Czarownica - ebook
Czarownica - ebook
Po nieudanym małżeństwie Michał porzuca swoje życie w wielkomiejskiej cywilizacji, przenosi się na wieś i zaczyna budować malowniczy dom.
Na swojej drodze spotyka tajemniczą, wyobcowaną kobietę. Choć mieszkańcy wioski nie pałają do niej sympatią, Michał postanawia się do niej zbliżyć. W jego życie wkrada się jeszcze jedna osoba: sześcioletnia, zamknięta w sobie dziewczynka.
Są książki, które się czyta, ale są książki, bardzo nieliczne, które nas wchłaniają, w które wchodzimy. Czarownica to właśnie taka powieść. Przenosimy się na wieś, do cudownej przyrody i niesamowitych zdarzeń. To osadzona we współczesnych realiach przepiękna baśń.
Grażyna Strumiłowska,
Książka zamiast kwiatka
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66790-16-2 |
Rozmiar pliku: | 770 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CZAROWNICE MAJĄ LEPIEJ
O Boże
pobiec w las
roztopić się w jeziorze
zakwitnąć łubinem
na skraju łąki
czemu
przestrzeń ograniczona
te cztery ściany
sufit i podłoga
ciągle się kurczy
Była sobota, jechałem obejrzeć działkę. Nie żeby zaraz kupować, ale co mi szkodziło zobaczyć. Dobry pretekst, żeby spotkać się z przyjaciółmi mieszkającymi w tej samej miejscowości. Przy okazji zrobimy grilla w ogrodzie. Pogoda piękna – w końcu to już maj. Przyda się odrobina odpoczynku. Ostatnio wszystko mnie męczyło: firma, miasto, klienci, starzy znajomi i różne panie (zwłaszcza te przesadnie zainteresowane moim stanem cywilnym). Coraz częściej, choć mgliście, myślałem o jakimś azylu za miastem. Ostatecznie na wieś wynosi się mnóstwo ludzi. Marzyłem o tym już dawno, a teraz co właściwie stoi na przeszkodzie? Mógłbym. Nic mnie nie trzyma. Jolka z Pawłem wyemigrowali z miasta dwa lata temu i twierdzą, że była to najszczęśliwsza decyzja w ich życiu, a teraz namawiają mnie na kupno działki w tej samej miejscowości. Więc czemu nie pomarzyć raz jeszcze?
Czterdziestka na karku. Z okładem. Trochę kasy i nic poza tym. No, owszem – mała firma komputerowa, mieszkanie w centrum Gdyni i samochód. Nie mam rodziny, nikogo bliskiego, psa, kota, poczucia spełnienia. Kiedyś miałem żonę. Niezbyt długo. Różnica charakterów. Ja zawsze lubiłem święty spokój, przyrodę, książki, kameralny jazz. Ona – imprezy, modne knajpy, modne towarzystwo, modne ciuchy. Wszystko, co modne. W końcu zanudziłem ją prawie na śmierć i odeszła do bardziej modnego kolegi. Który zresztą posiadał o wiele więcej modnych pieniędzy.
Teraz już i ja posiadam ich co nieco. Może nie przesadnie dużo, ale wystarczająco jak na moje potrzeby. Do tej pory nie bardzo wiedziałem, co z nimi robić. Nie miałem na co wydawać, a samo posiadanie mnie nie bawiło. No i stąd wziął się pomysł na działkę, którą właśnie jechałem obejrzeć.
Miejscowość odnalazłem bez trudu. Niesamowite: tak blisko miasta, a inny świat! Boże, jak w górach! Dokoła lasy, wzgórza, powietrze. Trochę starych domów i sporo nowych. Wąziutka brukowana uliczka. Teraz trzeba tylko trafić do Jolki i Pawła… Cholera, chyba zapomniałem karteczki z planem i numerem posesji! I co teraz? Ech, znajdą się. Wioska nieduża, na pewno wszyscy się tutaj znają.
Zostawiłem samochód na skraju lasku i poszedłem kawałek w głąb wsi. Śpiew ptaków i brzęczenie owadów. Szczekanie psa. Zapach bzu. Wszędzie bez. Pięknie.
Minąłem maleńki domeczek, kurną chatę prawie. Wyglądał na bardzo stary. W ogródku pracowała pochylona postać, wokół której kręcił się radośnie mały, czarny kotek; usiłował złapać motyla. Kobieta (teraz widziałem ją lepiej) mówiła coś do zwierzaka półgłosem. Do furtki podbiegło duże psisko i obszczekało mnie donośnie, merdając jednocześnie puszystym ogonem. Postanowiłem zapytać o drogę.
– Dzień dobry. Przepraszam najmocniej, szukam znajomych…
Kobieta wyprostowała się, podeszła bliżej. A mnie po prostu zamurowało. Podświadomie spodziewałem się zwyczajnej wiejskiej baby, gdy tymczasem ujrzałem zjawiskowo piękną dziewczynę. W tej biednej chałupce ktoś taki…?
Kiedy jednak znalazła się tuż przy furtce, stwierdziłem, że to już niezupełnie dziewczyna – okazała się mniej więcej w moim wieku – i że określenie „piękna” też nie do końca odpowiada rzeczywistości. Piękna to jest na przykład Miss Polonia. Albo modelka na wybiegu. Ta tutaj była raczej intrygująca. Dziwna twarz, niepowtarzalna uroda. Coś, co onieśmielało. Jakiś dystans. Dżinsy i długa, czarna tunika, spięte z tyłu rude włosy i ciemne okulary. Kot wciąż tańczył wokół jej nóg. Uspokoiła psa.
– Nie sądzę, żebym mogła pomóc… A o kogo chodzi?
Wymieniłem nazwisko przyjaciół – nic jej nie mówiło. Spróbowałem więc ich opisać. Zastanawiała się przez chwilę.
– Twierdzi pan, że całkiem niedawno sprowadzili się z miasta? To może być tamten dom, ten biały, w dole. Niezbyt dobrze znam sąsiadów. Proszę mi wybaczyć. Do widzenia.
Wzięła kota na rękę i zniknęła w chatce. Koniec wizji.
Takie właśnie odniosłem wrażenie. Wizja. Sen. Coś nierzeczywistego. Jeszcze raz obejrzałem sobie jej domek. Mały, drewniany. Ale tym razem dostrzegłem zabawnie pomalowane okiennice i drzwi z kołatką w kształcie smoka. I werandę porośniętą czymś zielonym i kwitnącym. I wiklinowe krzesło. I dzwoneczki. Ogród? Zdziczały nieco, ale z klimatem. Niebieski rower. Kosiarka. W ogrodzie zielona ławeczka…
Pies zawrócił i znów zaczął szczekać. Raczej stary. W typie wilczura. Wycofałem się do samochodu. Jeszcze tego brakowało, żeby mnie tu wzięto za złoczyńcę!
Choć tak kusiło, żeby podejść ponownie, zadzwonić (przy furtce był dzwonek), przekonać się, że ta kobieta istnieje naprawdę… Czarownica jakaś miejscowa czy co? Musiała mnie zauroczyć, pomyślałem. Przecież nawet nie była sympatyczna!
Obejrzałem własne odbicie w szybie samochodu. Zwykle podobam się kobietom, ale tej widać nie. Sobie się też nie spodobałem. Duży, misiowaty, zarośnięty, kędzierzawy. Ciemny blondyn. Szczyt przeciętności. No, opalony przynajmniej. Ruszyłem. Przejeżdżając obok chatki, rozejrzałem się, ale jej nie było w pobliżu. Na parapecie siedział kot. Inny. Wielki. Szarobury.
Zaraz potem odnalazłem Jolę i Pawła. Rzeczywiście, to był ten biały dom wskazany przez tajemniczą kobietę. Spędziliśmy razem miły dzień. Nowa posesja, okazała, ładnie położona. Ogród zadbany, trawniki wystrzyżone, huśtawka, dwoje dzieci, dwa pekińczyki. Taras z kwiatkami w doniczkach. Wszystko prawdziwe, wesołe, zwyczajne. Realne. Sami gospodarze również: Jola – sympatyczna postawna blondyna, Paweł – miły gość w okularach, z bródką i nieodłączną fajką.
Tak tu przyjemnie…
Poszliśmy, oczywiście, obejrzeć działkę. Na końcu wsi, na samym jej skraju. Świetna lokalizacja. Spory kawałek ziemi. Mógłbym hodować konie, pomyślałem, też zawsze o tym marzyłem. Właściwie czemu nie? Może niekoniecznie zaraz konie. Ale mały domek? Przynajmniej na lato.
Zaczynałem dojrzewać do decyzji.
Kiedy wieczorem piekliśmy kiełbaski, zagaiłem od niechcenia o tamtą drewnianą chałupkę. Że niby jestem ciekaw, bo pytałem tam o drogę taką dziwną kobietę. Niezbyt sympatyczną.
– Ach, tamten? Na początku wsi? – Paweł załapał od razu. – No tak, tam mieszka jedna taka, rzeczywiście dziwna. Prawie jej nie znamy. Ona z nikim nie utrzymuje kontaktów. Tajemnicza twarz.
– Sama tam mieszka?
– Sama. Różne plotki chodzą, ale tak naprawdę to nikt nic o niej nie wie. Dziwne w takiej małej wiosce, prawda? Podobno z kotami chodzi na spacery. Ekscentryczka. A ty co, Michał? Spodobała ci się? Nie radziłbym, chłopie. Wygląda na… No wiesz, femme fatale i takie tam. Może i niezła, ale ruda i blada. A takie bywają niebezpieczne!
– Co to znaczy „niezła”, Pawełku? – wtrąciła słodko Jola. – Moim zdaniem wcale nie jest ładna, a raczej taka… hm, zmanierowana. Szpanerka.
Paweł mrugnął do mnie i zmienił temat.
– Ale ty, chłopie, już wyglądasz jak człowiek wsi! Opalony, ogorzały. Jesteś stworzony do tego miejsca!
– Wiesz, biegam od czasu do czasu. Poza tym szybko łapie mnie słońce.
– No, kochany, tutaj to dopiero miałbyś gdzie biegać!
Może…
Tymczasem pora ruszać z powrotem, do dusznego mieszkanka przy hałaśliwej ulicy, do smrodu spalin, do komputera: zastanowię się, oddzwonię, no to bywaj, bywajcie, cześć, cześć, koniecznie się zdecyduj, oczywiście, do usłyszenia, buźka, pa.
Wracałem już po ciemku. W oknie chatki, zza kolorowej zasłony, świeciło światło.
Pół godziny i już byłem z powrotem w mieście. I poczułem się źle z tego powodu.
Myślałem intensywnie przez parę dni. Czasem zdawało mi się, że to wszystko dziecinada, głupi kaprys. Potem stukałem się w głowę, zły, że taki jestem zasiedziały, sztywny i stereotypowy. Że zestarzeję się tutaj i już będzie za późno na jakiekolwiek zmiany. I co będę miał z takiego życia?
Po nocach śniły mi się konie, łąki i lasy. Bywało, że mały, drewniany domek. Pusty i zamknięty na głucho. Wyczekiwałem pod nim we śnie i kiedy już, już coś się miało wydarzyć, budziłem się z bijącym sercem i myślałem: „Odbiło ci?!”.
W pracy nic się nie działo. Lato blisko, upały. Zastój. A może by tak urlop? Na wsi, na własnej działce? Mógłbym tam coś postawić. Na razie choćby namiot. W każdym razie ziemia jeść nie woła. Stać mnie na kupno, a potem się zobaczy.
Zadzwoniłem do Joli i Pawła późnym wieczorem:
– Zdecydowałem się.
– Super, stary!
I już.
Sprawa załatwiona.
***
I tak się zaczęło.
Nawet niespecjalnie się targowałem. Przebierając w różnych ofertach, znalazłem prosty projekt domu letniskowego; spodobał mi się. Załatwiłem formalności (brr, nie cierpię biurokracji!). Jeździłem po marketach i hurtowniach. Czułem, że żyję. Miałem cel.
Dom rósł powolutku, ale konsekwentnie.
Pogoda wciąż była piękna, jak na zamówienie. W końcu całkiem przeniosłem się na wieś, z plecakiem niezbędnych rzeczy i namiotem. Pomagałem przy budowie; a może raczej przeszkadzałem? Trudno powiedzieć. W każdym razie zrobiłem własnoręcznie prowizoryczne ogrodzenie z palików i desek.
Spacerowałem po wsi, poznawałem ludzi. Czasem przechodziłem obok drewnianej chałupki. Pusto. Nawet pies nie zaszczekał. Zupełnie jak w moich snach.
Najważniejsze, że już niedługo zamieszkam we własnym domu! Niesamowite. Czy to się dzieje naprawdę? Błogosławieni niech będą Paweł z Jolą.
Postawiłem obok namiotu małą wiatę, do siedzenia i czytania w upały. Wieczorami rozpalałem małe ognisko, żeby upiec kartofle albo kiełbaski. Od czasu do czasu przychodzili Paweł z Jolą i wtedy siedzieliśmy razem do późnej nocy, popijając piwo. Świerszcze grały jak opętane.
Pewnego razu, wieczorem, postanowiłem odprowadzić Pawła i Jolę do ich domu, a przy okazji trochę się przespacerować. No i zaniosło mnie aż pod drewnianą chatkę. W oknie zobaczyłem światło. I cień kota na tle zasłony. Czyli ona nadal tu mieszka…
Następnego dnia udało mi się podstępnie naprowadzić na temat Jolkę. Okazała się całkiem gadatliwa.
– Tak, widziałam ją dziś w sklepie, nawet parę słów zamieniłyśmy, wyobraź sobie. Takie tam, o pogodzie, ble, ble, ble… Chyba gdzieś ostatnio wyjeżdżała, bo sąsiadka karmiła jej zwierzęta. Wiesz, ta starsza pani, co mieszka obok.
Oczywiście odnalazłem staruszkę. Razem z jej kurami. Spytałem, czy może mi sprzedać kilka jaj. Sprzeda, czemu nie? Też była rozmowna. Pogawędka szybko zeszła na domek obok, że stary taki, może zabytkowy?
– A jo, panie, stary, ale czy on tam zabytkowy? Iii… Zabytkowy to je nasz kościół. Te chałupe to jeden taki po ciotce dziedziczy, co to miastowy się zrobił i wynajął takiej pani, co też z miasta przyjechała, no i mieszka tu ona tera. I to samiuteńka. Czego te ludzie na wsi szukają, to jo nie wim. Tam nic nie ma, panie! Woda ze studni, zapuszczone to takie! Piec był jeden, co go ta pani na kominek przerobić kazała. Ale nie powiem, ładnie se urządziła, nie poznać, że to ten sam dom w środku jest. Wiem, bo jej koty ja karmiła, kiedy ona wyjeżdżała, bo psa to ona ze sobom zabiera…
– A kim jest ta pani? To taka ruda pani, z kitką?
– A tak. A kim jest, to jo nie wim. Jakowaś artystka. Lalki robi, dziwaczne takie. Brr! Jak żywe! Nie takie dla dzieciaków. Mówi, że dla teatrów. Pełno ich tam u niej, aż straszno człowiekowi sie robi… Ale biedna ona, samotna taka i smutna jakoś. Matkę ma tylko, do niej jeździ. Ani męża, ani dzieciaków, tylko te koty i ten kundel stary. A młoda jeszcze i całkiem niebrzydka, chociaż ruda. Co to za życie! A po jajeczka proszę przychodzić, dobre mam, świeżutkie, nie takie jak w sklepie…
Tak, tak, na pewno. Jajecznica na śniadanie – dobra rzecz.
Ploteczki też.
***
Nie mogłem zrozumieć, co mnie pcha do tej kobiety. Widziałem ją zaledwie raz i twarz już mi się zatarła w pamięci. Pamiętałem tylko rudy kucyk i ciemne okulary. I ogólne wrażenie. Że przyciąga jak magnes. I jeszcze to, że drugiej takiej nigdy wcześniej na oczy nie widziałem. Tłumaczyłem sobie, że po prostu intryguje mnie dziwność, odmienność. Myślałem: „Dziwak ciągnie do dziwaka…”.
A może samotny do samotnego?
Ona tu obca, ja też. Ale tak naprawdę, już chyba wiedziałem, że to pierwsza kobieta od lat, która zrobiła na mnie wrażenie.
Wreszcie ją zobaczyłem. Co prawda tylko przez chwilę. Jechała na rowerze, a obok biegł pies. Zauważyłem powiewający na wietrze rudy kucyk. Skręciła do lasu. Zobaczyłem – i serce mi zagrało.
Dziecinniejesz, stary!
Gra była niebezpieczna, ale dreszczyk kusił. Przecież chciałem stać się nowym człowiekiem, a to jest właśnie coś nowego. I tak będę tu mieszkał wyłącznie latem, a ona nie wiadomo jak długo, przekonywałem samego siebie. Zresztą to nic poważnego, wakacyjne emocje, wpływ otoczenia…
Jednak w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że przez cały czas wpatruję się w drogę. Sądziłem (a raczej miałem nadzieję), że ona będzie w końcu tędy wracać. Ale nie doczekałem się. Widocznie wracała jakoś inaczej.
Na wszelki wypadek wieczorem znów wybrałem się na krótki spacer i znów zobaczyłem światło. Przez moment widziałem również jej cień, czarny na tle żółtego prostokąta. Cień przesunął się szybko i już go nie było, ale i tak poczułem się dziwnie uspokojony.
W końcu doszedłem do wniosku, że bardziej pilnuję małej chatki niż własnej budowy. Tymczasem mój dom rósł w siłę i gabaryty. Wkrótce będzie gotowy. Ekipa sprawna, na szczęście, a konstrukcja prosta – to przecież tylko zwykły letniak.
W samym rogu mojej działki rosło wysokie, stare drzewo, kasztanowiec chyba. Ustawiłem pod nim zbitą z desek ławkę, a przy niej coś na kształt stolika (dwa kamulce i decha). Obok, ze starej balii, wkopanej w ziemię, powstała sadzawka (balię dostałem od sąsiadów Joli). I teraz mam coś, co się nazywa oczko wodne. Brzegi obłożyłem kamieniami, a Jolka obiecała, że przyniesie mi jakieś specjalne roślinki, żeby było jeszcze ładniej.
Kupiłem poradnik i zabawiałem się planowaniem przyszłego ogrodu. Wciągnęło mnie to. Zresztą teraz wszystko sprawiało mi radość. Czułem się jak obudzony z letargu. Nie, zdecydowanie miasto nie jest naturalnym środowiskiem człowieka!
Któregoś dnia zaczepiła mnie tęga pani, sąsiadka, i zapytała, czy nie chcę szczeniaka. Nie wiedziałem, czy chcę, więc kobieta zaprosiła mnie do siebie, żebym obejrzał pieska. Zapewne odgadła, że jak zobaczę, to wezmę.
Na spotkanie wybiegł nam śmieszny brązowy kundelek. Powitał mnie serdecznie, jak starego przyjaciela, a ja uznałem to za znak. Sąsiadka powiedziała, że mały ma już cztery miesiące, suka go odpędza, resztę miotu już dawno rozdali i tylko ten został. Nie chce pieniędzy, byle w dobre ręce… Bo ona nie z tych podleców, co to pieski do lasu wywożą, takich to by od razu w więzieniu zamykała! Ponieważ ja też bym zamykał, więc się dogadaliśmy.
Miałem zatem szczeniaka. Wabi się Bokser, dodała na pożegnanie. Taki z niego bokser, jak ze mnie ciężarówka, pomyślałem. Ale od tej pory byliśmy nierozłączni.
Więc to jednak znak.
Jeszcze tego samego dnia podjechałem do pobliskiego sklepu po jedzenie dla psiaka. Drugą paczkę suchej karmy (tym razem dla dorosłych psów) oraz czekoladę kupiłem dla sąsiadki dobrodziejki, w dowód wdzięczności za Boksera.
Mały dostał też obrożę, smycz i – bardzo niechętnie – zaczął pobierać lekcje dobrego wychowania. Codziennie rano chodziliśmy na spacery do lasu. W lesie biegaliśmy: pies uszczęśliwiony, ja szarpany za nogawki dresu, ale również szczęśliwy. Potem, w nagrodę, odbywała się zabawa w rzucanie i przynoszenie patyczka.
Poza tym regularne spacery pozwalały mi na stałą obserwację chatki Baby Jagi, jak ją nazywałem w myśli. Raz udało mi się nawet zobaczyć rudą nieznajomą, kiedy przechodziła przez podwórko z naręczem kwiatów. Nie, stanowczo nie przypominała wiedźmy, bardziej elfa. Ale „chatka Baby Jagi” brzmiało lepiej.
Za drugim razem siedziała na ławce przed domkiem i szczotkowała białego kota. Ukłoniłem się. Spojrzała zdziwiona; chyba mnie nie poznała. Skinęła głową i zagwizdała na psa, który straszył Boksera przy płocie.
Odwiedziłem Jolę i Pawła, bo chciałem przypomnieć o tych wodnych roślinach. Paweł był sam, Jolka akurat pojechała do miasta. Pogadaliśmy chwilę w ogrodzie, popijając mrożone wino. No i znów podkusiło mnie, żeby palnąć coś o rudej.
Paweł spojrzał jakoś dziwnie.
– Co ty, stary, zakochałeś się? Jolka mówi, że coś za bardzo interesujesz się naszą tajemniczą damą.
Idiota.
Nawet jej nie znam!
A jednak… Czułem się trochę tak, jak wtedy, gdy jako nieśmiały dwunastolatek zakochałem się w dziewczynce z sąsiedniego domku kempingowego. Podczas wakacji z rodzicami, gdzieś nad Balatonem. Dziewczynka nie była Polką (pochodziła, zdaje się, ze wschodnich Niemiec), miała długie, jasne włosy i wysoko zadzierała nosa. Nie mogliśmy się dogadać. A ja marzyłem i myślałem tylko o niej. To była moja pierwsza wielka miłość.
Ale teraz nie masz dwunastu lat, pomyślałem, tylko pierwsze siwe włosy. A jakiś tajemniczy głos odpowiadał mi na to szyderczo: „No i co, czujesz przecież dokładnie to samo”.
To samo.
To samo!
***
Kiedy poszliśmy z Bokserem do lasu, żeby trochę pobiegać, było już późne popołudnie. Tego dnia upał zelżał, a między drzewami było nawet dość chłodno. W sam raz na odrobinę ruchu. Alejka w pewnym momencie zakręcała, Bokser pobiegł przodem. Usłyszałem jego radosne, cieniutkie poszczekiwanie, następnie głuchy odgłos, groźny warkot… i rozpaczliwe skomlenie. Przerażony puściłem się ostrym sprintem na pomoc mojemu psiakowi.
Dzik? Inny diabeł…?
Wybiegając zza zakrętu, zobaczyłem, jak ktoś, przeklinając, podnosi z ziemi rower. Rety! Ona! Obok leżał Bokserek w pozycji „poddaję się”, a ten jej potwór znęcał się nad nim moralnie, obnażając wielkie kły i warcząc głębokim basem. Biedna psina popiskiwała cichutko.
– Piękne dzięki! Rozwaliłam sobie kolano, łokieć i być może także rower! – zawołała Ona ze złością. – Jak się ma głupiego psa, to trzeba go trzymać na smyczy! Wyleciał mi prosto pod koła! Bez obaw, nic mu nie jest, zaryzykowałam własne życie! Cholera jasna, Reks, zostaw go!
Cóż, pomyślałem, chyba jednak przyjaźń nie jest nam pisana…
– Przepraszam – powiedziałem z urazą. – To jeszcze szczeniak. Nie jest głupi, tylko życzliwy światu. W przeciwieństwie…
– W przeciwieństwie do mnie?
– Miałem na myśli pani psa
– Mój pies nie ma być życzliwy ani dla pana, ani dla pańskiego zwierzaka, ani dla nikogo innego. Oprócz mnie. Rozumie pan?
Wziąłem przestraszonego Boksera na ręce. W tej chwili wcale nie czułem do tej kobiety sympatii. Obraziła mojego psa. Ale, pomyślałem, z drugiej strony… Rzeczywiście, nie chciała mu zrobić krzywdy, wykręciła kierownicę, upadła.
Zaproponowałem więc, że obejrzę ten jej rower, a ona, o dziwo, się zgodziła. Otrzepała spodnie, włożyła przewiązany w pasie szary sweter i zapaliła papierosa. Psy obwąchiwały się nieufnie.
Rower był w porządku. Jeszcze raz przeprosiłem, bardzo formalnie, w swoim i psa imieniu. Miałem szczery zamiar oddalić się z godnością, ale ona uśmiechnęła się niespodziewanie.
– Nic się nie stało, napadłam na pana w złości. Czasem tak ze mną bywa. Przepraszam, że obraziłam pańskiego pieska. Przecież jasne, że to nie jego wina!
Po raz pierwszy zobaczyłem jej uśmiech. Był… Był po prostu piękny.
– Proszę kontynuować spacer – dodała. – Ja muszę wracać. Ale rower to już chyba poprowadzę, kolano trochę boli. Idziemy, Reks! Do widzenia i miłej wędrówki. Bez urazy, mały! – To ostatnie skierowała do Boksera. Skąd miała wiedzieć, że Bokser nigdy nie czuje się urażony? W małym ciele ma wielkie serce.
Podjąłem błyskawiczną decyzję. Jeśli nie teraz, to nigdy!
– Odprowadzę panią – zaproponowałem. – To nie był właściwie spacer, biegam trochę, ale na dziś wystarczy. Jesteśmy sąsiadami, buduję się tutaj, na końcu wsi. To jest Bokser, a ja… – spróbowałem prezentacji.
– Wiem, kim pan jest – przerwała. – Hm, Bokser… A to dobre! Cześć, Bokser – zaśmiała się lekko. – A ja jestem Ada. Ale proszę się nie kłopotać, trafimy do domu.
– Ależ ja chcę panią odprowadzić! I to nie jest żaden kłopot, proszę mi wierzyć.
– Skoro tak, to w porządku. Pan wie, gdzie mieszkam, prawda? – zapytała z porozumiewawczym uśmiechem.
– Prawda – odparłem, nieco zawstydzony.
Szliśmy powoli leśną ścieżką. Prowadziłem jej rower. Przodem zgodnie biegły psy. Dwukrotnie przysiadaliśmy na przydrożnych pniakach, żeby zapalić. Rozmawialiśmy, a raczej ja głównie mówiłem, a ona głównie słuchała. Sam się sobie dziwiłem, bo normalnie wcale nie należę do rozmownych. A teraz opowiadam prawie obcej kobiecie o sobie, o decyzji kupna działki, budowie domu, o marzeniach…
Ależ ze mnie nudziarz! – pomyślałem.
Słuchała uważnie, ale o sobie nie powiedziała ani jednego słowa.
Odprowadziłem ją pod sam dom i zaprosiłem na mój plac budowy, jak to się brzydko nazywa. Obiecała, że chętnie wpadnie zobaczyć.
Znajomość została zawarta. Może w trochę dramatycznych okolicznościach, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
***
Przyszedł pewnego dnia znikąd i – serdecznie powitany – już z nami został. Z Bokserem dogadali się od razu i odtąd wspólnie pilnowali wznoszenia domu. Robotnicy nazywali ich krótko: Nadzór Budowlany.
Siedziałem właśnie z ekipą na dachu, kiedy usłyszałem powitalny jazgot Boksera. Gdy ujrzałem, kto przyszedł, omal z tego dachu nie spadłem!
Ale i tak bardzo szybko znalazłem się na dole.
Bo to była Ada.
– Witam! Pozwoliłam sobie skorzystać z zaproszenia. Przyniosłam to. – Podała mi torbę wypełnioną puszkami z piwem. – Dla robotników i dla nas. O, jaki piękny kotek!
– No a dom?!
– Ojej, też. Duży. Przy mojej chałupce…
Zaprowadziłem ją na ławkę przy sadzawce.
– Słodkie – zawyrokowała.
Piliśmy piwo prosto z puszek. Nie miałem jeszcze szklanek, tylko kilka starych kubków.
Ada była ubrana w czarny T-shirt i dżinsy. I oczywiście miała ciemne okulary. Włosy tym razem rozpuściła. Długie do ramion. Ładne. Odgarnęła je za ucho.
– No to kiedy koniec budowy?
– Mam nadzieję, że niedługo. To letni dom, więc nie powinno być dużo roboty z wykończeniem. W przyszłym tygodniu kładziemy dach. Przyjdzie pani na wiechę?
– Pod jednym warunkiem: że przejdziemy na ty. Nie będę się wygłupiać na imprezie z formalnościami. Jestem wystarczająco stara, żeby mi mówić po imieniu.
Ucieszyłem się. Może jednak jest nam pisana przyjaźń?
– Świetnie! Chyba oboje do tego dorośliśmy.
– A tak poważnie, to nie lubię etykiety w prywatnych kontaktach. To mnie peszy – wyjaśniła. – Choć moja matka powiedziałaby: Ada, to nie wypada!
– No wiesz, to już inne czasy. Trącimy się piwem i wszystko będzie zgodne z konwenansem. – Stuknęliśmy się puszkami; trochę piwa się wylało, na szczęście. – Sądziłem, że niechętnie nawiązujesz kontakty?
– Dlaczego? A, rozumiem… Nasłuchałeś się plotek!
– Nie, nie o to chodzi. Po prostu chyba się tutaj z nikim jeszcze nie zaprzyjaźniłaś? Przynajmniej do tej pory? – dodałem z nadzieją.
– No tak, z tobą się zaprzyjaźniłam! – Roześmiała się. – Ja po prostu nie szukam znajomości. Ale jeśli one same mnie znajdują… I jeśli mi odpowiadają… Nie, nie jestem desperatką.
Ada zdjęła okulary i spojrzała na mnie z uśmiechem. Coraz bardziej lubiłem ten jej uśmiech. A teraz po raz pierwszy zobaczyłem jej oczy. Szarozielone, bardzo jasne.
– Dlaczego zawsze je nosisz? – Wskazałem na okulary. – Masz ładne oczy.
– Dzięki. Nie wiem czemu. Nie zastanawiałam się nad tym. Może się trochę za nimi ukrywam?
– To stwarza dystans.
– Właśnie. – Założyła okulary z powrotem – No, lecę! Będziesz miał naprawdę fajny dom. To na razie. Przyjdę na wiechę.
Przyszła. Przyszło też mnóstwo innych osób: sąsiedzi, znajomi z miasta. I oczywiście cała moja ekipa. Oraz Jola z Pawłem. Na moim jedynym drzewie zawiesiłem papierowe lampiony, Paweł przygotował trochę fajerwerków. Były szaszłyki z grilla i pieczone w ognisku kiełbaski; ich zapach wprawił w euforię mój Nadzór Budowlany. I mnóstwo piwa. No i inne trunki.
Paweł i Jolka spoglądali znacząco na mnie i na Adę. Udawałem, że tego nie dostrzegam, a Ada rzeczywiście niczego nie zauważyła. Na szczęście. Bo jak bym jej wytłumaczył, że mam takich durnych przyjaciół? Była swobodna – jak to się teraz mówi – wyluzowana. Nie unikała sąsiadów. Aż Jola dopadła mnie na osobności i oznajmiła, że ta cała Ada jest jednak całkiem sympatyczna. Niesłychane.
– Dopiąłeś swego, Romeo! – dodał już chyba trochę wstawiony Paweł. – Całkiem niezła z niej laska, choć nie powiem, żeby ośmielała człowieka.
– Lepiej dla ciebie, żeby nie ośmielała. Pilnuj własnej żony. Bo ci ją jeszcze ktoś porwie.
– O, jaki zazdrosny…
– Po prostu czuję się odpowiedzialny za utrzymanie na tym przyjęciu w pionie twojego morale, przyjacielu. – Mrugnąłem.
To była miła noc. Mnogość gwiazd oszołamiała. Alkohol zapewne też, chociaż nie mnie. Jako gospodarz starałem się być trzeźwy przez cały czas. Ada piła wyłącznie piwo. W świetle ogniska widziałem jej oczy, w ciemności nieuzbrojone w okulary. I zauważyłem, że czasem nieruchomo patrzą w płomienie. I że, nawet kiedy się śmieje, pozostają poważne.
– Jesteś smutna? – zapytałem cicho.
Drgnęła.
– Smutna? Nie bardziej niż zwykle – odpowiedziała szorstko. – Może nawet nieco mniej.
Ośmieliłem się ją objąć.
– Powiesz, co cię trapi?
Odsunęła się.
– Nic mi nie jest. Gadam głupoty. Upiłam się trochę. A pijane kobiety bywają smutne.
Przyjęcie dobiegało końca, goście się rozchodzili; Paweł z Jolą oznajmili, że odprowadzą Adę do domu. Przekląłem ich w duchu. Wychodząc, Ada zapytała:
– Masz rower?
– Tutaj nie.
– Za to ja mam dwa. Jeśli chciałbyś się ze mną przejechać, to ci jeden pożyczę. Jutro o pierwszej. I… przepraszam, Michał!
Czekała przed chatką. Dwa rowery, wsparte o płot, czekały razem z nią.
– Gotowy? No, to w drogę! Pokażę ci fantastyczne miejsca.
Objechaliśmy chyba z pół świata. Ada nie przesadzała ani trochę. Zobaczyłem rzeczywiście niesamowite krajobrazy. Było tu wszystko: wysokie wzgórza i głębokie doliny, łąki i jeziorka, lasy i wąwozy, rwące rzeczki i spokojne, porośnięte rzęsą stawy.
Nigdy nie przypuszczałem, że w pobliżu dużego miasta może być tyle odludnych miejsc. Zmachałem się nieźle. Ada świetnie dawała sobie radę, nawet na wertepach i bezdrożach.
– To dlatego, że poruszam się wyłącznie rowerem.
– Nie masz samochodu?
– Nie mam. Nie mam domu, nie mam samochodu. Niczego nie mam. I nie potrzebuję mieć. Tak mi dobrze. Nie muszę się bać, że coś stracę, bo nie mam nic do stracenia.
Pomyślałem sobie, że z nią jest podobnie jak ze mną, tyle że na odwrót. Mam dom i samochód, za to nie mam tego, co Ada, co tak trudno jest nazwać. Przy niej czuję się jakiś taki… Płaski? Ubogi? Ale także nie mam nic do stracenia, tylko w zupełnie innym sensie.
Odpoczywaliśmy właśnie przy małym jeziorku.
– Nic nie masz… Z wyboru? – zapytałem.
– O, nie! – Zdecydowanie pokręciła głową. – To nie był mój wybór. Ale teraz już byłby. Patrz, żuraw!
Ptak majestatycznie poderwał się do lotu. W powietrzu rozległ się charakterystyczny, pierwotny krzyk. Fascynujący. Nigdy wcześniej go nie słyszałem.
Tę chwilę zapamiętam chyba na zawsze.
– Wiesz, ja właściwie też nic nie mam… – wyznałem.
Spojrzała na mnie z ukosa, ironicznie.
– Czyżby?
– Nie śmiej się. Mam tylko… rzeczy. Niczego, co ważne.
– A co jest ważne?
– Przecież wiesz.
– Nie.
– No, sens życia… Tak to chyba można nazwać?
– Jeśli chodzi o sens życia, to lepiej dać sobie z nim spokój – stwierdziła stanowczo. – Życie nie ma sensu, a właściwie ma, ale samo w sobie. Innego jeszcze nikt nie odkrył. Możesz płynąć z nurtem albo pod prąd. Ja płynę z nurtem.
– Ada, czy wiesz, że jesteś dziwna? Jest w tobie gorycz.
– Mylisz się. Jestem realistką.
– Moim zdaniem jesteś marzycielką.
Zaśmiała się.
– Co ty o mnie wiesz! – Spoważniała nagle. – Moje marzenia to zarobić na puszki dla kotów. Na fajki dla siebie! I nie zawsze się spełniają te moje marzenia, wiesz? Marzyciele to ci, którzy patrzą w przyszłość. Ja żyję dniem dzisiejszym.
– A przeszłość?
– Co przeszłość? Przeszłość nie istnieje.
– Kochasz przyrodę, zwierzęta…
– Kocham? W lesie na przykład czuję się u siebie – odparła, wzruszając ramionami. – Naturalnie. Ze zwierzętami też mi dobrze. „Kochać” to nie jest dobre słowo.
– To jest dobre słowo. Boisz się go?
– Ja się niczego nie boję. Wracamy, od słońca robią mi się piegi. Zapraszam cię na herbatę. Jeśli obiecasz, że nie będziesz więcej filozofował.
Wewnątrz chatka wydawała się jeszcze mniejsza. Maleńka kuchenka, do której wchodziło się prosto z werandy. Pełno suszonych ziół. Dwa, połączone ze sobą, ciasne pokoiki. Kiedyś rozdzielały je drzwi, które usunięto. Nad przejściem wisiał duży bukiet kolorowych suszonych kwiatów. Proste meble. Sporo wikliny.
W progu powitały Adę cztery koty. Pomruczały, dostały jedzenie, po czym ułożyły się wygodnie na fotelach. Reks też dostał swoją porcję i wyszedł do ogrodu. Ada oświadczyła:
– Latrynka na zewnątrz, łazienka w kuchni. Jak chcesz umyć ręce, to stoi tam miska i dzbanek z wodą. Mogę ci dolać gorącej.
– Jak w dziewiętnastym wieku! Dobrze to znosisz?
– A czemu nie? Mówiłam ci, że jestem realistką. Do wszystkiego można się przyzwyczaić.
A jednak było przytulnie. Dużo zieleni, mnóstwo kwiatów. Na ścianach stare fotografie, rysunki i akwarele. Parę ludowych świętych obrazków.
– Jesteś wierząca?
– Aleś ty dociekliwy! – Wzniosła oczy w niebo, a raczej w sufit. – Nie. Przynajmniej nie w tym sensie, jak myślisz. Ale te obrazki mnie wzruszają. Są rozczulające.
No i wszędzie panoszyły się lalki. Duże i małe. Wystrojone. Demoniczne. Piękne!
– Są niezwykłe. To kolekcja? – Udawałem niewiedzę. – Czy może sama je robisz?
– Sama. Te lalki to moje źródło utrzymania.
– Tylko?
– Teraz już tak.
– Przekomarzasz się ze mną. Tylko udajesz taką cyniczną.
– Michał, ja niczego nie udaję! – zirytowała się na dobre. – Robię je na sprzedaż. Do galerii, sklepów, teatrów. Większość na zamówienie. Utrzymują mnie i moje zwierzęta. Przestań mnie wreszcie denerwować! To miłe, że tak we mnie wierzysz, ale jestem, jaka jestem i koniec. Akceptujesz czy cię rozczarowałam?
– Akceptuję. W całej złożoności.
Ada zaparzyła herbatę. Zgarnęła z małego stolika stos książek i papierów. Rozmawialiśmy o ogrodach, o sztuce, o naszych zwierzętach. Trudno, obiecałem, że nie będę filozofować. Nie chciałem jej spłoszyć. Była jak kot. Nie domowy, tylko taki z lasu.
***
Od tamtej pory spotykaliśmy się stale, właściwie codziennie. Czasem wpadała po mnie i szliśmy razem z psami do lasu. Po tych spacerach, już tradycyjnie, zapraszała mnie do siebie na herbatę. Najczęściej piliśmy ją na werandzie.
Tego dnia było podobnie. Siedzieliśmy, obserwując bawiące się zwierzęta. Bokser był już ze wszystkimi w wielkiej komitywie, my także znaliśmy się o wiele lepiej. Postanowiłem zaryzykować ponownie.
– Opowiesz mi o sobie?
– A co byś chciał wiedzieć?
– Wszystko. Co się wydarzyło w twoim życiu, jak się tutaj znalazłaś…
Milczała, głaszcząc siedzącego na jej kolanach kota.
– Dlaczego? – zapytała w końcu.
– Dlaczego chciałbym wiedzieć? Dlatego że… – Wiedziałem, że pyta poważnie i czeka na odpowiedź, i że od tej odpowiedzi dużo zależy. Nie wolno mi niczego zepsuć. – Ada, możesz się śmiać, ale jesteś dla mnie ważna. Nie mam wpływu na swoje uczucia, ale chciałbym, żebyś mi zaufała. Głupio się czuję, ale mówię szczerze.
– Więc postaraj się pohamować te uczucia. Nie jestem odpowiednim obiektem. Ufam ci i bez tego. Po prostu nie lubię mówić o sobie.
Zrobiło mi się gorąco. Krew pulsowała mi w skroniach. Poczułem mdłości. Byłem pewien, że wszystko popsułem.
– Czy teraz nie będziesz chciała mnie znać? – zapytałem zrezygnowany.
– Nie dramatyzuj! – Parsknęła śmiechem. – Ale tak jak jest, jest dobrze. To życie, nie film.
– To znaczy? Życie ma wiele wymiarów.
– Właśnie. Nie wszystko musi być love story.
Zirytowałem się.
– Nie, nie musi. Ale czasem może. Ja cię do niczego nie zmuszam. Ani słowa przecież na ten temat nie pisnąłem! Twoja przyjaźń to i tak wyróżnienie. – Być może chciałem, by zabrzmiało to sarkastycznie.
Ada spojrzała mi prosto w oczy. Zapaliła papierosa.
– Bo to jest wyróżnienie. Naprawdę. Ja nie mam przyjaciół. Do tej pory nie miałam. Oprócz psów i kotów. Poczekaj tu chwilę, coś ci pokażę…
Ciąg dalszy w wersji pełnej