Czarodzieje koni - ebook
Czarodzieje koni - ebook
O miłości do koni i o talencie, którego nie wolno zmarnować.
Można odnaleźć wiele opisów przypadków koni trudnych, kompletnie nieobliczalnych i bardzo niebezpiecznych. Konie te kopały, gryzły, stawały dęba, ponosiły, zrywały najsilniejsze nawet pęta. Czy istniał na nie jakiś sposób? Kozacka legenda mówi o ludziach potrafiących w niewytłumaczalny sposób okiełznać konie. Zaczęto na nich mówić czarodzieje. Kozacy wierzyli, że ludzie ci dostali od Boga szczególny dar.
Czy to możliwe, aby rozumienie i czucie koni kozackiego atamana było takie samo jak metody treningowe Polaka mieszkającego na wschodnich rubieżach na początku XXI wieku? Przypadek, zrządzenie losu, a może zakodowana w łańcuchach DNA pamięć?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-083-4 |
Rozmiar pliku: | 5,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jako dziesięcioletni dzieciak myślałem sobie, że każdy z nas może być mistrzem świata. Nieważne: bardziej czy mniej lotny, superwysportowany czy cokolwiek ułomny, ogromnie zdolny czy przeciętniak, każdy bez wyjątku ma swoją działkę, w której może być najlepszy i zadziwić świat. Cała sztuka, aby odkryć w sobie te zdolności, możliwości, predyspozycje. Pan Bóg, myślałem, każdego z nas obdarza jakimś szczególnym talentem, naszą zaś rolą jest ten dar w sobie najpierw odnaleźć, później nie zmarnować, czyli ów dar pielęgnować, rozwijać i doprowadzić do rozkwitu. Prawdę mówiąc, niewielu ludziom się to udaje. Albo nie potrafią go w sobie odkryć, albo brakuje im determinacji, by pójść za głosem serca, wreszcie bywa, że uniemożliwiają to życiowe okoliczności. Marnowanie danych przez Boga talentów jest grzechem, prowadzi do niespełnienia, pozbawia celu i sensu życia. Ciekawe, że na odkrycie boskiego planu względem nas nigdy nie jest za późno. Świadczą o tym liczne przykłady aktorów, pisarzy, wynalazców, ludzi biznesu, którzy swoje największe sukcesy osiągnęli, gdy lata młodości mieli już dawno za sobą.
Ostatnie wydarzenia w moim życiu spowodowały, że coraz częściej zaczynam się zastanawiać nad fenomenem i tajemnicą czegoś, co można by określić terminem „pamięć genetyczna”. Jak to jest, że niektóre rodziny zostają obdarowane jakimś jednym szczególnym rodzajem talentu? Wszyscy znamy wielopokoleniowe klany kompozytorów, pisarzy, malarzy, których członkowie posiadają ten sam dar. Przypadek, zrządzenie losu czy zakodowana w łańcuchach DNA i przekazywana z pokolenia na pokolenie pamięć genetyczna? Jakkolwiek by było, talentów marnować nie wolno, bo to grzech.
Rozdział 1
Kopałem grób. Długi na dwa metry, szeroki na półtora i odpowiednio głęboki, tak aby można w nim było pochować konia. Tego ranka musiałem uśpić rocznego źrebaka, któremu inny koń ze stada kompletnie roztrzaskał tylną nogę. Zaoszczędzę Wam szczegółów, ale kiedy rano wyszedłem nakarmić konie, widok był porażający.
Nieszczęśnik leżał teraz tuż obok dołu, a ja pracowałem szpadlem, wbijając się coraz głębiej w suchą i twardą ziemię. Kopanie grobu, zwłaszcza dla konia, w dodatku letnią porą, kiedy kresowe lessy wyschnięte są na kamień, to ciężka i wyczerpująca robota. Wiem, co mówię, bo mam w tej materii spore doświadczenie.
Wyrzucając do góry kolejne porcje ziemi, raz po raz patrzyłem na leżącego bez ducha młodego araba. Jeszcze wczoraj galopował radośnie po pagórkowatych pastwiskach, silny, duży, zdrowy, pełen sił i tryskający energią. Teraz leżał jakby okryty przez tę jedyną w swoim rodzaju ciszę, jaką przynosi śmierć. Na imię miał Vahtan. Nie nacieszył się, biedak, światem — myślałem, wbijając szpadel coraz głębiej. Jego dopiero zaczynające się życie zgasło niczym płomień świecy targnięty nagle niespodziewanym wiatrem.
Zhardziałem przez te wszystkie lata współistnienia ze zwierzętami. Zhardziałem, bo z niezrozumiałych dla mnie powodów Najwyższy uznał, że psy i konie będą żyć krócej niż ludzie.
Zaczęło się od Pointy, którą pochowałem kilkanaście lat temu, musiało to być w roku 2001, bo kilka dni po jej śmierci zawaliły się w Nowym Jorku słynne wieże. Przeżyłem to wówczas jak odejście kogoś bardzo bliskiego.
Od tamtego czasu pochowałem sporo kotów, psów i koni. Nie chcę nawet liczyć, ile dokładnie, z pewnością za dużo. Odchodziły głównie ze starości, ale bywało, że jeszcze w sile wieku, dotknięte jakąś wstrętną chorobą.
Za każdym razem kopałem dół, niekiedy pomagał mi ktoś z przyjaciół, a czasem wspierała tylko butelka wódki, która sprawiała, że nie rozklejałem się do końca. Jednego razu ziemia była jeszcze zmarznięta, kiedy indziej ciężka, mokra glina z trudem poddawała się moim działaniom, bywało też tak jak teraz, że upalne lato zamieniało podłoże w skałę. Tak, kopanie grobu, zwłaszcza dla konia, to bardzo ciężka robota. I bardzo dobrze, bo kiedy człowiek umorduje się do granic możliwości, jakoś łatwiej mu to wszystko znieść.
Kiedy skończyłem, puściłem konie na pastwisko. Roczny Merdżamkir, równolatek i przyjaciel Vahtana, stanął jak wryty nad świeżo zasypanym dołem. Inne konie poszły za górkę w poszukiwaniu lepszej trawy, a Merdżamkir rżał w miejscu, gdzie ostatni raz widział leżącego towarzysza. Później przez dobrych kilka godzin biegał po całym pastwisku i rżeniem nawoływał przyjaciela. Nie rozumiał, dlaczego Vahtan, który zazwyczaj odpowiadał mu natychmiast, tym razem milczy. Wreszcie zmęczony kilkugodzinną bieganiną dołączył do stada i zaczął się paść. Cóż, życie trwa dalej.Rozdział 2
Siedziałem w wygodnym, głębokim fotelu obitym brązową skórą. Gospodarz domu zabawiał mnie rozmową o historii, która rozegrała się tu wokół, czyli na kresach naszej ukochanej ojczyzny. Zawsze, kiedy się spotykaliśmy, historia stawała się tematem przewodnim. Chociaż tego dnia nie byłem w stanie prowadzić jakichś zajmujących rozmów, zajrzałem do starego przyjaciela, aby przynajmniej na chwilę zapomnieć o tym, co wydarzyło się dzisiejszego poranka.
Wiele lat temu, gdy wschodnie rubieże Rzeczypospolitej stały się moim domem, pan Janusz niczym kustosz pokazywał mi najbliższą okolicę. Zwiedzaliśmy stare dworki albo częściej to, co z nich zostało, docieraliśmy do ruin zamków, cerkwi, szlacheckich rezydencji, szperaliśmy w rumowiskach stajni czy spichlerzów, a także w starych książkach i manuskryptach. Z tych wypraw pozostał mi do dzisiaj kominek w saloniku, jedyny taki na świecie, bo zbudowany z cegieł znalezionych bądź wykopanych z ruin niegdysiejszych okolicznych rezydencji. W dawnych czasach cegły były większe i często wypalano na nich daty lub znaki cegielni, z których pochodziły. A że każdy szanujący się posiadacz ziemski miał własną cegielnię, przeto i cegły noszą na sobie tatuaże złożone najczęściej z pierwszych liter imion i nazwisk właścicieli. Z takich właśnie cegieł zbudowany jest mój kominek. Wypalone w kółku AH było znakiem cegielni Anatola Horodyskiego. Był to możny pan żyjący w połowie XIX wieku. Należało do niego wiele okolicznych wsi, młynów, gorzelni. Żył w Horodle nad Bugiem, dzisiaj zapomnianej kresowej mieścinie, niegdyś posiadłości z pięknym pałacem, w którym doszło do podpisania unii horodelskiej. Pan Anatol miał dwóch synów, Romana i Władysława. Ma się rozumieć, każdy oprócz włości posiadał również swoją cegielnię. Starszy, Władysław, który osiadł w Mołodiatyczach, wypalał na cegłach samo H, natomiast młodszy, który otrzymał od ojca sąsiadujące z Mołodiatyczami Zaborce — RH. Murując cegły na kominku, udało nam się dowiedzieć, że Władysław był porządnym gospodarzem, sumiennie zarządzającym majątkami, dla odmiany Roman hulał, bawił się i rozjeżdżał po bliższej i dalszej okolicy. Do tego niemiłosiernie obchodził się z końmi. Bywało niejednokrotnie, że kiedy bryczką jechał do ojca, do Horodła, gnał tak zapamiętale, że po dotarciu na miejsce konie padały. Sporo czasu spędzał w Paryżu, gdzie wydawał fortunę, aby zaskarbić sobie wdzięki uroczych niewątpliwie dam.
Mam jeszcze na kominku cegły Anatola Batowskiego (oznaczone inicjałami AB), właściciela między innymi pobliskich Świdnik, Feliksa Teleżyńskiego (FT), do którego należało wiele okolicznych majątków, i kilku innych możnych, dziewiętnastowiecznych, kresowych ziemian. Gościom opowiadam czasem, że w jesienne czy zimowe długie wieczory, kiedy napali się w kominku, obok na fotelach i sofie zasiadają Horodyscy, Batowscy, Teleżyńscy, Czachórscy, Poletyłłowie i toczą fascynujące rozmowy o dawnych czasach, bitwach, o Kresach.
— Coś panu pokażę — ożywił się nagle gospodarz, a zaraz potem poderwał z fotela i zniknął w przylegającym do salonu gabinecie.
Naprzeciwko mnie na ścianie wisiał portret marszałka Piłsudskiego, pod którym krzyżowały się dwie kawaleryjskie szable. Ile jest jeszcze takich miejsc, pomyślałem, gdzie w salonie można zobaczyć portret „Dziadka”? Ale też ten dom nie był ot takim zwykłym domem. Na ścianie po prawej wisiał z kolei obraz przedstawiający scenę zaśnięcia Najświętszej Marii Panny, który wyszedł spod pędzla dziadka profesora Wiktora Zina. Zinowie pochodzili z Hrubieszowa i od kilku pokoleń trudnili się malarstwem. Najstarszy z rodu Szymon był pozłotnikiem, zajmował się też malarstwem sakralnym. Jego obrazy ozdabiały zarówno kościoły, cerkwie, jak i synagogi. To najlepiej świadczy o tym, jaką mieszanką kulturową były przedwojenne kresy Rzeczypospolitej. Nie tak dawno, kiedy remontowano zabytkową cerkiew w pobliskim Terebiniu, po zdjęciu płyt, którymi od wewnątrz obita była świątynia, oczom członków ekipy remontowej ukazały się barwne polichromie. Wkrótce okazało się, że malowidła pokrywają niemal całe wnętrze. Jak szybko ustalono, autorem polichromii był Szymon Zin. Jedno z dzieł przedstawia zaśnięcie Matki Bożej i jest niemal identyczne jak obraz wiszący na ścianie w salonie u pana Janusza. Gospodarz wycyganił go od syna Szymona, a ojca profesora Zina — Piotra, który również w Hrubieszowie miał swoją pracownię. Malowidło przez wiele lat było w kiepskim stanie, wreszcie doczekało się renowacji i dzisiaj na powrót prezentuje się znakomicie.
— Już jestem — pan Janusz pojawił równie nagle, jak zniknął. W rękach trzymał dość rzadki egzemplarz białej broni. — Wie pan, co to jest?
— Kindżał.
Gospodarz z błyskiem w oku podał mi broń. Rękojeść i pochwa z kości słoniowej, cienkie, lekko zakrzywione ostrze, złote zdobienia, na pewno stary, chociaż w świetnym stanie.
— Piękna robota.
— Podoba się panu?
— Śliczna rzecz — potwierdziłem, kiwając głową. — Wygląda na wschodni.
— Arabski — stwierdził fachowo gospodarz.
— Gdzie pan go zdobył?
— A, to jest długa, ale bardzo ciekawa historia, niech pan posłucha.
31 sierpnia 1920 roku pod Komarowem doszło do ostatniej wielkiej bitwy kawaleryjskiej Europy. Polscy ułani dowodzeni przez pułkownika Rómmla starli się z Pierwszą Armią Konną Siemiona Budionnego. Losy bitwy ważyły się przez cały dzień, wreszcie tuż przed wieczorem brawurowa i bohaterska szarża polskiej kawalerii rozbiła cieszącą się ponurą sławą i do tej pory niepokonaną sowiecką Konarmię. Bezpośrednio po walce nie podjęto pościgu za uchodzącym wrogiem, ponieważ bojowy trud był tak ogromny, że polscy ułani nie byli do tego zdolni, nie poradziłyby sobie z tym również ich konie. Dopiero kilka dni później konne patrole pojawiły się w okolicy, by szukać niedobitków armii bolszewickiej. Widok, na który kawalerzyści natykali się co rusz, powodował, że włosy jeżyły się na głowie, a dłonie mocnej zaciskały na rękojeściach szabel. Zmuszeni do odwrotu zdziczali, przeważnie bosi, obdarci i głodni Kozacy w bestialski sposób obchodzili się z okoliczną ludnością, mordując, paląc, grabiąc i gwałcąc.
3 września, tuż przed wieczorem, pod chłopską zagrodę obok wsi Ruszów podjechał złożony z dwunastu ułanów konny patrol. Miejscowość leży kilkanaście kilometrów od miejsca, w którym kilka dni wcześniej rozegrała się dramatyczna bitwa. Ledwie jeźdźcy pozsiadali z koni, a z chałupy wyłonił się przestraszony cokolwiek chłop.
„Chwała Bogu, swoi” — wycedził na powitanie.
„Swoi, swoi” — potwierdził kapral. „A pozwolicie, gospodarzu, napoić konie?”
„Toż wody u nas nie brakuje” — odrzekł przyjaźnie chłop, a następnie zaczął wyciągać wodę ze studni.
Konie piły dużo i chętnie, co niechybnie świadczyło o tym, że musiały być poważnie zdrożone. Kapral znowu o coś spytał, ale słowa zagłuszyło szczekanie psa, który ujadał przy budzie od dobrej chwili.
„Burek, uspokój się, swoich nie poznajesz? Do budy… No już, uspokój się” — rugał psa gospodarz.
Jednak ten widać niewiele sobie robił z tej reprymendy, szczekając w dalszym ciągu z niewielkimi tylko przerwami. Kapral zbliżył się do chłopa, aby lepiej go było słychać.
„Nikogo nie widzieliście?” — zapytał.
„Sowietów?” — odpowiedział pytaniem gospodarz. „Chwalić Boga, tu ich nie było”.
„I nikt podejrzany się nie kręcił?” — dopytywał ułan.
„Nie. W Majdanie, tuż obok, dwa dni temu Kozacy odrąbali sołtysowi ramię i spalili stodołę, ale u nas spokój. Może już nie przyjdą” — powiedział z nadzieją w głosie miejscowy.
„Raczej nie, nie macie się czego bać” — wtrącił się do rozmowy inny ułan.
Gospodarz z ciekawością patrzył na pijące konie, a że się na nich znał, umiał docenić klasę wierzchowców.
„Dobre konie” — stwierdził fachowo. „Rasowe”.
„W większości angloaraby, ten kasztan tylko zdobyczny doniec” — potwierdził wojskowy.
Chłop podrapał się po głowie, zastanawiając się w myślach, ile też taki rumak może kosztować. Tymczasem ułani roztasowali się wokół stojącego na podwórku stogu siana.
„Odpoczniemy z godzinkę, jeśli wolno” — bardziej poinformował, niż zapytał dowódca patrolu.
„A pewnie, że wolno, czemu miałbym bronić?”
Chłopu bardzo podobali się ci polscy ułani. W dopasowanych mundurach, czystych butach, ogoleni, wyglądali jak nie z tego świata.
„Burek, do budy, wściekł się ten pies czy jaka cholera?”
Godzinę później żołnierze siedzieli już na koniach.
„Na nas pora, dziękujemy za gościnę” — odezwał się kapral.
„Jaka tam gościna? Żałuję, że poczęstować nie było czym, ale i w chałupie głodno”.
„Z Bogiem”.
„Z Bogiem” — odpowiedział chłop, patrząc za odjeżdżającymi końmi.
Stał tak jeszcze chwilę, myśląc, czy teraz, jak pobiliśmy bolszewików, będzie chociaż chwila spokoju, a kiedy ułani zniknęli za wzniesieniem, zakręcił się na pięcie i wszedł do chałupy.
Chwilę później znowu był na podwórku, jako że pies nie przestawał ujadać.
„Burek, co ci się stało, do jasnej anielki, przecież nikogo już nie ma!”
Zachowanie psa było dosyć dziwne, tym bardziej że do tej pory raczej nie szczekał bez powodu. Mężczyzna rozejrzał się po podwórku, ale niczego ani nikogo nie zauważył. Zmierzchało. Wiedziony nagłym impulsem postanowił spuścić psa z łańcucha. Burek natychmiast ruszył pod stóg, cały czas szczekając niemiłosiernie. Może ułani coś zostawili, pomyślał chłop i obszedł stóg dookoła. Zrobił to jeszcze dwukrotnie, ale niczego nie zauważył. Tymczasem Burek w dalszym ciągu ujadał. O stóg stała oparta drabina, gospodarz postanowił sprawdzić, czy wojskowi nie zostawili czegoś na górze. Ostrożnie wspinał się do góry, a kiedy dotknął przedostatniego szczebla, serce nieomal stanęło mu w piersi. Tuż przed sobą, może pół metra od swojej głowy, zobaczył lufę gotowego do strzału pistoletu, który spoczywał w ręce kozackiego atamana.
— Robi się ciekawie — powiedziałem, poprawiając się w fotelu.
Pan Janusz pociągnął z filiżanki łyk kawy i opowiadał dalej:
— Kozak okazał się oficerem od Budionnego. W czasie bitwy zabito pod nim konia, a on sam z przestrzelonym bokiem starał się ukryć przed pogonią. Na stóg wdrapał się jeszcze przed świtem, żeby w bezpiecznym miejscu odpocząć i przeczekać dzień, a następnie pod osłoną nocy przedzierać się dalej. Odkrycie jego kryjówki mocno pokrzyżowało mu plany. Co ciekawe, ataman potrafił mówić po polsku.
„Nie bój się, nic ci nie zrobię” — odezwał się Kozak, nie spuszczając chłopa z muszki. „Jesteś sam?”
„Tak” — wycedził przez zęby wystraszony gospodarz.
„Mam pieniądze, dużo pieniędzy. Jestem głodny, krwawi mi bok, potrzebuję opatrunku i normalnego ubrania. Do rana mnie tu nie będzie, nikt się nie dowie, że mi pomogłeś”.
„Dobrze” — odpowiedział już nieco śmielej chłop.
„Na pewno mnie nie wydasz?”
„Na pewno”.
„Schodź powoli, ale pamiętaj, cały czas do ciebie mierzę”.
Gospodarz przywiązał psa do budy, a następnie rozejrzał się dookoła, jego zagroda znajdowała się na uboczu wsi, z daleka od wszelkich ciekawskich oczu, zresztą było już prawie całkiem ciemno.
„Kto jest w domu?” — zapytał żołnierz.
„Tylko ja i dzieciaki, ale one już śpią. Kobita poszła z jajkami na targ aż za Zamość i będzie spała u kuzynki. Wejdźmy do środka, bo jeszcze kto zauważy”. — Gospodarz pchnął drzwi do chałupy.
W środku u powały paliła się lampa naftowa, dodatkowo trochę światła rzucał ogień igrający pod płytą kuchni, wystarczyło, żeby lepiej się przyjrzeć przybyszowi. Kozacki ataman miał na sobie porządny, nowy, dobrze dopasowany mundur. Już samo to oznaczało, że musiał być kimś nietuzinkowym, wiadomo bowiem, że zwykli żołnierze Budionnego ubrani byli byle jak, w byle co, przypominali raczej obdartą hołotę niż regularne wojsko. Uwagę chłopa zwróciły skórzane, sięgające pod kolano czarne oficerki. Zawsze marzył o takich butach, od zawsze wiedział też, że nigdy nie będzie go na nie stać.
Ataman z zauważalnym trudem usiadł na krześle i położył pistolet na stole. Sięgnął do kieszeni i wydobył pokaźny zwitek banknotów. Chłop szybko pomyślał, że można by za to kupić ze trzy krowy.
„Pamiętasz, mamy układ” — odezwał się Kozak.
„Pamiętam” — potwierdził gospodarz, a następnie zgarnął banknoty.
„Najpierw daj mi coś jeść, od dwóch dni nic nie miałem w ustach”.
Mężczyzna szybko zakrzątnął się wokół gościa, a kiedy się przekonał, że ranny ataman nie ma złych zamiarów i z jego strony nie grozi żadne niebezpieczeństwo, błyskawicznie spełniał wszystkie jego życzenia. Nakarmił, opatrzył ranę, a że kiedyś przez chwilę asystował wojskowemu felczerowi, zrobił to sprawnie i fachowo. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że polubił żołnierza wrogiej armii, który tak nagle wkroczył w jego życie. Ataman w niczym nie przypominał zwykłych wojskowych, których gospodarz widywał do tej pory. Bił od niego jakiś dziwny blask, ruchy miał spokojne i opanowane, znamionujące wewnętrzną siłę i charakter. Na pierwszy rzut oka było widać, że to ktoś znaczny. To odczucie nie znikło nawet wtedy, kiedy nad ranem oficer przebrał się w zwykłe chłopskie łachy.
„Musisz mi jeszcze dać jakieś buty, oficerki za bardzo rzucają się w oczy”.
„A co się z nimi stanie?”
„Są twoje”.
„Jak pan sobie życzy” — uszczęśliwiony chłop odruchowo ucałował atamana w rękę.
„Posłuchaj, pod stogiem, przy drabinie zagrzebałem swoje siodło, szablę i kindżał. Przynieś je”.
Gospodarz natychmiast zniknął w drzwiach, a po chwili pojawił się ponownie, taszcząc przed sobą wspomniane przedmioty. Ataman wziął do ręki szablę, wyjął ostrze z pochwy i przyglądał mu się uważnie. Chłop spod zamojskiego Ruszowa nigdy w życiu nie widział takiej broni. Szabla była bardzo bogato zdobiona, rękojeść opatrzona srebrnymi elementami, tu i ówdzie połyskiwały zatopione w stal i drewno drogie kamienie. Jeszcze lepiej prezentował się krótki sztylet ze stali damasceńskiej, w oprawie z kości słoniowej. Kozacka kulbaka miała pozłacany przedni łęk i wykonana była z najprzedniejszej skóry.
„Nie mogę tego zabrać ze sobą, pistoletu również. To są dla mnie bardzo ważne przedmioty, odziedziczyłem je po swoich przodkach. Ukryj je dobrze, a kiedy wojenna zawierucha się uspokoi, wrócę tu po nie”.
„Dobrze, schowam je w bezpieczne miejsce i będą na pana czekać” — obiecał gospodarz.
„Pora już na mnie, niedługo się rozwidni”.
Ataman wstał zza stołu i podszedł do drzwi, otworzył je, rozejrzał się, próbując przeniknąć wzrokiem panujące ciemności.
„Dobry z ciebie człowiek. Pamiętaj, że ja tu wrócę” — rzucił w ciemność i ruszył przed siebie.
„Z Bogiem” — usłyszał za plecami.
Gospodarz długo stał jeszcze przed chatą, nasłuchując zrazu oddalających się kroków, a kiedy całkiem ucichły, zaczął analizować zdarzenia, które rozegrały się tej nocy. Już dużo wcześniej postanowił sobie, że nie wyda Kozaka ani że nie opowie nikomu o tym, co zdarzyło się w jego zagrodzie. Życzył atamanowi, żeby mu się udało, i nie widział w tym nic złego. Da Bóg, może jeszcze kiedyś się spotkamy — pomyślał, a następnie ruszył do chaty, aby dobrze ukryć siodło i broń.
Pan Janusz patrzył mi w oczy, uśmiechając się spod wąsa.
— I co pan na to powie?
— Ciekawe, bardzo ciekawe. I co było dalej?
— Historię tę opowiedziała mi wnuczka owego chłopa, do którego po bitwie komarowskiej zawitał ranny Kozak. Tajemniczy ataman nigdy nie wrócił po zostawione w zagrodzie rzeczy. Jego pistolet służył podobno w czasie drugiej wojny w oddziale Armii Krajowej. Szablę gdzieś w latach siedemdziesiątych wywieziono do Krakowa. Podobno obecny właściciel ani myśli o jej sprzedaży. Starsza pani skontaktowała mnie z kimś z rodziny, z jakimś dalszym kuzynem, który był w posiadaniu kindżału atamana. Na początku gość nie chciał mi go nawet pokazać, ale jak to mówią, cierpliwość palcem dół wykopie, po kilku podejściach udało mi się go kupić i leży teraz przed panem.
— Fascynujące! A udało się panu dowiedzieć czegoś więcej o właścicielu tych przedmiotów?
— Nic a nic. Nie wiadomo, czy wrócił do swoich, czy wpadł gdzieś w ręce naszych żołnierzy. Prawdę mówiąc, nie sądzę, bo z opowieści wynika, że był to raczej łebski facet. Szperałem w relacjach i wspomnieniach z komarowskiej bitwy, ale nigdzie nie natrafiłem na jakikolwiek ślad rannego kozackiego atamana. Kamień w wodę. Historia musi być prawdziwa, czego najlepszym dowodem jest leżący przed panem kindżał. Reszty pewnie nigdy się nie dowiemy.
— Pewnie nie — potwierdziłem, kiwając głową. — Na mnie już pora, dzięki za dobrą kawę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki