- W empik go
Czarny Wygon. Tom II. Słowo Czarnego, Bisy, Bisy II - ebook
Czarny Wygon. Tom II. Słowo Czarnego, Bisy, Bisy II - ebook
Cykl Czarny Wygon Stefana Dardy to jedno z najbardziej spektakularnych dzieł polskiej literatury grozy. Wydany wcześniej w czterech tomach, zdobył serca czytelników i recenzentów, był nagradzany i wyróżniany nominacjami w wielu prestiżowych plebiscytach. Zapraszamy do magicznego, wykreowanego z rozmachem świata, łączącego elementy słowiańskiej mitologii ludowej oraz głęboko zakorzenionych wierzeń religijnych z twardymi realiami początku dwudziestego pierwszego wieku; do świata urzekającego klimatycznymi krajobrazami Roztocza, ale też wywołującego niepokój i stawiającego przed bohaterami wiele trudnych wyzwań. Czarny Wygon to opowieść o walce z samym sobą, przyjaźni, miłości i odwiecznych zmaganiach ze złem, które czasem bywa bliżej, niż mogłoby się nam wydawać…
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-366-9 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ten strach był dla niej jak zaciskająca się coraz mocniej na szyi pętla.
Przed chwilą, gdy siedziała przy łóżku Mateusza i patrzyła w rozpalone gorączką jasnoniebieskie oczy, usiłowała nie dać po sobie poznać, że jej oddech również staje się coraz płytszy, a panika lodowatymi palcami uciska tłukące się w piersiach serce. Chłopiec szukał na twarzy matki spokoju, wypatrywał choć śladu nadziei, więc nie mogła go zawieść.
Kiedy wreszcie zasnął, bezszelestnie wymknęła się z pokoju, zostawiając zapaloną nocną lampkę i lekko uchylone drzwi. Zbliżała się już północ, a ona dopiero teraz przypomniała sobie o wypranej pościeli rozwieszonej rano na sznurach obok domu. Zarzuciła więc na plecy wełnianą chustę i wyszła na podwórze. Zmierzając w kierunku odbijających światło księżyca, poruszanych wzmagającym się wiatrem prześcieradeł i poszew, wierzchem dłoni otarła wilgoć z policzków. Obraz stał się ostrzejszy.
Noc była jasna, choć przepływające po atramentowym niebie chmury od czasu do czasu kradły trochę księżycowego blasku. Teresa podniosła głowę i spojrzawszy w niebo, uświadomiła sobie, że jest już po pełni. W ostatnich tygodniach czas miał dla niej tylko jeden wymiar, określony trudną do precyzyjnego oznaczenia, choć przerażająco nieuchronną datą. Jeszcze rok temu, w Wielki Piątek dwa tysiące szóstego roku, przygotowywałaby się na nadejście Wielkanocy, czuwając przy Bożym Grobie w miejscowym kościele. Teraz było jej wszystko jedno. Jeszcze kilka dni temu, przed wizytą w lubelskim szpitalu, błagała na kolanach o cud, ale teraz było jasne, że ten się jednak nie zdarzy.
Przystanęła, gdy do jej uszu od strony drogi prowadzącej z Adamowa dobiegły jakieś odgłosy, przeciskające się przez chłodną ciszę kwietniowej nocy. Otuliła się mocniej chustą i stanęła nieruchomo. Po chwili rozpoznała charakterystyczne skrzypienie nienasmarowanych łożysk znajomej dwukółki.
„Co on, do diabła, robi tu o tej porze, i to w taką noc? — zapytała samą siebie w myślach. — Chyba już mu się całkiem pomieszało w tej starej, siwej głowie”.
Wzruszyła ramionami i zaczęła zdejmować pościel. Odgłosy były coraz wyraźniejsze, a do zgrzytów i popiskiwania wydawanego przez koła starego wózka dołączyło miarowe szuranie podeszew o nawiewany na asfalt piach.
Pamiętała tego człowieka jeszcze z czasów, gdy był postawnym, wysokim mężczyzną z bujną, czarną brodą. Sprowadził się do Adamowa mniej więcej w połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Ojciec Teresy wspominał, że Bobowicz początkowo budził wśród miejscowych nieufność, ale ponieważ na koniach znał się jak mało kto, a do pomocy zawsze był pierwszy, prędko zaskarbił sobie uznanie okolicznych gospodarzy. Niektórzy mówili, że to brat słynnego w swoim czasie na Zamojszczyźnie cygańskiego wójta — Romana Bobowicza z Grabowca. Ile w tym było prawdy, a ile zwykłego ludzkiego gadania, trudno powiedzieć, ale przybycie Czarnego, jak wszyscy nazywali go w okolicy, zgadzałoby się w czasie z przymusowym osiedlaniem Romów w grabowieckim pałacu.
Od kiedy konie ostatecznie zastąpione zostały przez maszyny, Czarny zaczął najmować się do pracy w lesie, a gdy z powodu artretyzmu i podeszłego wieku musiał zrezygnować i z tego zajęcia, zajął się zbieraniem złomu po wioskach w okolicy Adamowa. Lekko przygarbiona sylwetka, ciągnąca za sobą skrzypiącą dwukółkę, stała się nieodłącznym elementem lokalnego krajobrazu.
Był już na wysokości domu Teresy, kiedy skończyła zbierać pranie. Widok na drogę zasłaniał wysoki parkan, ale dochodzące zza ogrodzenia dźwięki nie pozostawiały wątpliwości co do miejsca, w którym znajduje się Bobowicz. Kobieta wzruszyła ramionami i ruszyła w stronę domu. Co ją obchodzi jakiś stary wariat?
„Jak ma ochotę, to może sobie tak łazić nawet do Niedzieli Wielkanocnej albo i dłużej” — pomyślała.
Kiedy zamykała za sobą drzwi, skrzypienie wózka i kroki starego ustały; miała wrażenie, że dokładnie na wysokości jej furtki. Być może Czarny usłyszał ją i chciał zapytać o jakieś niepotrzebne metalowe sprzęty.
Po chwili jednak uświadomiła sobie, że coś jest nie tak. Przyzwyczaiła się do wizyt Czarnego w Bliżowie, ale ta dzisiejsza wyglądała jakoś… inaczej. Teresa stała przez chwilę na środku kuchni z naręczem pachnącej świeżością pościeli, po czym położyła ją na krześle i znów wyszła na zewnątrz.
Nic się nie zmieniło. Było całkowicie cicho, nie licząc szumu wiatru, który wciąż się wzmagał.
Wreszcie zrozumiała.
Za każdym razem, gdy Czarny zbliżał się do Bliżowa, dźwiękom wydawanym przez jego wózek towarzyszyło zawzięte ujadanie. Być może skrzypienie kół tak rozwścieczało miejscowe kundle, a może w nieznajomym człowieku wyczuwały one jakieś zagrożenie. W każdym razie przybycie Bobowicza do tej pory zawsze było przez nie sygnalizowane, zanim jeszcze mieszkańcy zauważyli go na opadającej ku wsi drodze.
Tym razem nie zaszczekał ani jeden pies.
2.
Mateusz w ciągu ostatnich dni przespał najwyżej kilkanaście godzin. Choroba wyniszczała go od środka, a bólu nie były w stanie zagłuszyć nawet silne medykamenty, więc tym bardziej każda kolejna godzina snu była dla chłopca na wagę złota. Stojąc przed drzwiami, Teresa z niepokojem oczekiwała pierwszego hałaśliwego szczeknięcia, które sprawi, że cała wieś zabrzmi kakofonią psiego ujadania. Już nie było jej wszystko jedno.
Ruszyła w stronę furtki.
Gdy ją uchyliła, zobaczyła Czarnego, który stał nieruchomo i patrzył w stronę kobiety. Czekał.
Kolor włosów i brody, od którego wzięło się jego przezwisko, dawno już zastąpiła siwizna. Oczy, płonące niegdyś ciemnym blaskiem, z czasem zostały zasnute bielmem, ale Bobowicz nie wyglądał na niedołężnego starca. Choć przygarbiony pod jarzmem upływającego czasu, i tak górował nad Teresą prawie o dwie głowy. Po plecach kobiety przebiegł dreszcz, mimo tego podeszła bliżej i odważnie spojrzała Czarnemu prosto w twarz.
— Panie Bobowicz, po co pan się tu kręci po nocy? — zapytała. — Przecież o tej porze i tak nie uda się panu niczego znaleźć, a tylko…
Zgubiła wątek. Jego osadzone w śniadej twarzy oczy niemal fosforyzowały bielą. Poruszane wiatrem siwe, długie włosy, w których tańczyło światło księżyca, sprawiały, że wyglądał wręcz upiornie. Teresa cofnęła się o krok.
— Zaraz pobudzi pan tym swoim wózkiem wszystkie psy we wsi, a mój syn bardzo potrzebuje snu.
Przyszło jej na myśl, że mógłby zostawić dwukółkę i wrócić jutro, ale zanim zdążyła to zaproponować, usłyszała:
— Tak, doskonale zdaję sobie z tego sprawę, moja droga. To zdecydowanie zbyt późno wykryty mięsak Ewinga, nieprawdaż?
Zanim dotarła do niej treść pytania, zwróciła uwagę na to, że Bobowicz inaczej niż zwykle artykułuje słowa. Rozmawiała z nim wielokrotnie, gdy przychodził po stare rupiecie, lecz tym razem jego głos brzmiał zupełnie inaczej. Łagodnie, dźwięcznie, z trudnym do wychwycenia, ale słyszalnym obcym akcentem.
— Skąd pan wie? — zapytała po chwili.
Uśmiechnął się, odsłaniając dwa rzędy równych i zaskakująco białych zębów. Pierwszy raz widziała, jak Czarny się uśmiecha.
— Och, Teresko… Ja wiem więcej, niż mogłoby ci się zdawać.
— Ludzie gadają, prawda? Czasem mam wrażenie, że cieszą się z nieszczęścia, które nas…
— Ludzie przeważnie rozmawiają na serio o rzeczach zupełnie nieistotnych — przerwał jej — a po sprawach naprawdę ważnych prześlizgują się ledwie pobieżnie. Nie od nich wiem o twoim problemie i nie pytaj skąd, bo to akurat nie ma najmniejszego znaczenia.
Uśmiech zniknął z jego twarzy. Zasnutymi bielmem oczyma uważnie przypatrywał się kobiecie. Wreszcie znów się odezwał:
— Jestem tu, aby ci pomóc, moja droga. Wiem, czego potrzeba tobie i twojemu synkowi.
Teresa pokręciła głową.
— Lekarze nie dają żadnych szans, więc…
— Są inni lekarze. Są nowe metody leczenia, które mogą znacznie przedłużyć życie Mateuszowi. Oczywiście wymagają one dalekich wyjazdów, nawet za granicę, są kosztowne, ale dają nadzieję.
— Wiem, ale nie mam takich pieniędzy — powiedziała, spuszczając wzrok. — Brakuje mi nawet na lekarstwa, a co dopiero…
— Nie wyglądam na krezusa, ale pamiętaj, że pozory mogą mylić. — Podszedł do kobiety i położył dłonie na jej ramionach. — To jak, Teresko? Jeśli miałbym taką kwotę, przyjęłabyś ją ode mnie?
Ponownie na niego spojrzała, a zaraz potem skinęła głową.
— Zrobiłabym wszystko, by dać Mateuszowi szansę.
Mężczyzna znów się szeroko uśmiechnął.
— To właśnie chciałem usłyszeć — rzekł, a zaraz potem dodał: — Oczywiście, nie zrobię tego za darmo. Mam nadzieję, że to rozumiesz, moja droga?
Jeszcze raz skinęła głową.
— Będę cię wkrótce potrzebował. — Przez wełnianą chustę poczuł, jak kobieta zaczyna drżeć i dodał:
— Nie bój się, to nie jest to, o czym myślisz. Zresztą, jestem już na to za stary. — Nieprzyjemny śmiech, który przerwał jego słowa, zupełnie nie pasował do wcześniejszego, łagodnego tonu głosu.
Odsunęła się o kilka kroków.
— Więc co mam zrobić? — zapytała. — I jaką mam pewność, że mówi pan prawdę o tych…, o tym, że dostanę te pieniądze?
— Nie masz żadnej pewności — odparł, szczerząc zęby w fałszywym uśmiechu. — Masz za to moje słowo i ono na razie musi ci wystarczyć.
Rozpiął płaszcz i z jego wewnętrznej kieszeni wyjął białą, lekko pomiętą kopertę.
— Trzymaj. Na razie jest pusta, ale gdy zrobisz to, czego od ciebie oczekuję, znajdziesz w niej wystarczającą ilość pieniędzy. Wiedz jednak, że nie będzie to łatwe zadanie. Dlatego dam ci do namysłu dobę. Jutro o tej porze znów przyjdę i jeśli tutaj, pomiędzy deskami furtki, nie znajdę koperty, będzie to znaczyło, że nie zmieniłaś zdania.
Nie czekając na odpowiedź, chwycił za metalową rączkę dwukółki i ruszył w powrotną drogę. Wózek zaskrzypiał przeraźliwie, a Bobowicz odwrócił się i rzucił jeszcze przez ramię:
— Nie bój się, psy nie będą dziś szczekać. Możesz być o to spokojna, moja droga. Możesz być spokojna, bo Czarny zawsze dotrzymuje słowa.
3.
Wiatr ustał zupełnie, zanim jeszcze zdążyła dojść do domu.
Od strony drogi jeszcze przez długi czas dochodziły dźwięki hałasującego wózka Bobowicza, ale Teresa nie słyszała nic poza nimi. Gdy wreszcie i one ucichły, zamknęła za sobą drzwi na skobel, a potem zajrzała do Mateusza. Spał spokojnie, lekko się uśmiechając.
Przeszła do swojego pokoju, gdzie przylgnęła plecami do nagrzanego kaflowego pieca. Była zziębnięta, zmęczona, a do tego wytrącona z równowagi. Próbując zebrać myśli, obracała w dłoniach białą, pustą kopertę.
Nigdy by nie przypuszczała, że Czarny zna imię jej syna, a była niemal na sto procent przekonana, że podczas rozmowy to właśnie Bobowicz przywołał je po raz pierwszy. O ile jednak to akurat można wytłumaczyć jego zażyłością z niektórymi mieszkańcami Bliżowa, o tyle zupełnie nie mogła pojąć, skąd miał takie dokładne informacje o chorobie, na jaką cierpiał Mateusz. Tak naprawdę jej nazwę znała chyba tylko Teresa i lekarze zajmujący się chłopcem. We wsi mówiło się, że „mały Bielak ma raka” i „podobno już są przerzuty, nie wiadomo nawet, czy chłopak doczeka do lata”. Tyle wystarczało. Nikomu nie były potrzebne fachowe określenia. Nawet Bożena pewnie zdziwiłaby się, gdyby nagle usłyszała o mięsaku Ewinga, mimo że przecież to właśnie ona, jako chrzestna Mateusza i mieszkająca po sąsiedzku rodzona siostra Teresy, o jego chorobie wiedziała naprawdę sporo.
Wątpliwości po nocnej rozmowie było o wiele więcej. Czarny nie tylko brzmiał inaczej niż podczas wcześniejszych spotkań, ale mówił też w zupełnie innym niż kiedyś, kwiecistym stylu. Skąd ta nagła odmiana? Czy rzeczywiście mógł wspomóc Teresę tak dużą kwotą, że mogłaby dać ona jej synowi szansę na leczenie? Czy w ogóle istniały pieniądze dające nadzieję na przedłużenie życia albo przynajmniej ulżenie Mateuszowi w cierpieniu?
Im dłużej się nad tym wszystkim zastanawiała, tym większy miała mętlik w głowie, jednak w końcu schowała kopertę do szuflady stołu i zatrzasnęła ją zdecydowanym ruchem.
„Zrobię wszystko, czego zażąda ode mnie Czarny. Każda matka na moim miejscu zachowałaby się dokładnie w ten sam sposób — pomyślała. — Nawet jeśli szansa jest tylko jedna na milion, nie potrafiłabym żyć ze świadomością, że nie spróbowałam”.
Gdy niedługo potem leżała na tapczanie w pokoju Mateusza i wsłuchiwała się w jego nieregularny, płytki oddech, wiedziała, że podjęła dobrą decyzję.
— Zrobię wszystko — szepnęła i natychmiast zapadła w sen.
4.
W Wielką Sobotę już od jedenastej wieczorem stała przed domem i niecierpliwie nasłuchiwała znajomego skrzypienia wózka. To, czego dowiedziała się w ciągu dnia od Bożeny, rzuciło na całą sprawę nowe światło, chciała więc jeszcze raz porozmawiać z nocnym przybyszem.
Jej serce zamierało za każdym razem, gdy od strony drogi dobiegał jakiś dźwięk. Wsłuchiwała się w odgłosy wiosennej nocy, przerywane od czasu do czasu leniwym ujadaniem psów. Trzy, może cztery razy w ciągu godziny mrok rozświetliły reflektory przejeżdżającego szosą samochodu, pozostawiając po sobie na jakiś czas jeszcze bardziej nieprzeniknioną ciemność. Księżyc tym razem skrywał się za szczelną kotarą chmur.
Co jakiś czas sięgała ręką do kieszeni kurtki, w której spoczywała biała, coraz bardziej pognieciona koperta. Była ona jedynym dowodem na to, że odbyta poprzedniej nocy rozmowa naprawdę miała miejsce. Ciągłe dotykanie papieru było dla Teresy ważne również z innego powodu. Pomagało jej trwać w przeświadczeniu, że nie postradała zmysłów.
W ostatnim czasie niemal nie wychodziła z domu, a jej kontakt z otoczeniem ograniczał się głównie do rozmów z siostrą. Stojąc w mroku, przypominała sobie ich ostatnie spotkanie, kilka godzin wcześniej. Bożena przyniosła święconkę i garść mało interesujących plotek. Już wychodząc, zapytała:
— Pamiętasz tego starego Bobowicza? Wiesz, tego Czarnego, co to chodził po wsiach z wózkiem i zbierał złom?
— Pamiętam — odparła Teresa. — Rozmawiałam z nim nawet ostatnio…
— Słuchaj, nie uwierzysz! Na jego pogrzebie były chyba ze dwie setki osób. Z całej okolicy się ludzie zjechali… Niby taki trochę włóczęga, a jednak szanowany był. Czekaj, czekaj… Mówisz, że z nim niedawno rozmawiałaś?
— Tak… może z tydzień temu — skłamała Teresa, siląc się na obojętność.
— No popatrz. U mnie też jakoś wtedy był. Albo trochę wcześniej… To na pewno było tydzień temu?
— Nie pamiętam dokładnie. A co mu się stało?
— No tak, ty przecież nic nie wiesz! Znaleźli go przedwczoraj powieszonego w stodole. Chowany był zaraz następnego dnia, żeby przez święta nie leżał. I dobrze, bo by jeszcze kogoś po niedzieli ze sobą zabrał… Mszy nie było, bo w Wielki Piątek liturgia słowa może być tylko odprawiana, ale gmina się postarała i chowali go jak sołtysa jakiego. Mój Władek był i opowiadał… Tereska, a co z tobą? Jakoś tak pobladłaś nagle…
— Nie, nic mi nie jest. Tylko… — Głos ugrzązł jej w gardle. Odchrząknęła. — Tylko wiesz, człowiek tak się trochę przyzwyczaił… A wiadomo coś o tym, dlaczego Czar… to znaczy świętej pamięci Bobowicz to zrobił?
— Nic nie wiadomo. Wszyscy się dziwią, bo twardy zawsze był, ciężko miał w życiu, a nie poddawał się łatwo losowi. Może na starość mu się coś w głowie pomieszało?
Po wyjściu siostry Teresa natychmiast poszła do pokoju i zajrzała do szuflady. Sama już nie wiedziała, czy chce znaleźć tam białą kopertę, ta jednak była na swoim miejscu i kobieta od tego momentu nie rozstawała się z nią nawet na moment.
Było wpół do pierwszej, gdy usłyszała chrzęst kroków na drodze. Po ubiegłej nocy nie pomyliłaby ich z innymi. To był ostatni moment na to, aby jeszcze zmienić zdanie. Mogła podbiec do furtki i zostawić w niej otrzymaną od Czarnego kopertę, jednak podjęta wczoraj decyzja wciąż wydawała się jedyną właściwą, więc, drżąc z emocji, stała bez ruchu, rejestrując dźwięki dobiegające zza bramy. Nocny wędrowiec zatrzymał się po drugiej stronie. Tym razem nie ciągnął za sobą hałaśliwej dwukółki.
Teresa w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Nie chciała go już o nic pytać, rozmowa nie była potrzebna, bo przecież wszystko było jasne. Najwyraźniej dla Czarnego również. Postał jeszcze na wysokości bramy może przez minutę, po czym zaczął się oddalać.
Nie pozostało jej nic innego, jak ukryć się w domu i czekać na dyspozycje. Włożyła wciąż jeszcze pustą kopertę do szuflady, po czym niemal odruchowo zajrzała do Mateusza. Był bardzo blady, ale najważniejsze było to, że spał. Poprawiła jego kołdrę i pocałowała chłopca w lekko zroszone chłodnym potem czoło.
„Jeszcze troszkę, synku, a może będę mogła ci pomóc” — pomyślała, po czym przeszła do kuchni i usiadła przy stole.
Wielkanoc wśliznęła się do Bliżowa bezszelestnie jak złodziej i czekała, aż jej przybycie oznajmi poranne, radosne bicie dzwonów.
Siedzącej przy stole kobiecie było to całkowicie obojętne.
5.
Obudził ją słaby głos Mateusza. Chłopiec wołał matkę, najwyraźniej zaniepokojony jej nieobecnością. Dopiero wtedy zrozumiała, że spędziła noc w kuchni. Natychmiast się podniosła, nalała do szklanki kompot i zaniosła do pokoju syna.
Podczas gdy malec pił łapczywie, Teresa przyglądała mu się z czułością. Gdy skończył, spojrzała na zegarek i powiedziała:
— Nie będzie mnie przez jakiś czas. Wrócę po południu. Ciocia Bożenka będzie do ciebie zaglądać, dobrze?
Sama była nie mniej zaskoczona tymi słowami niż Mateusz.
— Nie chcę, żebyś gdzieś szła, mamo — powiedział cicho. — Są święta, prawda? Nie chcę być sam w święta.
— Nie będziesz sam — odparła i pogładziła go po jasnych włosach. — Gdy wrócę, cały czas będę z tobą. Jesteś głodny?
Pokręcił przecząco głową.
— Spróbuj jeszcze pospać, to czas szybciej minie — dodała.
Zobaczyła w jego oczach łzy, ale musiała być silna, więc odebrała z jego wątłych dłoni pustą szklankę i wyszła z pokoju.
Miała w sobie mnóstwo energii i czuła się silna, jak nigdy dotąd.
Było wpół do jedenastej. Jakiś wewnętrzny głos podpowiadał jej, że musi się pospieszyć.
Założyła wygodne dżinsy, flanelową koszulę w kratę i nieprzemakalną wiatrówkę. Chociaż nie wyglądała jeszcze przez okno, wiedziała, że pada drobny deszcz. Zeszła do piwnicy i z dna jednego z pudeł, spod niezliczonej masy rupieci wyjęła solidny, myśliwski nóż należący do jej nieżyjącego męża. Kiedyś był jej już potrzebny i spędziła wtedy kilka dni na bezowocnych poszukiwaniach. Teraz dokładnie wiedziała, gdzie leży. Wysunęła go ze skórzanej pochwy, sprawdziła palcem stalowe ostrze i skrzywiła się z niezadowoleniem.
Na doprowadzenie go do odpowiedniego stanu poświęciła kilkanaście cennych minut. Gdy skończyła, osełka była gorąca od tarcia, a nóż ostry jak brzytwa. Schowała go do pochwy i przytroczyła do pasa. Przed lustrem upewniła się, że wiatrówka dobrze maskuje białą broń.
Raz jeszcze zajrzała do Mateusza i ucieszyła się, bo mały znów zasnął.
Niedługo potem zapukała do drzwi położonego po sąsiedzku domostwa. Bożena była zaskoczona jej widokiem.
— Nie będzie mnie kilka godzin. Zajmiesz się przez ten czas moim synem.
Zabrzmiało to nie jak prośba, tylko nieznoszące sprzeciwu polecenie.
— To ważne — dodała. — Potem ci wyjaśnię. Może.
— Nie wejdziesz? Jemy akurat świąteczne śniadanie…
— Nie mam czasu. — Mówiąc to, wcisnęła Bożenie do ręki klucz. — Teraz śpi, ale jak się obudzi, może być głodny. Daj mu coś do jedzenia.
Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się i zaraz potem była na drodze. Czuła, że jej siostra wciąż patrzy na nią zdziwiona, ale zupełnie jej to nie obchodziło.
W tej chwili najważniejsze było szybkie dotarcie do Guciowa.
*
Chciała przejść najkrótszą drogą — najpierw obok krzyża z rzeźbionym w drewnie Chrystusem, a potem obok kościoła, jednak ten banalnie prosty plan okazał się niewykonalny. Krzyż musiała obejść, nie podchodząc do niego bliżej niż na jakieś dziesięć metrów, a świątynię ominąć jeszcze szerszym łukiem, więc poszła piaszczystą drogą, biegnącą równolegle do asfaltu.
Na końcu wsi, tuż przed liczącym kilka zabudowań przysiółkiem Bisy, chroniony ramionami rozłożystej lipy stał jeszcze jeden, tym razem metalowy krzyż przydrożny. Do niego nawet już nie próbowała się zbliżać.
Z ostatniego podwórza wypadł Ares — średniej wielkości podpalany kundel, którego często podkarmiała. Zdarzało się, że czasem nawet nocował na jej podwórzu. Pies sadził do niej w podskokach, radośnie popiskując. Teresa przykucnęła, by go przez chwilę pogłaskać, jednak Ares stanął jak wryty w bezpiecznej odległości. Najpierw przez jakiś czas uważnie jej się przypatrywał, a potem zaczął się cofać. Na jego grzbiecie zjeżyła się sierść, wyszczerzył kły i głucho warczał.
Teresa podniosła się i sięgnęła do boku, chwytając za rękojeść noża. Precyzyjnym rzutem mogła w jednej chwili przerwać nienawistne warczenie. Wiedziała, że trafiłaby idealnie w szyję psa i naprawdę miała ochotę to zrobić. Ostatecznie jednak postanowiła zostawić sobie tę przyjemność na potem. Na razie miała ważniejsze sprawy na głowie. Piaszczysta droga w tym miejscu zmieniała się w asfaltową i wiodła do bardziej uczęszczanej szosy na trasie Zwierzyniec—Krasnobród. Szybkim krokiem ruszyła nią przez las w kierunku sąsiedniej wioski.
Czuła się jak wadera, która właśnie trafiła na świeży trop rannej zwierzyny.
6.
Za kwadrans dwunasta dotarła na parking położony naprzeciw gospodarstwa agroturystycznego w Guciowie. Stał na nim tylko fiat punto. Właśnie jego szukała.
Podeszła bliżej, rozglądając się czujnie. Nie mogła w takiej chwili pozwolić sobie na nieostrożność. Gdy nikogo nie dostrzegła, czterema mocnymi cięciami zniszczyła opony samochodu, a następnie spokojnym krokiem przeszła przez ulicę i ruszyła w stronę widocznego przed nią wzniesienia.
Była już blisko.
Wzgórze było dość strome, ale nawet po kilku minutach forsownego marszu pod górę Teresa nie miała najmniejszej zadyszki. Deszcz padał teraz już mocno, lecz nie przeszkadzało jej to w pokonywaniu kolejnych metrów. Na błotnistej ścieżce widziała ślady ciężkich butów. Ktoś bardzo niedawno musiał tędy iść.
Nagle z oddali usłyszała huk wystrzału. Ruszyła biegiem.
Kiedy dotarła na szczyt wzniesienia, zobaczyła przed sobą Słoneczną Dolinę, a na jej tle sylwetkę mężczyzny, zmierzającego w jej stronę chwiejnym krokiem. Trudno było stwierdzić, czy jest pijany, zmęczony, czy też po prostu ma problem ze sprawnym poruszaniem się. Wydawało się, że zza jego pleców dobiegają milknące dźwięki kościelnych dzwonów, ale to musiało być złudzenie. Znała to miejsce i była pewna, że w dolinie nie ma żadnego kościoła.
To jednak było w tym momencie najmniej ważne.
Interesował ją zbliżający się z trudem na oko pięćdziesięcioletni facet. Miał na sobie brudne, zabłocone ubranie.
„A więc to wszystko przez niego? — pomyślała ze zdziwieniem. — Przecież to bułka z masłem”.
Dzieliło ich może dziesięć metrów, może mniej, a on wciąż jej nie dostrzegł. Szedł, patrząc pod nogi, coś do siebie mamrocząc i raz po raz kręcąc głową. Uznała, że wystarczy jeden szybki ruch, cios w wychudzoną klatkę piersiową i będzie po sprawie. Dotknęła noża. Nie mogła się już doczekać.
Mężczyzna wreszcie ją zauważył, ale wzruszył tylko ramionami i wciąż zmierzał przed siebie, najwyraźniej licząc, że Teresa usunie mu się z drogi. Kiedy to nie nastąpiło, stanął przed nią i zmęczonym, trochę błędnym wzrokiem spojrzał jej w oczy.
To był ten moment. Właśnie teraz powinna uderzyć.
Zrobiłaby to bez najmniejszego wahania, gdyby nie fakt, że w twarzy nieznajomego dostrzegła coś, co poruszyło ją do szpiku kości. Na obliczu sporo starszego od niej mężczyzny malowało się coś, co od momentu zdiagnozowania nowotworu u Mateusza sama codziennie widziała w lustrze. Ból, poczucie straty, beznadzieja istnienia. U Teresy wszystko było świeże, zaś u niego zatarte przez mijający czas, ale dla niej wciąż doskonale widoczne…
— Pszpraszm — mruknął i głośno czknął.
Usunęła się ze ścieżki. Patrzyła, jak ją mija i wiedziała, że nie może go puścić wolno. Nadal trzymała dłoń na rękojeści noża i wciąż pamiętała o swoim synu, dla którego się tutaj pojawiła.
Nie potrafiła jednak zadać ciosu.
Obcy przeszedł kilka kroków, a potem się zatrzymał. Mruczał coś do siebie przez chwilę, gestykulował, aż wreszcie zawrócił i znów się zaczął zbliżać.
„Drwi ze mnie — pomyślała. — Muszę to zrobić!”.
Mimo to, kiedy znów był obok Teresy, ona nie potrafiła wywiązać się ze swojego zadania.
— Mam nieźle w czubie — oznajmił, popukał się w głowę, a następnie, zataczając się, ruszył w stronę Słonecznej Doliny. Po kilku krokach potknął się, upadł do przodu, a potem ułożył się wygodniej i znieruchomiał.
Teresa wyjęła nóż z pochwy i podeszła bliżej. Postała przez moment, po czym odrzuciła niedoszłe narzędzie zbrodni jak najdalej od siebie.
7.
Dotarcie do Bliżowa zajęło trzykrotnie więcej czasu niż droga, którą przebyła w przeciwną stronę. Wszystko ją bolało, była przemoczona i zmarznięta na kość. Nie mogła się już doczekać, aż dojdzie do domu, weźmie ciepłą kąpiel i położy do łóżka.
Z ulgą dojrzała pierwsze zabudowania. Po raz drugi tego dnia spotkała Aresa, który najpierw przyjrzał się jej nieufnie, a potem podbiegł, łasząc się i prosząc o pieszczotę. Później towarzyszył jej już do samego domu. Tym razem nie musiała też ani razu nadkładać drogi.
Weszła do środka i stanęła w progu pokoju Mateusza. Łóżko było puste.
— Tysiąc razy jej mówiłam, że może zarazić się od jej dzieci — mruknęła, ale nie miała siły, aby teraz iść do Bożeny i robić jej awanturę.
Musiała się położyć, chociaż na chwilę.
*
Obudził ją hałas dobiegający z kuchni.
— Bożena?
Siostra weszła do pokoju z uśmiechem.
— Jak samopoczucie? — zapytała.
— Gdzie Mateusz? Prosiłam cię przecież, żebyś go nie zabierała do siebie — powiedziała z wyrzutem Teresa.
— Daj spokój. Przecież grzecznie bawi się z dziewczynkami. Przy śniadaniu chyba obie przesadziłyśmy z winem. Mnie też głowa pęka. Chodź, napijemy się kawy, zjemy trochę ciasta. Czekam na ciebie w kuchni.
Teresa natychmiast się ubrała. Nie znalazła nigdzie mokrych ubrań, uznała więc, że siostra tymczasem pozbierała je z podłogi i zabrała do łazienki.
Usiadła naprzeciw Bożeny. Na zewnątrz się wypogodziło, przez okno wpadało do środka ciepłe, słoneczne światło. Nagle usłyszała tupot na schodach, a zaraz potem do pomieszczenia wpadł jej syn. Był zasapany, zgrzany i cały w skowronkach.
— Cześć, mamo! Pić mi się chce.
Jej serce wykonało gwałtownego koziołka. Poderwała się i złapała syna za rękę.
— Czyś ty oszalał? Przecież tak nie można! Jesteś chory, nie wolno ci biegać!
Spojrzał na nią zdziwiony.
— Przecież wczoraj mówiłaś, że całkiem już wyzdrowiałem. Prawda, ciociu? — zwrócił się do Bożeny.
— No pewnie. Tereska, daj spokój. Przecież po grypie musi nabrać trochę odporności i nałykać się świeżego powietrza. Chodź — powiedziała do chłopca — dam ci kompotu i wracaj do dziewczynek.
Swoim zwyczajem wypił łapczywie i już go nie było. Po chwili z dworu dobiegły odgłosy beztroskiej zabawy.
— Nic z tego nie rozumiem. — Teresa kręciła głową, szeroko otwartymi oczami patrząc na siostrę. — To na pewno piękny sen, ale nie chcę się z niego obudzić.
Wstała i wyszła na zewnątrz.
Dzieciaki bawiły się w łapanego. Wiosna powoli budziła się wokół do życia.
Gdy kobieta spojrzała na pobliskie wzgórze, na jego szczycie dostrzegła sylwetki dwóch mężczyzn. Jednym z nich był nieznajomy zakapturzony mężczyzna, odziany w zakonny habit. Drugiego znała aż nazbyt dobrze. Jego długie, tańczące w rytm podmuchów wiatru siwe włosy, brodę i śniadą twarz poznałaby na końcu świata.
Czarny wraz z nieznajomym mnichem, który z tej odległości zdawał się pozbawionym prawego ramienia kaleką, przypatrywali się jej przez dłuższy czas, a potem odwrócili się i niespiesznie zniknęli za wierzchołkiem wzniesienia.
„Czarny nie powiedział, co będzie, jeśli nie spełnię jego żądania — pomyślała Teresa. — I dobrze, bo jeśli byłaby to jakaś groźba, to z pewnością dotrzymałby słowa”.
Nie uspokoiło jej to całkowicie, ale gdy spojrzała na biegnącego co sił i śmiejącego się syna, nic już nie miało znaczenia.
— Boże, byleby to tylko nie był sen — powiedziała cicho i ruszyła w stronę domu. Nie chciała, aby Mateusz zauważył, że płacze.