliwa interpretacja. Widać, że ich uczucia wobec Experten były głębokie, osobiste, a może nawet rozsądne w danych okolicznościach kulturowych i historycznych. Ale to nie znaczy, że mieli rację.
Weil im Schönbuch (Niemcy) oraz „Co” niniejszej książki
Tuż na północ od rodzinnego miasta Hartmanna, Weil im Schönbuch w południowo-zachodnich Niemczech, rozciąga się panorama wzgórz, zielonych i pofałdowanych, pokrytych pszenicą. Latem tylko zagajniki wyróżniają się w krajobrazie, który ciągnie się falami aż po horyzont, dopóki barwy nie rozmyją się we mgle. Można się wsłuchać w szmer miliona kłosów pszenicy obijających się o siebie na lekkim wietrze, albo w eskadry szczebioczących tu i tam ptaków. Ciche, spokojne miejsce.
Wrażenie to się rozwiewa, gdy człowiek przypomni sobie, co się tutaj działo. Na takich właśnie wzgórzach naziści doglądali niemieckiej młodzieży, uczącej się latać szybowcami. Był to program doskonały w swej nikczemności: obiecujących lotników – siedmio-, dziesięcio-, trzynastoletnich – już wtedy wyznaczono na przyszłych pilotów myśliwskich i bombowych realizujących żarłoczne podboje Hitlera. Chłopcy dążyli do pierwszych powietrznych zwycięstw – nad chłoszczącym wiatrem, rzeźbą terenu, stoperami instruktorów – w sposób, w jaki każdy młody człowiek podąża za wołaniem przygody. Nie byli jednak świadomi nadrzędnych planów kierunkujących ich edukację.
To naprawdę smutne spostrzeżenie, że niemiecka młodzież była najważniejszym wojennym surowcem, jakiego potrzebował Hitler. Wyrywał tych chłopców z dzieciństwa, które mogło mieć zupełnie inny, łagodniejszy charakter, by stali się paliwem dla jego machiny nienawiści.
Dziesięciotysięczne Weil im Schönbuch leży zaledwie pół godziny jazdy pociągiem ze Stuttgartu. Pewnego wiosennego dnia, późnym przedpołudniem, pojechałem tam, sądząc, że jeśli znajdę się bliżej miejsca, gdzie Hartmann dorastał i mieszkał, to będę mógł zbliżyć się do niego jako do osoby. Wysiadłem na maleńkim dworcu i poszedłem Bismarckstrasse w stronę zwartego rynku. Ta rozległa przestrzeń stanowi społeczne serce miejscowości, a w chwili mojego przybycia napełniała ją zapachem miejscowa piekarnia, wypuszczająca najlepszą możliwą reklamę świeżych bułeczek. W niskim, wczesnym słońcu przechadzało się po wytartym bruku stadko uczniów w czapkach, z ciasno zapiętymi tornistrami w jaskrawych kolorach.
Za zakrętem młoda kobieta podawała włoskie obiady w kawiarnianym ogródku. Wyglądała na osiemnaście lat, była zjawiskową szatynką i pracowała sama na powolnej zmianie, nucąc do wtóru radia to piosenkę Bryana Adamsa, to znów Dona Henleya. Co jakiś czas zaglądała w budynku do małego boksu w kącie, gdzie siedziała z poplamionym pomidorami mężczyzną po pięćdziesiątce (jak przypuszczałem, właścicielem), który na bieżąco dolewał pilznera do dwóch kufli.
Usiadłem przy stoliku na dworze, twarzą w stronę rynku, a kelnerka zaraz przyszła. Przywitałem się w rachitycznym niemieckim i zamówiłem kawę. Gdy odchodziła, zastanawiałem się, co może sądzić o najsłynniejszym nieżyjącym żołnierzu ze swojego miasta. Hartmann nie żył już od prawie dwudziestu lat; uznałem, że kelnerka mogła się urodzić już po jego pogrzebie, a może i po tym, jak władze miejskie nadały jego imię jednej z ulic. Hartmannstrasse leży na północy, w pobliżu drogi na cmentarz, ze schludnymi, kolorowymi domkami po obu stronach. Być może się zastanawiała, jak to wcześniej robili inni typowo prostolinijni Niemcy, dlaczego stosunkowo młody amerykański uczony, taki jak ja, miałby się interesować takim starym Niemcem jak on czy mieć na jego temat coś do powiedzenia.
Wróciła w momencie, gdy wyjąłem pióro i notes z papieru makulaturowego, i rzuciła mi porozumiewawczy uśmiech. Przyznałem, szczerząc się szeroko: „Tak, szukam tu informacji”. Od razu rzuciłem się na głęboką wodę, bez niezręcznej pogawędki pytając o Hartmanna. Moja niewielka biegłość językowa wydawała się pretekstem, by przejść do konkretów.
Odpowiedziała bardzo dobrą angielszczyzną, że owszem, oczywiście wie, kim był Erich Hartmann. Stwierdziła, że to „ten lotnik”, wyciągając ręce i machając jak skrzydłami samolotu. Zapytała, czy widziałem jego dom i grób – widziałem oba. Doszedłem do wniosku, że kelnerka ma jakąś powierzchowną wiedzę o historii asa, ale nie czuje się do niej głęboko przywiązana: rozmowa o Hartmannie wydawała się z jej strony niedbała, jakby poproszono ją o oprowadzenie wycieczki, a niespecjalnie ją to obchodziło.
Zapytałem, czy uczyła się o nim w szkole.
– O nie, nie w szkole – odpowiedziała pospiesznie. – Ale wszyscy nadal go znamy. I całą resztę.
Wskazała na drugą stronę ulicy, gdzie stał wojenny pomnik z wypisanymi nazwiskami miejscowych poległych z obu wojen światowych. Nie wiedziała, że kilka minut wcześniej już go sfotografowałem. Uświadomiłem sobie, iż pobliski pomnik – rzeźba z brudnego brązu, przedstawiająca klęczącego żołnierza w hełmie, który podtrzymywał rannego towarzysza – wzbudza zaskakujące emocje. Skłonił mnie, abym pomyślał o rodzinach i o tym, jak bezlitośnie wojny światowe uszczupliły kilka pokoleń. Jak na takie małe miasteczko, lista zabitych jest zdumiewająco długa.
Zauważyłem też, że wszystkich tych żołnierzy zebrano razem – nie było odrębnej listy dla tych, którzy zginęli, wykonując rozkazy Hitlera, i odrębnej dla wcześniejszych poddanych cesarza Wilhelma II. Później zastanawiałem się, czemu mnie to zaskoczyło.
– A więc miejski bohater? – zapytałem.
– O tak – odparła.
– Co o nim mówią tutejsi? Czy jeszcze o nim rozmawiają?
Przestąpiła z nogi na nogę.
– Tak, czasami rozmawiamy… Mieszkał tu całe życie.
W jej tonie pojawił się jakiś odcień niecierpliwości. Uznałem, że przywykła do obcych, ale nie do wścibskiego wypytywania. Wtem otworzyły się pobliskie drzwi i ze środka budynku dobiegł czyjś głos. Starszy mężczyzna. Kelnerka wyprostowała się i podniosła długopis, który zawisł nad bloczkiem do zapisywania zamówień: kategoryczny sygnał.
– A więc co chciałby pan zamówić? – zapytała.
Nie naciskałem, w obawie, że została przyłapana na bezczynności. Złożyłem zamówienie, patrzyłem, jak wchodzi do środka, i podniosłem notes, żeby coś nabazgrać. Przede wszystkim miałem nowe pytania. Skończywszy notatki, przez jakiś czas wpatrywałem się w ziemistą kawę, którą przyniosła.
Z rozmowy tej wyniosłem parę spostrzeżeń. Po pierwsze, zdałem sobie sprawę, że nie badam wyłącznie (ani nawet przede wszystkim) Ericha Hartmanna. Badałem opowieść o Erichu Hartmannie, a to zupełnie co innego. Wiedziałem, że opowieść ta w pierwotnej wersji została zredagowana z żarliwością i determinacją w latach sześćdziesiątych i ciekawiło mnie, jak odbijała się echem aż do dzisiejszych czasów. Każdy biograf próbuje dać czytelnikom wgląd w czyjeś życie, ale to przedsięwzięcie musiało pomóc im spojrzeć na sposoby, w jakie przez dziesięciolecia ludzie nadawali życiu Hartmanna znaczenie. Nie byłem pewien, od czego zacząć. O ile Hartmann miał być głównym bohaterem, o tyle jego wielbiciele, krytycy i piewcy musieli odegrać role drugoplanowe. Nawet mojej kelnerce mogła się taka przytrafić.
Drugie spostrzeżenie, szczerze mówiąc, brzmiało, że nie najlepiej poradziłem sobie z prowadzeniem wywiadu. Był to sam początek projektu; gdybym rozmawiał z kelnerką z perspektywy wieloletniej praktyki, może wyciągnąłbym z niej więcej. Więcej spontaniczności, więcej refleksji osobistych, mniej scenariusza. Może nawet dotarłbym do poplamionego pomidorami właściciela.
Im więcej z biegiem czasu o tym myślałem, tym pewniej się z tym czułem. Moim celem, w owej chwili w kawiarni, było nie tyle „rozgryźć” Ericha Hartmanna, co zrozumieć Erika Schmidta – poukładać sobie projekt w głowie niczym ciekawski (i co najmniej w pewnym stopniu kierowany) człowiek z zewnątrz, usiłujący dokonać pewnej autorefleksji przed sformułowaniem nadrzędnej deklaracji na temat, którym się zająłem. Działo się tam coś dla mnie fundamentalnego – zaczynałem pojmować historię nie jako systematyczne zestawienie faktów (jak wielu z nas ją pamięta ze szkoły), lecz jako przygodę, w której każda biografia, artykuł czy wygłoszone wspomnienie mówi tyleż o swoim autorze, co o temacie.
Wśród pytań, które nie dawały mi spokoju po odejściu kelnerki, kilka dotyczyło celu niniejszego projektu. Zastanawiałem się, dlaczego czuję taki przymus, taką pilną potrzebę uganiania się za Hartmannem? Nie jestem wyznawcą bohaterów ani łowcą skandali; nie chodziło o żadną z tych kwestii. Ale o coś musiało.
Siedząc tam przy kawie, podniosłem wzrok ku słońcu, wciąż się wznoszącemu – temu samemu słońcu, na którego tle chował się Hartmann w powietrznych walkach. Prawie widziałem go tam w górze, jego zwroty, przyspieszenia, uniki.
Prawie.
Loveland w Kolorado oraz „Dlaczego” niniejszej książki
Był idealny letni wieczór, w powietrzu unosił się zapach, a ostatnie promienie słońca jak złoty pył czepiały się wierzchołków Gór Skalistych. Szedłem na uliczny festyn w centrum Loveland w Kolorado, który ogłoszono jako hołd dla lat czterdziestych. Wyobrażałem sobie muzykę na żywo z orkiestrą dętą, lody i mnóstwo starych opowieści o tej najbardziej doniosłej z dekad. Liczba ludzi, którzy ją przeżyli, coraz bardziej się kurczy, miałem więc zamiar uważnie słuchać i często się uśmiechać.
Kiedy wyszedłem zza ostatniego zakrętu i zobaczyłem w końcu, co się dzieje na odgrodzonej ulicy, wpadłem w zachwyt. Muzyka, społeczność, składane krzesła – wszystko to, zgodnie z oczekiwaniami, było na miejscu, ale wzdłuż całej ulicy stały czołgi. Pancerne wozy bojowe, odnowione i zachowane w kamuflażu i z oznaczeniami z lat czterdziestych, w gasnącym świetle przyczajone przy krawężnikach. Ludzie spacerowali pod olbrzymimi lufami, wydawało się, że bez choćby przelotnej myśli o tym, jakim świadectwem historii stała się tymczasowo ta impreza.
Później się dowiedziałem, że miasto zawarło umowę z miejscowym kolekcjonerem sprzętu wojskowego; jego pojazdy z kilku krajów stały przy ulicy zaparkowane z taką precyzją, jakby przyprowadziły je te same załogi, które początkowo pojechały w nich na wojnę. Podszedłszy bliżej, mogłem wyczuć tę upajającą, niosącą mgliste widmo łatwopalności woń, jaką roztacza stary sprzęt wojskowy – resztki benzyny i siedemdziesiąt lat smarów i rozpuszczalników. W tych starych narzędziach wojny wciąż tliło się życie, a ja oglądałem każde z nich i wodziłem palcami po zimnym, stalowym pancerzu, pozwalając, by paznokcie zahaczały o łuszczące się warstwy matowej farby maskującej. Sprawdzałem równość rzędów nitów, przyglądałem się ciasnym wgłębieniom spoin i mierzyłem w głowie grubość płyt pancernych. Uśmiechałem się do oliwkowego pragmatyzmu tych starych konstrukcji.
Zaskoczył mnie widok na tym pokazie kilku wozów Wehrmachtu. Pokrywała je farba o różnej kolorystyce i świeżości, a jeden, wyróżniający się eksponat został niedawno przemalowany na pustynny beż, zapewne charakterystyczny dla afrykańskiego teatru działań (mógł to być niszczyciel czołgów Nashorn, ale nie jestem pewien). W środku stał mężczyzna – wolontariusz w kompletnie zrekonstruowanym niemieckim mundurze wojskowym. Górna połowa jego ciała wystawała z otwartego włazu; rozmawiał z miejscowymi, odpowiadając na pytania, czym jest ten dziwny, kanciasty, ciężki pojazd. Podświetlony od tyłu latarnią, wychylał się zza krawędzi zewnętrznego pancerza, trzymając lewą dłoń na przytwierdzonej do burty atrapie miny. Okrągła mina miała ok. 30 cm średnicy i kolor grafitu, co wyróżniało ją na tle kamuflażu. Druga dłoń wolontariusza spoczywała w pobliżu namalowanego od szablonu niemieckiego krzyża, symbolu przynależności państwowej pojazdu. Mężczyzna wyjaśniał sposób działania miny z beztroską sklepikarza zachwalającego brzoskwinię.
Wtem, w przebłysku odbitego światła latarni, ujrzałem patkę Waffen-SS na kołnierzu jego koszuli. To nie był zwykły niemiecki mundur: to było umundurowanie najbardziej zaciekłych, fanatycznych oddziałów bojowych Hitlera. Przystanąłem gwałtownie. Metaliczna nić tego ostrego symbolu dwóch błyskawic wyłoniła się w ponurym świetle, a gdy mężczyzna ruszał się i gestykulował, symbol wydawał mi się nieruchomy, skupiając i odbijając otaczające światło, ani trochę nie przytłumiony upływem czasu.
W piersi zabulgotało mi obrzydzenie. Gdyby wolontariusz spojrzał w moją stronę, pewnie zmieszałoby go moje gniewne spojrzenie. Przez moment ogarnął mnie fizjologiczny efekt uczuć i pojęć skrytych gdzieś głęboko wewnątrz mnie i rzadko wychodzących na światło dzienne: Ten mundur powinien obrazić całą dzielnicę. Po co on się obnosi z tym śmieciem? Tak właśnie dochodzi do normalizacji zła.
Nie przeceniajmy wyrafinowania mojej reakcji. Była intuicyjna, szybsza od rozumu i osądzająca. Prawda jest taka, że niewiele wiedziałem o całej imprezie, a jeszcze mniej o mężczyźnie w czołgu; nie było podstaw sądzić, że czymkolwiek się różnił od niezliczonych, sympatycznych rekonstruktorów militarnych, zajmujących się czymś, co lubią. Prawie natychmiast moją uwagę przyciągnęła nie tylko rozgrywająca się przede mną scena kulturalno-historyczna, ale i moja własna reakcja. Byłem swoim własnym widzem, zastanawiając się, jakie czynniki splotły się, tworząc tak osobliwe doświadczenie. Odraza osłabła, a fascynacja wzrosła.
Zrozumiałem, że oddziałujące na mnie w tej chwili wpływy nie różniły się zapewne od tych, które w pewien sposób działają na nas wszystkich. Rodzina, kultura, edukacja, zawód, wszelkie zaprogramowane w naszych mózgach koncepcje o świecie – rzeczy te czynią z nas osoby, którymi jesteśmy, i w ciągu naszego życia przejawiają się na wiele sposobów. W tym przypadku przeżywałem dziedzictwo swojej rodziny i wychowania, którego nigdy wcześniej nie odczuwałem z taką siłą.
Zaczęło się, kiedy byłem dzieckiem, gdy rodzina dała mi podstawowe pojęcie o Hitlerze i wojnie. W domu niemieckich dziadków, gdzie spędzałem czas latem i w okresach świątecznych, o pladze nazizmu słyszałem w krótkich, wyraźnych chwilach: Hitler był głupcem i oszustem. Pamiętaj, że nie wszyscy Niemcy byli nazistami. O ile wiem, moja rodzina z obu stron jest w większości niemiecka, a po stronie ojca rodowód jest najbardziej wyraźny. Jego bliscy krewni przed I wojną światową przebyli skomplikowaną trasę z Niemiec na Ellis Island: najpierw do Rosji, która oferowała wówczas korzystne nadania ziemi i ulgi podatkowe Niemcom chętnym do osiedlenia i pracy, a stamtąd, gdy plan ten nie wypalił, z powrotem przez Europę i na drugą stronę Atlantyku. Jako młodzieniec cieszyłem się mieszaniną wpływów niemieckich i rosyjskich w języku, kuchni i pamięci rodziny. Stare wspomnienia miały też w sobie pewien ciężar moralny, jak również intuicyjną obronę ojczyzny – zwykłych Niemców i ich tożsamości narodowej.
Dopóki nie zobaczyłem tamtych dystynkcji, nie miałem pojęcia, jak głęboko biegną te wpływy.
Wieczór w Loveland ukształtował niniejszą książkę na dwa główne sposoby. Po pierwsze, skłonił mnie do pilności. Symbol Waffen-SS był jaskrawym przypomnieniem, że nazizmu, podobnie jak innych rodzajów nienawiści, nigdy nie udało się naprawdę zgładzić. Wobec wolontariusza w czołgu nie czułem większej niechęci niż wobec martwej stali, na której stał, ale pokazując mi ten symbol, w pewien sposób mnie przebudził. Symbole oznaczają bardzo konkretne rzeczy – czasem są to rzeczy straszne, które zostają uładzone i wywyższone do postaci mitów, kiedy reszta spośród nas nie zwraca na to uwagi.
Po drugie, doświadczenie przypomniało mi o różnicy pomiędzy ochroną historii a jej rozumieniem. Kustosze muzeów i miłośnicy militariów często mówią o konieczności zachowania reliktów historii – artefaktów, sprzętu, dokumentacji, czołgów na ulicy – i to ma kluczowe znaczenie, ale dla mnie wydawało się co najwyżej połową roboty. Przechować symbol Waffen-SS to jedna rzecz; przyjmować go w kontekście i szczegółowo, by pojąć jego znaczenie, pochodzenie i zastosowanie oraz istotność w dzisiejszych czasach, to co innego. Najlepsi historycy zawsze pomagali nam samodzielnie odpowiadać nie tylko na historyczne „co?” ale również na „dlaczego?” oraz „co w związku z tym?”.
Powiem więc wprost. Jedna rzecz to zachować historię życia Ericha Hartmanna w takiej postaci, w jakiej ją nam przekazano. Czymś zupełnie innym jest zrozumienie jej pochodzenia, znaczenia, autorów, sukcesów, porażek i konsekwencji. Jeszcze inną trudną sprawą jest prawdziwe dostrzeżenie człowieka za zasłoną narracji. Nie wiem jeszcze, czy to w ogóle możliwe.
Oto mój plan. Co jakiś czas będę odbiegał, o ile okaże się to konieczne, od liniowej, biograficznej relacji o życiu Hartmanna. Relację taką można znaleźć gdzie indziej. Trzeba rozumieć kontekst, zadawać pytania, a moim celem przy tworzeniu tej książki nie jest (uwaga na spoiler!) poinformować czytelnika, „jakim człowiekiem” był Hartmann w samej głębi serca, po czym przejść do kolejnej sceny walki powietrznej. Nie, moim celem jest pokazać, że jeśli chce się zrozumieć jakąkolwiek postać historyczną, trzeba szukać gdzie indziej niż jej serce. Trzeba uwzględniać jej szczególne dziedzictwo kulturalne, intelektualne i filozoficzne, którego różne elementy łączą się, niczym kawałki gliny nakładane warstwami na rzeźbę w procesie twórczym, czyniąc ludzi takimi, jacy są. Wszyscy podlegamy takim procesom, sądzę więc, że zrozumienie życia Hartmanna może nam pomóc zrozumieć własne. Mam również nadzieję, że pomoże nam wykorzystać swój wyjątkowy udział w historii, abyśmy dziś i jutro podejmowali dla siebie lepsze decyzje. Stawka z pewnością jest wystarczająca.
Zrobię, co w mojej mocy. Zaczniemy od wojny.