- bestseller
- nowość
Czas bezprawia - ebook
Czas bezprawia - ebook
Świat jaki znamy kończy się na naszych oczach. Europa chyli się ku upadkowi zalewana falą ekoterroryzmu , unijnych dyrektyw i imigrantów. Każdy dzień przenosi nowe rewelacje , po których nie wiadomo czy się śmiać czy płakać. "Podpis jest po to by sie go wypierać " jak pisał Jacek Kaczmarski; "Każdy sobie pan w naszej Rzeczypospolitej, kto jeno ma szablę w garści i lada jaką partię zebrać potrafi" jak mówił Kmicic. A chaos sięgnał jeszcze dalej.
Dajcie mi wytyczne, a paragraf się znajdzie, zdaje się mówić minister sprawiedliwości podcierając się Konstytucją.
Nastał Czas Bezprawia
Kategoria: | Politologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8375-065-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Apolityczne media to konstrukt tego samego rodzaju, co sprawiedliwość społeczna, wolny rynek czy demokracja – coś, co chcielibyśmy wszyscy, żeby istniało, ale w istocie niedościgniony ideał, którego w realu jeszcze nikomu nigdzie i nigdy nie udało się do końca zrealizować. Jedni się do tego ideału zdołali zbliżyć bardziej, choć przeważnie nie na długo, inni mniej… My akurat jesteśmy od niego daleko. Tak daleko, że jedyne w Polsce media, które można nazwać apolitycznymi, to gaz, prąd i bieżąca woda. Wszystkie inne zmuszone są jakoś się opowiadać i uczestniczyć w rozdzierającym kraj plemiennym sporze – nawet te odległe z pozoru od polityki, lajfstajlowe. Ba, w pewnym sensie to one właśnie są na pierwszej linii, bo przecież jednym z głównych, jeśli nie głównym polem medialno-politycznej wojny jest walka o kontrolę nad „dystrybucją szacunku”: kreowanie autorytetów i kontrautorytetów oraz podprogowe, neurolingwistyczne warunkowanie publiczności w odruchach, co jest fajne, a co obciachowe, i z czego rechotać, a czym się zachwycać.
Nie ma co zaprzeczać rzeczywistości, trzeba się z nią pogodzić – w takiej sytuacji możemy mieć tylko media bardziej i mniej prawicowe lub lewicowo-liberalne, bardziej przy władzy i bardziej przy opozycji i tak dalej. I dla człowieka myślącego jedyna sensowna instrukcja ich obsługi to obserwować różne, konfrontować je ze sobą i w ten sposób wyrabiać własne zdanie. Wielu Polaków tak robi – co charakterystyczne, badania wskazują, że głównie tych „prawicowych”. Przeciętny przedstawiciel plemienia „peowskiego” natomiast, przeciwnie, stara się za wszelką cenę nie wychylać nosa ze swojej bańki i wręcz histerycznie domaga się od swojego otoczenia i wszystkich w ogóle, aby nie korzystali z żadnego alternatywnego przekazu, a najlepiej, żeby żadnego przekazu alternatywnego w ogóle nie było. Niesiony lękiem przed doznaniem dysonansu poznawczego, kibicuje rzeczom, które gdyby zdolny był choć przez chwilę się nad tym zastanowić, sam musiałby uznać za krańcowo podłe: terroryzowaniu przez lewicowe media i władze reklamodawców, by pozbawić przeciwników finansowania, wszelkiego rodzaju represjom przeciw wolności słowa czy nawet przejmowaniu mediów po bandycku, siłą, jak zrobiono to w grudniu 2023 roku z TVP, Polskim Radiem i PAP.
Donald Tusk od prawie roku stara się usilnie, by te oczekiwania spełnić. Niewątpliwie sprzyja jego planom nieudolność wykazana przez PiS w sferze mediów w ostatnich ośmiu latach. A raczej nie tyle nieudolność, co chorobliwa, obsesyjna dążność poprzedniej władzy do trzymania „prawicowych” mediów pod pełną kontrolą, sprawowaną za pośrednictwem instytucji państwowych. To ona sprawiła, że Tusk mógł po przejęciu władzy sporą część z nich zniszczyć kilkoma prostymi ruchami, przejmując ministerstwa i spółki Skarbu Państwa.
Mimo wszystko sytuacja dzisiejsza daleka jest od tej z roku 2015, kiedy to właściwie – kto jeszcze pamięta? – wszystkie „przekaziory”, poza kilkoma prawicowymi niszami, codziennie śpiewały na chwałę PO, bez końca wołając: „Kolejny wielki sukces Donalda Tuska, cały świat go podziwia! Kolejna straszliwa kompromitacja Kaczyńskiego, cały świat potępia i szydzi!”. Tu Kraśko, tam Durczok, a tam Gugała, i wszyscy wpatrzeni w tego samego dyrygenta – wtedy większość społeczeństwa uważała, że ten chór to normalność; tak było przecież w III RP od zawsze, odkąd Jaruzelski i Kiszczak dogadali się w Magdalence z Wałęsą, a ten ostatni dał Michnikowi gazetę Solidarności i wyznaczył konfidenta SB na szefa Radiokomitetu. Dziś, po ośmiu latach względnego zróżnicowania, wielu przyzwyczaiło się do możliwości wyboru i chciałoby ją zachować. Gwałtowny skok oglądalności TV Republika po włamie do TVP nie pozostawia co do tego wątpliwości.
Dla rządzących to nie do przyjęcia. Robią wszystko, żeby media niekontrolowane przez PO zniszczyć albo zwasalizować. Próba reklamowego zagłodzenia Republiki, proszę zauważyć, popchnęła już władzę, siłą rzeczy, bo ta nadaje na polsatowskiej platformie i korzysta z jej brokerów, do ataków na Polsat. Zbigniewowi Solorzowi zupełnie jasno i publicznie dano do zrozumienia, że interesy, jakie robi w energetyce, wymagają potulności wobec rządu – i w istocie, media z nim związane bardzo stonowały krytykę rządzących. Jestem więcej niż pewien, że podobne aluzje były, są względnie zaczną być zaraz wykonywane wobec mediów ZPR czy wydawcy „Dziennika Gazety Prawnej”. Kilka niewygodnych dla władzy publikacji Wirtualnej Polski ściągnęło furię także i na ten portal, mimo jego niewątpliwie antypisowskich afiliacji.
Pojawienie się w medialnej przestrzeni nowego przedsięwzięcia, Kanału Zero Krzysztofa Stanowskiego, pchnęło „Gazetę Wyborczą” do natychmiastowej próby wizerunkowego zniszczenia założyciela kanału – nie dlatego, że nagłośnił coś, czego obóz rządzący się obawia, ale dlatego, że jego sukces, nieuzgodniony z prorządowymi elitami, nieuwarunkowany zblatowaniem się z nimi i wymianą przysług, czyni go do tego zdolnym. Samo istnienie medium docierającego do milionów, a pozostającego poza kontrolą establishmentu to w myśleniu ludzi wychowanych w duchu ugody z Magdalenki „populizm i faszyzm”.
Pamiętam jeszcze, co robił ten sam gang, gdy był u władzy poprzednio – wyszczucie Anglików z Presspubliki i oddanie jej na zmarnowanie niejakiemu Hajdarowiczowi, „załatwienie” u starszej pani Springer wyrzucenia z „Faktu” Grzegorza Jankowskiego, wjazd do „Wprost” czy serwisu AntyKomor. Tusk się przecież od tego czasu nie zmienił, a jeśli, to na gorsze.
Do walki z mediami musiała się nowa-stara ekipa uzbroić w odpowiednią narrację. I zbudowała ją, stary zamordyzm michnikowszczyzny z pierwszej dekady III RP mieszając z nowymi, spod znaków „woke” i LGBT. Usłużni profesorowie i celebryci nadęli się na komendę potępieniem dla „mowy nienawiści”. Jak podsunął to czołowy konsument państwowych grantów na „walkę z mową nienawiści” profesor Michał Bilewicz, trzeba cenzurować i nasyłać na media policję i prywatnych zbirów, bo przecież „hejt przeciwko WOŚP doprowadził do śmierci Pawła Adamowicza”.
Śmierć Pawła Adamowicza, przyjdzie dalej przypomnieć jej szczegóły, nie miała nic wspólnego z żadnym hejtem (który, nawiasem mówiąc, wylewały na niego głównie media peowskie – był przecież zdrajcą partii, bo wystartował przeciwko wyznaczonemu przez nią na prezydenta Gdańska Wałęsie juniorowi). Zostało to stwierdzone ponad wszelką wątpliwość w przewodzie sądowym i podkreślone w uzasadnieniu wyroku wydanego na jego mordercę. Ale to peowskiej narracji o Adamowiczu w najmniejszym stopniu nie przeszkadza: prawda została już ustalona i żadne fakty jej nie zmienią, jak ujęła to mediaworkerka TVN24.
Ten mechanizm działa w dziesiątkach spraw. Podręcznikową jego realizacją, o której zapewne będą się w przyszłości uczyć studenci, była opowieść o czterech tysiącach Żydów, co to niby nie przyszli feralnego dnia do World Trade Center. Tysiąc razy udowodniono, że nic podobnego nie miało miejsca, że była to z dupy wzięta wrzutka zmyślona na poczekaniu, parę godzin po tragedii, przez jakiś portalik Hezbollahu – nieważne, bzdura o tych Żydach wraca nieustannie. Podobnie w Polsce wraca „ostatnia rozmowa braci”, TW „Balbina”, „maybach ojca Rydzyka” czy właśnie „hejt” jako przyczyna śmierci Pawła Adamowicza. Joseph Goebbels zwykł mawiać, że „kłamstwo tysiąc razy powtórzone staje się prawdą”, ale i III Rzesza, i inne dawne państwa totalitarne w praktyce opierały swoją propagandę na innym mechanizmie: jeśli odetniesz człowieka od innych przekazów niż twój, uzna go za prawdę z braku laku. I Stalin, i Hitler bardziej niż na powtarzaniu tysiąc razy swoich kłamstw bazowali na cenzurowaniu prawdy. Goebbelsowski model propagandy zrealizowany został w pełni dopiero dziś, w dobie mediów korporacyjnych, dysponujących nieograniczonymi funduszami i żyjących w symbiozie z władzą polityczną, oraz mediów społecznościowych, które bezlitośnie wykorzystują ludzką słabość, jaką jest skłonność człowieka do zamykania się w internetowych „bańkach”, w takim przekazie, który mu pasuje i potwierdza, że jest fajny, słuszny i należy do tych lepszych niż „oni”. Dopiero dziś jest tak, że prawdy nie trzeba cenzurować, zakazywać – choć możni tego świata zawsze to lubią – że można ją po prostu zagłuszyć, zakrzyczeć, utopić w jazgocie. To nieważne, kto i dlaczego zabił Adamowicza, to nieważne, że nie było żadnych ostrzeżonych przed zamachem Żydów, ostatniej rozmowy ani maybacha. Ważne jest karmienie swoich emocji, zwłaszcza tych najbardziej haniebnych.
To nie są dobre czasy dla osób, które zajmują się tym, czym ja się zajmuję – pomaganiem ludziom w porządkowaniu sypiących się na nich informacji, łączeniu ich w przyczynowo-skutkowe ciągi i uświadamianiu przyczyn i konsekwencji. Wymaga się od takich, by raczej obsługiwali emocje jednej ze stron. Jak to kiedyś ujął pewien poseł PiS, zirytowany krytyką ze strony „swoich” dziennikarzy (no bo że „oni” nas atakują, to jasne – ale „swoi”?): to jest wojna, a na wojnie nie zakłada się klubów dyskusyjnych!
Odmawiam godzenia się z tym szaleństwem. Jako katolik, tradycjonalista, polski patriota, jestem oczywiście bliżej jednej ze stron tej plemiennej wojny, ale czuję się zobowiązany do intelektualnej uczciwości wobec swoich czytelników. Odmawiam – by rzecz ująć metaforą ze sławnego wiersza Zbigniewa Herberta – popychania palcem jednej z szalek wagi, by pokazała to, co powinna pokazać. Wiem, że na mocy opisanych wyżej mechanizmów wielu potencjalnych odbiorców bronić się będzie przed prawdą, którą staram się im przekazać, rękami i nogami, a z kolei wielu tych, którzy są na nią otwarci, nie oczekuje niuansów i wątpliwości. Ale wiem też, bo dowiodła tego praktyka tygodnika „Do Rzeczy”, który mam zaszczyt współtworzyć od lat z grupą przyjaciół, że liczba tych, którzy chcą mieć własne zdanie, wciąż jest znacząca. Stąd ten zbiór, złożony w większości z tekstów pisanych w ostatnich latach dla tego właśnie tygodnika – przejrzanych, oczywiście, i uzupełnionych. Poza wszystkim, będących realizacją postulatu innego naszego wielkiego poety, by spisane zostały czyny i rozmowy, które w jazgocie politycznej bieżączki i lawinie pijarowskich „przykrywek” łatwo giną w niepamięci.KORONAWIRUS W ŚWIETLE ROZUMU. ZDROWEGO, CHŁOPSKIEGO ROZUMU
Spójrzmy na tę epidemię filozoficznie. Najmądrzejsza z filozofii, jaką jest stoicyzm, stawia najwyżej trzy praktyczne cnoty. Odwagę, by zmieniać to, co da się zmienić, cierpliwość, by znosić to, czego się zmienić nie da, oraz mądrość, by jedno od drugiego odróżniać.
Ta trzecia cnota, wraz z ogólnym podziałem spraw na takie, które da się i których nie da się zmienić, została odrzucona przez epokę tak zwanego oświecenia, która właśnie na naszych oczach się kończy, i to kończy się, jak w sławnym wierszu T.S. Eliota, nie hukiem, ale skomleniem. W bezmyślnym kulcie Rozumu wpoiła ona ludziom przekonanie, że niemożliwego nie ma. Że cywilizacja może wszystko. Poodwraca bieg rzek, by płynęły gdzie trzeba, a nie gdzie popadło, ureguluje klimat, zlikwiduje choroby, usunie wszelkie nierówności i niesprawiedliwości, przyczyny wojen i konfliktów – w ogóle „śmierci nie ma”, jak to ujął pewien zapomniany już piewca „światopoglądu naukowego”. No, może akurat to czy tamto jeszcze się nie udaje, może nie od razu się uda, ale generalnie – można. Ludzie Zachodu w to uwierzyli. W końcu, jak to ujął Chesterton, kto przestał wierzyć w Boga, uwierzy we wszystko.
Dziś widać, że kult Rozumu, paradoksalnie, doprowadził Zachód do krańcowego zidiocenia – najlepszym przykładem wyższe uczelnie, które z centrów kształcenia, dyskusji i swobody intelektualnych oraz naukowych poszukiwań zmieniły się w epicentra agresywnej głupoty i totalniactwa. Ale w tym zidioceniu przekonanie, że cywilizacja rozwiązać może każdy problem, pozostaje wciąż jedną z dominant mentalności społeczeństw Zachodu.
W związku z czym społeczeństwa oczekują od swoich elit – mimo że generalnie od dawna już je odrzucają – szybkiego i pełnego uwolnienia ich od każdego zmartwienia, zagrożenia czy nieszczęścia. Jak żona ze starej komedii, która choć na co dzień traktuje męża jak śmiecia i ciosa mu kołki na łbie, w chwili gdy traci kontrolę nad sytuacją i poczucie bezpieczeństwa, krzyczy: „Felicjan! No zrób coś!”. Różnica jest taka, że rządzący demokratycznymi państwami nie mogą jak Felicjan odpowiedzieć: „A niech was wszyscy diabli!”. Żeby wyborcy rządzących nie przegonili, ci muszą w takiej sytuacji przekonywać ich, że „coś” robią.
Ale co tu zrobić, kiedy – jak z koronawirusem – zrobić się da niewiele albo zgoła nic? Wirus to wirus, żyjemy z nimi, także tymi z grupy koronawirusów, od wieków, na niektóre nauka znalazła leki i szczepionki, na niektóre nie dała rady, zresztą wirusy mutują – a bakterie, którym wirus pomaga włamać się do zaatakowanego organizmu, by go zabić, uodparniają się na antybiotyki. Żeby nie wiem jak się medycyna rozwinęła, żeby nie wiem jakie cuda wymyślili naukowcy, ludzie zawsze będą chorować i wskutek chorób umierać. Obietnica, jaką dało ludziom oświecenie, jest po prostu fałszywa. Co z tego jednak, skoro ludzie w nią wierzą, bo chcą wierzyć?
Wiara podsuwa na to wypracowane od wieków rozwiązanie: rytuał. Zarżnijmy i złóżmy bogom w ofierze czarną kurę, odprawiając przy tym taniec odstraszający wirusy, a natychmiast poczujemy się pokrzepieni na duchu, więcej nawet: zupełnie bezpieczni. Nie zachwieją tym poczuciem bezpieczeństwa, do pewnych przynajmniej granic, nawet oczywiste dowody nieskuteczności rytuału. Bo jeśli pomimo jego odprawienia kogoś jednak nieszczęście dopadnie, zawsze można się uspokoić, że widocznie nie przyłożył się należycie do tańca albo jego kura była nie dość czarna.
Oczywiście dla ludzi współczesnych rytuał musi mieć pozory nowoczesności i naukowości, ale sens jest wciąż dokładnie taki sam.
W ten sposób, paradoksalnie, zdychające oświecenie zepchnęło cywilizację całe wieki wstecz – co jest zresztą częścią problemu „postępu do tyłu”, o którym od dłuższego czasu mówię, piszę i pewnie poświęcę mu następną książkę. Gdyby współczesna cywilizacja składała się z ludzi naprawdę rozumnych i oświeconych, przyjęłaby do wiadomości, że na covid generalnie sposobu nie ma, trzeba się po prostu pogodzić z tym, że około 70 procent populacji prędzej czy później się z nim zetknie, większość przejdzie to bezobjawowo, ale niektórzy zachorują, niektórzy z tych, którzy zachorują, przejdą chorobę ciężko, a niektórzy na nią umrą. Można oczywiście rozciągnąć ten proces w czasie, ograniczając kontakty między ludźmi, ale to tylko kupowanie czasu – za cenę różnych negatywnych skutków lockdownu. Na początku miało oczywiście sens zmniejszenie liczby zachorowań na tyle, by służba zdrowia była w stanie je obsłużyć, miało też sens opóźnianie rozwoju epidemii, by więcej się o nowej chorobie dowiedzieć. Ale powinno przecież być oczywiste, że wirus od lockdownu nie zniknie. Że prędzej czy później ludzie będą musieli wrócić do normalnego życia i „transmisja” ruszy na nowo. Mam wrażenie, że co mądrzejsi ludzie od razu tak mówili.
Współczesne społeczeństwa nie są jednak en masse ani trochę bardziej oświecone czy rozumne niż dawniejsze, więc odprawiwszy rytuały i ochłonąwszy z pierwszej paniki, uznały, że problem mają z głowy. Co najgorsze, tak samo chyba uznali rządzący. Przynajmniej w Polsce. Zamiast wykorzystać kupiony czas na przygotowanie środków i procedur pozwalających możliwie sprawnie przejść dalszy, nieuchronny ciąg epidemii, rząd PiS otrąbił sukces: wygraliśmy z chorobą!
Przy czym, wydając dla pozorowania, że „coś” robią, rozmaite zakazy, rządzący sami doskonale zdawali sobie sprawę, że to pic, więc prywatnie swoich obostrzeń nie respektowali. Przyłapywanie ich na tym obudziło wśród rządzonych podejrzliwość. Skoro sami chodzą na cmentarze, premiery i wiece, nie nosząc maseczek, to pewnie w ogóle żadnej choroby nie ma, pewnie to tylko pretekst do różnych niecnych działań władzy. Pic, spisek, „plandemia” – widział ktoś jakiegoś wirusa? No właśnie!
Klasyczny, odwieczny mechanizm zwany przez psychologię „wyparciem”. Klin wybija się klinem, obłęd – innym obłędem.
Pojawienie się odruchu „antycovidowego” dopełniło mechanizm społecznej histerii. Odwieczny rytuał uzupełniony został równie odwiecznym wskazaniem wroga. To przez nich, przez antycovidowców, wróciła zaraza! – ogłaszają rządzący. I już się nie muszą tłumaczyć ze zmarnowanego czasu, karetek błąkających się między szpitalami, nieracjonalności zarządzeń, płynących tylko z biurokratycznej logiki zapewniania sobie przez kolejne urzędnicze szczeble „dupochronów”. To wszystko wina sabotażystów, którzy odmawiają noszenia maseczek! To przez nich nasz rytualny taniec okazał się nie dość satysfakcjonujący dla bogów i przedwcześnie otrąbiliśmy zwycięstwo!
Jest już i odwieczny mechanizm „kary bożej”, profesor Simon ogłasza triumfalnie, że ma u siebie na oddziale dwóch takich, co mówili, że koronawirus to ściema, a teraz od niego kitują!
Odmawiam kręcenia się w tym kołowrocie rytuałów, histerii i nonsensu. Kto chce, proszę bardzo. Ja nie.
Jeszcze kilkanaście lat temu koronawirusa w ogóle by nie zauważono. Odnotowano by może w pamięci, że w roku 2020 grypa była szczególnie zjadliwa – ale bez przesady, w porównaniu z wieloma wcześniejszymi zarazami nic specjalnego. Dzisiejsze nieszczęście polega na tym, że nauka, nie mogąc epidemii zapobiec, zdołała stosunkowo wcześnie wyizolować nowego wirusa, opisać go i ogłosić, że to inna grypa niż zwykle, a tym samym – narobić globalnej paniki. W efekcie przeżywamy pierwszą w dziejach epidemię transmitowaną na żywo, z codziennym wyliczaniem liczby wykrytych zarażeń i zgonów, całodobowym straszeniem przez różnych ekspertów itd. Różnica jest taka jak między drugą wojną światową, w której Ameryka traciła codziennie tysiące żołnierzy, ale dowiadywały się o tym tylko ich rodziny, i Ameryka wygrała – a wojną w Wietnamie, gdzie dzień w dzień każdego zabitego pokazywały dzienniki telewizyjne i w efekcie wielkie mocarstwo skichało się ze strachu (nawiasem mówiąc, przez zaledwie dwa pierwsze miesiące covida umarło więcej Amerykanów, niż zginęło w Wietnamie w ciągu kilkunastu lat).
Kierujmy się zdrowym rozsądkiem. Pochodu nowego wirusa przez Polskę i świat zatrzymać się nie da, tak jak nic nie mogło zatrzymać poprzednich i jak nic nie może zapobiec corocznym epidemiom grypy. Może uda się opracować szczepionkę, ale pewnie nie. Trzeba to po prostu przetrwać. Co zrobić można – to poprawiać organizację służb medycznych, racjonalizować procedury, unikać absurdów… Tego akurat nasza władza nie robi (i nie tylko nasza), bo to nie byłoby spektakularne. Zamiast tego podnosi do rangi fetyszu maseczki, a do rangi zbrodni – odmowę ich zakładania.
Wierzę, że taka maseczka, jeśli jest sensownie używana, ogranicza prawdopodobieństwo zarażenia – choć może też powodować różne szkody. Ogranicza to nie znaczy, że cokolwiek gwarantuje. Cały Zachód nosi pilnie maseczki, dezynfekuje ręce do kości, zachowuje dystans społeczny i jakoś problem od miesięcy nie znika, choć na pewno noszący, dezynfekujący i zachowujący czują się dzięki temu pokrzepieni. A ci, co wierzą, że byle te rytuały odrzucić i wyprzeć, całe zagrożenie zniknie, też czerpią ze swojej wiary pokrzepienie.
Staram się mieć przy sobie czystą maseczkę i zakładam ją, gdy wchodzę do sklepu albo metra, nie widząc w tym żadnej ujmy dla swojej godności czy wolności. Gdy w pobliżu mnie nikogo nie ma – natychmiast ją zdejmuję. I tak będę robił dalej, bez względu na aktualny kolor mojej strefy. Nie zamierzam dusić się w maseczce na świeżym powietrzu, kiedy nie będzie wokół mnie żywego ducha, bo to bez sensu. Jeśli „przystosunkuje się” o to jakiś patrol, uprzejmie odmówię przyjęcia mandatu i pokażę dowód osobisty, żeby pisali sobie pozwy do sądu grodzkiego.
I tak dalej, we wszystkich sprawach zamierzam kierować się własnym rozsądkiem, który mówi mi, że należy ograniczyć prawdopodobieństwo zarażenia, ale też że nie sposób się przed nim zabezpieczyć na sto procent. Każdy z nas w każdej chwili może ulec śmiertelnej chorobie, wypadkowi albo umrzeć czy stracić sprawność w inny sposób – tylko nikt o tym nie myśli, boby zwariował. Kiedy zaczynamy wariować od medialnego bombardowania koronawirusem, też lepiej przełączyć telewizor i cieszyć się sukcesem Igi Świątek, obejrzeć jakiś film albo kupić sobie dobrą książkę (najlepiej moją). Rozliczajcie polityków z konkretnych efektów, nie z pokrzykiwań i demagogii, jedzcie zdrowo, pamiętając o witaminach i mikroelementach, bądźcie aktywni fizycznie, kochajcie się, dobrze wysypiajcie i tak dalej. Nie daje to gwarancji, że nie zachorujecie, zmniejsza tylko prawdopodobieństwo nieszczęścia, ale tak czy owak, będzie się wam wtedy żyć lepiej. Tyle mam Państwu do powiedzenia.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.