- W empik go
Czas nadziei - ebook
Czas nadziei - ebook
Zainspirowana faktami, wciągająca i sprawnie napisana powieść obyczajowa, której bohaterką jest lekarka-pediatra z jednej z warszawskich przychodni. Jej życie upłynęło na samotnym opiekowaniu się chorą matką i pracy zawodowej. Nie spełniło się jej pragnienie założenia własnej rodziny. Wszystko nieoczekiwanie się jednak zmienia w chwili, gdy dowiedziawszy się o nieuleczalnej chorobie, pani doktor decyduje się na spełnienie największego (i ostatniego) marzenia; jedzie na wycieczkę do Rzymu. Ta decyzja nieoczekiwanie nadaje reszcie jej życia pełnię, sens i spełnienie.
Jolanta Wachowicz – Makowska
Autorka kilkunastu książek z dziedziny psychologii i pedagogiki, beletrystyki dziecięcej oraz serii książek wspomnieniowychChochlą i mieczem, Świat zapamiętany, Panienka w PRL-u oraz Schola amabilis (historia szkoły Sióstr Nazaretanek w latach powojennych). Jest ulubioną pisarką czytelniczek ,,Listu do Pani”, gdzie systematycznie publikowane są jej felietony, artykuły oraz fragmenty jej książek. Mieszka w Konstancinie pod Warszawą. Pracuje jako redaktor działu w czasopiśmie ,,Problemy Opiekuńczo-Wychowawcze”.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7823-334-3 |
Rozmiar pliku: | 571 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powieść Jolanty Wachowicz-Makowskiej Światło na ścieżce mojej ukazywała się w odcinkach w miesięczniku „List do Pani” w latach 2003-2007 i spotkała się z dużym zainteresowaniem czytelników. Dziś, pod zmienionym przez autorkę tytułem Czas nadziei, trafia do ich rąk w formie książkowej, dzięki inicjatywie Polskiego Związku Kobiet Katolickich i Wydawnictwa „Bernardinum”. Jest to kolejna, po Alfabecie mody Alicji Szubert-Olszewskiej, pozycja z półki „Listu do Pani”.Wstęp
Na początku miało być jedynie krótkie wspomnienie. O bardzo – z pozoru – zwyczajnej i skromnej lekarce z warszawskiej przychodni „D”. Była ona nie tylko doskonałym diagnostą i mądrym, rozważnym terapeutą. Była również najprawdziwszym przyjacielem mojego domu.
Zawdzięczam jej bardzo wiele. Uzdrawiała bowiem nie tylko nękane dolegliwościami ciało mojego synka, ale także cierpiącą i niespokojną duszę jego mamy.
Doktor Stanisława wydawała się całkowicie oddana swemu lekarskiemu powołaniu. Ale kiedy poznało się ją lepiej i bliżej, okazywało się, że świat jej zainteresowań, a nade wszystko marzeń, jest znacznie rozleglejszy od tzw. lekarskiego rejonu, który obsługiwała.
Uwielbiała podróże i wszystkie swoje urlopy spędzała poza krajem. Wracała pełna wrażeń, które opisywała w króciutkich esejach, a czasem wierszach. Pisanie było bowiem także jej wielką pasją.
Pisała pięknie i żal, że poza jedną książką – o leczeniu dzieci – nie pozostawiła po sobie bogatszej tego rodzaju spuścizny.
Mieszkała w jednopokojowym mieszkaniu, w gierkowskim bloku z tzw. wielkiej płyty, w zakurzonym i hałaśliwym centrum miasta. Śniła natomiast o domku z ogrodem i kwiatach rosnących nie tylko na parapecie.
Najbardziej jednak – choć skrycie – marzyła o własnej rodzinie. O ludziach „do kochania”: o mężu, o dzieciach.
Kiedy ciężko chora leżała w szpitalu, powiedziała mi: Nie spełniło się żadne z moich ziemskich pragnień. Być może Pan Bóg zachował to spełnienie „ na potem ”’. Muszę Mu zaufać, że lepiej ode mnie wie, jak jest i jak będzie lepiej.
Okazało się, że – istotnie – wiedział.
O jakiejś niezwyczajnej, niepowszedniej historii czy zdarzeniu powiada się, że tak bywa tylko w książkach. Albo – jedynie w filmie. Im dłużej jednak żyję, tym częściej przekonuję się, że życie tworzy o wiele barwniejsze, o wiele ciekawsze i o wiele bardziej intrygujące scenariusze aniżeli te, które stają się kanwą utworów wymyślonych przez ludzi. Nawet bardzo utalentowanych.
Ta historia jest niepowszednia.
Ale to nie doktor Stanisławie chciałabym ją zadedykować. Ofiarowuję ją jednej z moich najwierniejszych i najsympatyczniejszych czytelniczek, pani Filomenie Rutkowskiej z Olsztyna. Po kolejnym odcinku zamieszczonym w „Liście do Pani” napisała do mnie: Mam już 91 lat i boję się, że nie doczekam zakończenia książki. A tak chciałabym wiedzieć, co się zdarzy. Nie czekam na wspaniały happy end. Najwspanialsze są bowiem te maleńkie codzienne cuda, jakich doświadczamy i których nawet nie dostrzegamy. Najwspanialszy jest codzienny cud miłości.
No więc starałam się zarejestrować owe maleńkie codzienne cuda, które się zdarzyły wbrew nadziejom, ale ku zachwytowi i wdzięczności przynajmniej dwóch kobiet: jednej, która ich doświadczyła, i drugiej, która je z tą pierwszą współprzeżywała.
Jolanta MakowskaRozdział I
Kobieta nosiła przypiętą do swego białego pielęgniarskiego fartucha tabliczkę z wypisanym imieniem i nazwiskiem, ale nikt nawet nie próbował zapamiętać, jak się nazywa. Pacjenci, inne pielęgniarki, salowe, lekarze, a nawet ordynator zwracali się do niej bezosobowo: siostro. Myśleli natomiast i mówili o niej Siostra Zmora.
Pracowała na oddziale od ponad dwudziestu lat, ale mimo to nikt nie pamiętał, czy przezwisko przylgnęło do niej z powodu jej wyglądu, czy też to ona stopniowo upodabniała się do nadanego jej miana.
Była chuda, kostyczna, miała bardzo ciemne, nigdy nierozjaśniane uśmiechem oczy i wąskie usta zaciśnięte w grymasie – nie wiadomo – rozżalenia, pretensji, rozczarowania czy smutku. Rzadko się odzywała, a jeśli, to jedynie po to, by jak najkrócej, w sposób jak najbardziej rzeczowy i bezosobowy odpowiedzieć na zadane jej pytanie lub przekazać polecenie lekarza. „Proszę to połknąć”. „O dziesiątej zaprowadzę panią na EKG”. „Proszę jutro nie jeść śniadania”. „Wieczorem zrobimy lewatywę”. Nie dodawała żadnego komentarza. Nie starała się dodawać otuchy, pocieszać, wyjaśniać, uspokajać.
Robiła swoje. I nic więcej.
Jedynie ręce Siostry Zmory nie pasowały do jej osoby i jej wizerunku. Wydawały się należeć do kogoś całkiem innego. Do kobiety młodej, pięknej i delikatnej.
Były to też ręce wyjątkowo sprawne. Zawsze udawało jej się – i to już za pierwszym razem – wkłuć do najbardziej nawet cienkiej i niewidocznej żyły pacjenta. Inne pielęgniarki wzywały ją na pomoc, kiedy nie potrafiły pobrać krwi lub założyć welflonu. To ją proszono, aby wyjmowała zaschnięte sączki z pooperacyjnych ran lub odrywała plastry z obolałej i poranionej skóry. Robiła to wszystko w sposób najmniej dla chorych bolesny i przykry. Jej opatrunki zdawały się mieć czarodziejską moc gojenia.
Mimo tych niewątpliwych i wyjątkowych fachowych umiejętności nikt jej nie lubił, ponieważ nigdy nie znajdowała dla pacjentów ciepłego, życzliwego słowa. Koleżanki traktowała z pełną rezerwy wyższością. Wykonywała posłusznie, ale tak, j ak czynią to nie ludzie, a maszyny, polecenia lekarzy, których ceniła. Wobec młodych, niedoświadczonych i omylnych często natomiast bywała opryskliwa, a nawet harda i krytyczna.
Stanisława Drzewiecka od dnia, w którym zajęła łóżko w czteroosobowym pokoju Instytutu Gruźlicy obserwowała Siostrę Zmorę z narastającą uwagą i ciekawością. Nie przyłączała się do chóru wyrzekających na pielęgniarkę współpacjentek. „Wolę, kiedy to ona zakłada mi kroplówkę, wprawdzie bez jednego dobrego słowa, ale i bez żadnego problemu, aniżeli inna siostra, która – nieustannie biadoląc i przepraszając – przebija mi kolejną żyłę”.
– Ale – powiadały chore – dlaczego jest taka…
Nie umiały jednak znaleźć właściwego określenia. Była po prostu „nie taka”, jaką chciałoby się widzieć w tej roli.
Któregoś dnia, przy porannej toalecie, Stanisława Drzewiecka spojrzała do zmętniałego lustra zawieszonego nad obtłuczoną i pożółkłą ze starości umywalką i pomyślała, jak bardzo niewiele brakowało, aby i ona wyglądała i zachowywała się tak samo lub bardzo podobnie do Siostry Zmory. Aby to o niej mówiono w taki sam lub podobny sposób.
Kiedy przed ćwierćwieczem rozpoczynała swoją praktykę lekarza pediatry, miała w sobie tak wiele entuzjazmu, tak wiele dobrych chęci i szczytnych celów, że wydawało się, że wystarczą jej na całe, choćby i najdłuższe życie. Gdy ukończyła czterdzieści lat, zdarzyło się coś, co zachwiało tym jej przeświadczeniem i wszystkimi ideałami młodości.
To było – pozornie – wydarzenie bez jakiegokolwiek znaczenia. Takie samo, z jakimi miała do czynienia wiele razy każdego dnia.
Odwiedzała jedno z dzieci ze swego rejonu, do którego wezwano ją alarmistycznym telefonem przerażonej matki. Dziecko nie było jednak bardzo chore. Miało zaczerwienione gardło i dość wysoką temperaturę, ale nic nie wskazywało, by było to coś więcej aniżeli najbanalniejsza infekcja kataralna. Doktor Stanisława Drzewiecka zaordynowała więc aspirynę i witaminy i uśmiechnęła się do zasmarkanego malca. Nie uśmiechnęła się natomiast do jego rodziców.
Odczuwała nie tylko fizyczne i psychiczne znużenie, naturalne po wielu godzinach pracy, oraz – także naturalną – irytację z powodu nieuzasadnionego wezwania. Po raz pierwszy w życiu poczuła zazdrość o uczucia, jakich ona sama nigdy nie doświadczyła i nigdy nie miała doświadczyć.
Patrzyła na matkę i ojca swego małego pacjenta tulących synka z pełną ulgi czułością i myślała o własnym pustym mieszkaniu, w którym nigdy nie było i nigdy nie będzie słychać ani śmiechu, ani płaczu dziecka. W którym nigdy nie było i nigdy nie będzie mężczyzny dzielącego wraz z nią duże i całkiem malutkie radości, smutki i niepokoje.
Kiedy wróciła do swego mieszkania, było dokładnie takie, jak w tamtym o nim wyobrażeniu. Schludne, w którym każda rzecz miała swoje miejsce i zawsze znajdowała się na swoim miejscu. Z wypielęgnowanymi, codziennie podlewanymi kwiatami stojącymi na okiennym parapecie. Przyozdobione trzema dziewiętnastowiecznymi francuskimi sztychami, które kupiła w antykwariacie na swoje ostatnie imieniny, urodziny i jako prezent gwiazdkowy. Innych prezentów w tych dniach nie otrzymywała już od bardzo wielu lat.
Patrzyła na wyfroterowaną podłogę. Na fotel z nieskalanie białą serwetką rozłożoną na jego nagłówku. Na półki pełne – zawsze starannie odkurzonych – książek. Na stojący na biurku globus, jedyną pamiątkę po ojcu-kartografie. Na pieska uszytego przez matkę z parcianego worka, jedyną zabawkę jej powojennego dzieciństwa. I jedyną pamiątkę, którą zachowała po matce.
Wyjęła z lodówki przygotowany wcześniej posiłek. Postawiła dwa małe rondelki na dwupalnikowej kuchence gazowej i cierpliwie czekała, aż zupa i gulasz się podgrzeją. Położyła na stole słomianą matę, na niej postawiła talerze i sztućce. Usiadła na przykrytym pokrowcem krzesełku i powoli, do niczego i nigdzie się nie spiesząc, zjadła obiad.
Potem zmyła talerze, sztućce i garnki. Wytarła do sucha zlew. Wypolerowała kran. Uprała myjkę. Usiadła na fotelu i oparła głowę na białej serwetce. Wzięła do ręki gazetę i zaczęła ją przeglądać bez pośpiechu i bez zainteresowania.
Tak było codziennie. Od wielu lat. Każdego dnia wykonywała dokładnie te same czynności, a nawet – te same ruchy. Dopiero tamtego dnia pojęła, jak niewiele miały znaczenia i że nigdy prawdziwego znaczenia nie nabiorą.
Wiedziała, że koleżanki z pracy zazdroszczą jej braku tych wszystkich zmartwień, jakie były ich udziałem. Ich, czyli kobiet zamężnych i mających – jak mawiały – na głowie dom, męża i dzieci. Okazywały ją najsilniej w okresie lata, kiedy ona wyjeżdżała na wycieczki zagraniczne, a one do podwarszawskich miejscowości letniskowych lub na wczasy. Z głowami, na których już wprawdzie nie miały domów, ale wciąż jeszcze – mężów i dzieci.
Wówczas, gdy siedziała na fotelu w swoim czyściutkim pokoju, z głową lekką od takich brzemion, poczuła, jak mięśnie jej twarzy zmieniają swój układ. Kąciki ust opuszczają się, wargi się wykrzywiają, postarzając ją i nadając wyraz zniechęcenia i rozgoryczenia.
Wstała, nastawiła adapter nakładając nań płytę z muzyką Mozarta i odmówiła nie odmawianą od wielu lat cząstkę różańca. Prosiła Matkę Bożą o zdolność udźwignięcia krzyża swej samotności.
Teraz, patrząc w stare szpitalne lustro, powtórzyła tamtą modlitwę i prośbę wiedząc, że będzie potrzebowała bardzo dużo siły w dźwiganiu już nie tylko zwyczajnej, banalnej samotności, ale samotności najtrudniejszej i najboleśniejszej ze wszystkich – samotności w cierpieniu i chorobie.Rozdział II
Podczas porannego obchodu Siostra Zmora zatrzymała się przy łóżku Stanisławy Drzewieckiej i swoim bezbarwnym głosem i rzeczowym tonem przekazała jej polecenie ordynatora. Pani doktor Drzewiecka miała zjawić się w jego gabinecie o godzinie dziewiątej.
W sali szpitalnej panowała cisza, ale w tym momencie ta cisza wydała się Stanisławie jeszcze bardziej zupełna niż poprzednio. Dla każdego pacjenta takie wezwanie było jednoznaczne z ustaloną i w dodatku najgorszą diagnozą.
Dobre wiadomości przekazywał chorym lekarz prowadzący podczas codziennego porannego obchodu. Być może po to, aby radość z tej dobrej nowiny mogła być pomnożona przez nagły wzrost nadziei pozostałych pacjentów. No bo skoro tej/temu się jednak udało…
Trochę gorsze, ale nie całkiem złe rozpoznania, dające szansę czasem trudnego, czasem odległego w czasie i nawet niepewnego lub niepełnego, ale jednak wyleczenia obwieszczał sam ordynator, kiedy – raz w tygodniu – odwiedzał sale swego oddziału.
Kiedy diagnoza była fatalna, do profesorskiego gabinetu zapraszano bliskich chorego. I ustalano, co, kiedy, ile i w jaki sposób przekazać mu dramatyczną prawdę o jego losie.
Stanisława Drzewiecka była jednak osobą samotną. Nie można było przekazać wiadomości o stanie jej zdrowia nikomu z jej bliskich. Tak więc to ona otrzymała owo jednoznacznie złowrogie zaproszenie na wysłuchanie wyroku.
Siostry – poza Zmorą – starały się jak mogły wykręcać od roli herolda tego rodzaju złych wieści. Tylko ona czyniła to bez jeśli nie doznawania, to przynajmniej okazywania przykrości.
Kiedy pielęgniarka wyszła z sali, żadna ze współpacjentek Stanisławy Drzewieckiej nie odezwała się. W milczeniu i z wyraźnym brakiem apetytu jadły śniadanie. Trzy kobiety starały się nie patrzeć na czwartą.
Stanisława była im wdzięczna i za milczenie, i za pozorowany brak zainteresowania. Nie potrafiłaby znieść zdawkowych frazesów, jakie ludzie ludziom mówią w takich sytuacjach. I jakie ona sama wypowiadała tak wiele razy, obwieszczając rodzicom swoich pacjentów budzące grozę i rozdzierające serca diagnozy.
O godzinie dziewiątej weszła do gabinetu ordynatora. Wskazał jej krzesło i przyglądał się przez chwilę, starając się dobrać najwłaściwsze słowa do niewątpliwie trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł. Takie rozmowy były zawsze nieprzyjemne. Rozmowa z siedzącą naprzeciw koleżanką-lekarką była szczególnie niemiła.
Stanisława pospieszyła mu z pomocą.
– Czy mogłabym zobaczyć wyniki badań? – spytała.
Odetchnął. Oboje odczuli ulgę. Ordynator bez słowa wskazał na leżące przed nim papiery. Stanisława zawahała się, jakby zwłoka – choćby najkrótsza – mogła jeszcze odmienić zapisy wydrukowane na białych kartkach i obraz jej płuc zarejestrowany na czarnych kliszach.
– Aż tak źle? – spytała.
Nie skinął głową, ale w jego oczach znalazła potwierdzenie.
Sięgnęła więc po tekturową teczkę z wypisanym na niej swoim nazwiskiem. Przejrzała dokumenty. Potem obejrzała je jeszcze raz, każdy po kolei, łudząc się, że przeoczyła coś, co mogłoby stać się źródłem jakiejkolwiek, najsłabszej choćby nadziei. Niczego jednak nie przeoczyła.
Położyła teczkę na biurku.
– Jak to możliwe, że niczego nie zauważyłam? – spytała. – Nie dostrzegłam żadnych symptomów?
Wzruszył ramionami.
– Przecież pani dobrze wie, że w tej chorobie najczęściej tak właśnie bywa. Że jest podstępna. Że ujawnia się wtedy, kiedy jest bardzo…
Szukał odpowiedniego, najmniej brutalnego słowa:
– Zaawansowana.
Wiedziała.
Pytania, jakie zadała mu przed chwilą, słyszała wielokrotnie od przerażonych i zaskoczonych rodziców własnych pacjentów. Odpowiadała na nie dokładnie tak, jak siedzący przed nią lekarz.
– Za późno na terapię.
Tym razem nie było to pytanie, ale stwierdzenie. Niemniej bardzo chciała, aby profesor je zanegował.
– Naszym zdaniem byłaby bezcelowa – odrzekł. – Jeśli jednak pani wyrazi życzenie, można popróbować. Są próby… Eksperymentalne środki…
– Czy to mogłoby przedłużyć mi życie? – spytała, choć i tym razem znała odpowiedź. W czasie, który minął od chwili, gdy znalazła się w szpitalu, przeczytała wszystkie istniejące książki i artykuły dotyczące jej choroby.
Ordynator spojrzał na nią i zdecydował się na uczciwą odpowiedź.
– Raczej nie. To znaczy – moim zdaniem.
– Ale – pana zdaniem – może stać się przyczyną dodatkowych cierpień?
– To możliwe. Prawie pewne.
Przejrzała po raz trzeci zawartość tekturowej teczki. Nic się nie zmieniło.
Zapytała więc:
– Jak długo?
I od razu żachnęła się, bo i tym razem wiedziała, jakie słowa usłyszy.
– Nie wiem. Nikt tego nie wie. Poza Panem Bogiem. Nie ustępowała.
– Rok?
– Może.
– Raczej krócej, czy raczej dłużej?
Profesor pochylił się w jej stronę. Po raz pierwszy w czasie ich rozmowy porzucił rolę lekarza-naukowca i odpowiedział jak lekarz-pocieszyciel.
– Pani stan ogólny jest dobry. Sądzimy, że pani organizm wsparty pani silną psychiką zdolny jest do długiej obrony.
Być może było to jedynie miłosierne kłamstwo, ale wypowiedział je w tak zdecydowany i przekonujący sposób, że Stanisława mu uwierzyła. Uwierzyła, bo bardzo chciała uwierzyć.
– Rok – myślała idąc po wytartym linoleum korytarza. – A może trochę dłużej niż rok.
To „trochę” brzmiało tak słodko jak sonata Mozarta. Gdyby miesiąc temu dowiedziała się, że ma przed sobą rok życia, jej reakcją byłaby panika. I rozpacz. Myślałaby – tylko rok. Teraz jednak myślała: aż rok. Lub trochę ponad rok. I to aż oraz trochę dłużej niż… przynosiło jej fizyczną i psychiczną ulgę. Jeszcze pół godziny wcześniej, gdy wchodziła do gabinetu profesora, nie liczyła przecież na to aż ani – tym bardziej – trochę dłużej niż…
Gdy weszła do swego szpitalnego pokoju, trzy chore zerknęły ku niej z lękliwą ciekawością. Uśmiechnęła się w taki sam sposób, jak uśmiechała się przez poprzednie ćwierćwiecze do swoich małych pacjentów i do ich stroskanych rodziców.
– W każdym razie wychodzę ze szpitala – powiedziała. – Wracam do domu.
– Och, to doskonale – powiedziała kobieta leżąca pod oknem.
Pozostałe ucieszyły się także. Ucieszyły się szczerze i ze względu na Stanisławę, i ze względu na siebie. Wiedziały, że nawet jeśli stan jest beznadziejny, należy robić wszystko, aby jak najdłużej „być u siebie”. Ze sobą. A jak najkrócej w placówce. Umieranie jest procesem i przeżyciem zbyt intymnym, by pragnęło się dzielić go z innymi. Jeśli nie ma wyjścia, trzeba przynajmniej starać się, by brak tej intymności trwał jak najkrócej.
Wieczorem Stanisława Drzewiecka weszła do pokoju pielęgniarek. Siedziała w nim tylko Siostra Zmora. Patrzyła w ekran telewizora pogryzając słone paluszki.
– Czy mogłabym prosić o Reladorm – powiedziała Stanisława.
Spodziewała się odmowy. Wiedziała, że bez zlecenia lekarza prowadzącego pielęgniarkom nie wolno wydawać pacjentom żadnych leków, a już zwłaszcza – leków psychotropowych. Siostra Zmora spojrzała jednak na doktor Drzewiecką bez gniewu czy urazy. Wstała, otworzyła szafkę i wyjęła tekturowe pudełeczko z żądanym lekiem.
– Nie może pani zasnąć?
– Nie mogę.
Siostra Zmora wyjęła tabletkę, podała Stanisławie, nalała wody do szklanki.
– Może chce pani popatrzeć w telewizor?
Była to najbardziej zaskakująca propozycja, jakiej ktokolwiek i kiedykolwiek mógłby się spodziewać od Siostry Zmory. Ona sama zdawała się być nią zdumiona. Pacjenci mogli przecież oglądać telewizję na półpiętrze, gdzie specjalnie dla nich wystawiono aparat oraz ustawiono kilkanaście krzeseł. Pokój pielęgniarek oraz pokój lekarski były rodzajami malutkich, ale mocno obwarowanych twierdz, zazwyczaj zdecydowanie i konsekwentnie bronionych przed chorymi.
– Chętnie posiedzę chwilę z siostrą – powiedziała Stanisława.
– Zaparzyć herbatę?
Zmora nie była ani trochę mniej chmurna i ani trochę mniej oschła niż zwykle, ale Stanisławie zupełnie to nie przeszkadzało. Przeciwnie, miała wrażenie, że ze wszystkich osób znajdujących się na oddziale, a może nawet w szpitalu, czy wreszcie na całym świecie ona najbardziej potrzebuje w tej chwili i w tej sytuacji towarzystwa tej brzydkiej, opryskliwej i niesympatycznej pielęgniarki.
Przypomniała sobie aforyzm przeczytany dawno temu w książce angielskiego filozofa Clive’a Levisa: „Przyjaźń rodzi się wówczas, gdy dwie osoby z ogromnymi trudnościami i z na wpół zrozumiałym bełkotem lub w tempie, które wydaje się zdumiewające, odkrywają siebie nawzajem. I natychmiast znajdują się ramię przy ramieniu w ogromnym kręgu samotności”.
Ostatnią przyjaciółkę Stanisława miała w szkole podstawowej. Potem miewała już tylko koleżanki oraz bliższe, dalsze i bardzo dalekie znajome. Nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego tak się stało. Czy ona nie potrafiła odkryć nikogo, kto miałby podobną wizję świata, czy nikt nie chciał i nie umiał dzielić z nią jej wizji świata. Dopiero tego wieczora, jednego z trzystu czy może aż czterystu, które – jakoby – pozostały jej do przeżycia, miała wrażenie, że takie odkrycie może mieć miejsce.
Siostra Zmora nalała wodę z elektrycznego czajnika, wrzuciła do kubka torebkę z herbatą. Podała pacjentce.
– Pani wiedziała, prawda? – spytała Stanisława.
Świadomie użyła zwrotu pani, zastępując nim tradycyjnie i zawsze dotychczas stosowany: siostro. Dzięki temu zmieniały się ich wzajemne odniesienia. Przestawały być wobec siebie pielęgniarką i pacjentką. Stawały się dwiema kobietami, dwojgiem ludzi połączonych wiedzą o tragedii przeżywanej przez jedną z nich.
Zmora skinęła głową, a Stanisława poczuła wdzięczność, że nie wypowiedziała żadnych słów pocieszenia.
– Dużo mieliście podobnych przypadków?
– Tak. Bardzo dużo. W końcu pracuję tu już dwadzieścia kilka lat.
– Wracali do was, aby tu umrzeć?
– Różnie. Często wracali. Rodziny nie zawsze są w stanie…
Urwała. Ale Stanisława Drzewiecka znała dalszy ciąg niedokończonego zdania. Rodziny nie zawsze potrafiły sprostać temu dramatycznemu wyzwaniu, jakim jest towarzyszenie bliskiej osobie w jej umieraniu.
– Ja nie mam rodziny – wyznała.
– Zauważyłam – powiedziała Siostra Zmora.
– Czy mogłaby pani być przy mnie, kiedy nadejdzie ten moment?
Siostra Zmora spojrzała jej w oczy w taki sam rzeczowy, pozbawiony sentymentów sposób, jakby chodziło o zawieranie transakcji handlowej.
– Dobrze – odrzekła.
Dopiero po chwili i odwracając wzrok spytała:
– Ale dlaczego ja?
Stanisława Drzewiecka uśmiechnęła się.
– Myślę, że pani zrobi rzetelnie to wszystko, co wtedy będzie do zrobienia.
– Nie wiem, czy potrafię.
Nagle zdobyła się na zawierzenie swojej największej tajemnicy.
– Miałam dwadzieścia lat, kiedy moja matka umierała na raka. Robiłam wszystko, a nawet więcej niż było w ludzkiej mocy, aby jej ulżyć w cierpieniu. A ona kiedyś powiedziała: „Jak ty nic nie rozumiesz…”
– To nieprawda – powiedziała Stanisława. – Pani rozumie.Rozdział III
Najbardziej zdumiewające w tej chorobie było to, że nie powodowała praktycznie żadnych dolegliwości. Stanisława Drzewiecka czuła się zupełnie dobrze i gdyby nie powtarzające się trzykrotnie i w stosunkowo krótkim odstępie czasu zapalenie płuc, nie pomyślałaby, że jej organizm toczy ciężka choroba. I że osiągnęła już takie stadium, w którym żadne leczenie nie może okazać się skuteczne.
Kiedy wróciła ze szpitala do domu, w pierwszej chwili nie wiedziała, co robić z tym czasem, który jej jeszcze pozostał do wypełnienia. Zdawała sobie sprawę, że znajduje się na etapie, który medycyna nazywa fazą wypierania, a który polega na nieprzyjmowaniu do wiadomości faktów, które są zbyt trudne do zaakceptowania. Był to czas, jaki organizm dawał samemu sobie na adaptację do nowej, dramatycznie zmienionej sytuacji.
Stanisława mogła starać się o rentę, ale najprawdopodobniej zanim załatwiłaby wszystkie formalności, renta nie byłaby już jej potrzebna. Postanowiła więc wykorzystać miesięczne zwolnienie lekarskie i wyjechać na wycieczkę do Włoch. Od dawna o tym marzyła, ale spełnienie tego marzenia było dotąd zbyt kosztowne. Teraz jednak mogła sobie na taki wyjazd pozwolić. Nie było już potrzeby i sensu oszczędzania „na potem”, ponieważ żadne „potem” już nie istniało.
Po powrocie z wycieczki miała zadecydować, co robić dalej, o ile wciąż jeszcze byłoby jeszcze jakieś dalej.
Podjęła z banku trzy czwarte swoich oszczędności i za część wykupiła w Orbisie wycieczkę do Rzymu, a za resztę dolary, które miały zaspokoić te jej przyjemności i kaprysy, których nigdy wcześniej zaspokoić nawet nie próbowała.
Kupiła sobie także dwie nowe sukienki i słomkowy kapelusz. Nigdy przedtem nie nosiła kapeluszy. Kiedy przymierzyła nowe stroje, poczuła się dziwnie. Jakby miała wystąpić na balu przebierańców. Cieszyła się, że nikt ze współtowarzyszy wycieczki jej nie zna, a więc nie może się zdziwić, dlaczego nastąpiła tak nagła i tak radykalna odmiana jej wyglądu i zachowania.
W przeddzień wyjazdu poszła do fryzjera. Zrobiła trwałą ondulację i kazała ufarbować swoje siwiejące włosy na ciemny blond. W drogerii kupiła szminkę, róż i puder.
Miała sporo problemów z makijażem, ponieważ od ponad dziesięciu lat w ogóle się nie malowała. Jedynymi zabiegami upiększającymi, jakie stosowała, było codzienne mycie włosów oraz piłowanie i polerowanie paznokci.
Zostawiła klucze od mieszkania u sąsiadki, prosząc ją o podlewanie kwiatów. Sąsiadka obiecała, że będzie też zapalała wieczorem światło w pokoju, aby zmylić ewentualnych złodziei. Stanisławie nie wydało się to jednak konieczne. W końcu i tak nie mogła zabrać żadnego ze znajdujących się w jej domu przedmiotów w tę podróż, w jaką miała się udać po powrocie z Włoch.
Podczas lądowania na lotnisku Fiumicino stewardesa obwieściła, że w Rzymie panuje słoneczna pogoda, a temperatura wynosi dwadzieścia dwa stopnie. Była to miła niespodzianka. Stanisława obawiała się bowiem, że październik może okazać się miesiącem chłodnym także na południu Europy, a bardzo chciała oglądać Italię pod lazurowym niebem i w pełnym słońcu.
Po zakwaterowaniu w hotelu, wprawdzie tylko trzygwiazdkowym, ale i tak najlepszym, w jakim kiedykolwiek mieszkała, Stanisława udała się na pierwszy spacer po Rzymie. Ponieważ bała się zabłądzić, szła prosto przed siebie ulicą dei Quattro Cantoni, przy której znajdował się jej hotel. Po kilku minutach doszła do placu Santa Maria Maggiore. Pośrodku placu, na niewielkim wzniesieniu stał kościół. Zewnętrznie niezbyt interesujący. Weszła jednak do środka i zdumiała się rozmiarami tej z zewnątrz wcale nie imponującej świątyni. Miała wrażenie, że jest, że musi to być największy kościół świata, choć z lektury przewodnika wiedziała, że Bazylika św. Piotra jest od tej świątyni jeszcze większa.
Wnętrze było chłodne, mroczne i trzeba było trochę czasu, aby dostrzec, gdzie znajdują się boczne kaplice. Każda z nich mogła pomieścić przeciętny polski kościół.
Stanisława z pewnym trudem odnalazła krzesło i przysiadła, rozglądając się dokoła z ciekawością, ze zdumieniem i podziwem. Nie doznawała jednak żadnych religijnych wzruszeń. Pomyślała, że Ktoś, kto wybrał sobie na miejsce urodzenia betlejemską stajenkę, a na miejsce zamieszkania malutki domek w malutkim miasteczku Nazaret, nie czuje się chyba najlepiej w tak wielkim pomieszczeniu. Chciała się pomodlić, ale obecność setek kręcących się turystów, błysk fotograficznych fleszów i gwar rozmów rozpraszał jej uwagę. Nie była też pewna, czy Pan Bóg jest w stanie zauważyć i usłyszeć ją w tym całkiem świeckim rozgardiaszu.
Wyszła z bazyliki i poszła dalej. Minęła zaniedbany skwer i doszła do Koloseum. Nie wchodziła do środka wiedząc, że zwiedzanie tego zabytku znajduje się w programie jej wycieczki. Patrzyła więc jedynie na okazałą budowlę znaną jej z włoskich pocztówek, filmów oraz z Sienkiewiczowskiego Quo vadis. Obserwowała tłum zwiedzających, którzy śmiali się, fotografowali na tle ruin i jedli kukurydziane prażynki lub lizali lody ani na moment nie zaprzątając sobie głowy tym, co działo się w tym miejscu przed wiekami. Zapragnęła zmówić wieczny odpoczynek za dusze ludzi, których krew wsiąkała w ziemię areny Colosseum. I pomyślała – zdumiona tym odkryciem – że już bardzo niedługo znajdzie się po tej samej, co oni stronie. Poczuła się bardziej związana i bardziej bliska im, aniżeli ubranym w szorty i T-shirty roześmianym ludziom, którzy krążyli wokół i wewnątrz gigantycznej ruiny.
Zawróciła. Dotarłszy do skweru, usiadła na ławce i oddała się przyjemności patrzenia na niebo, istotnie lazurowe, i wchłaniania w siebie słonecznego ciepła grzejącego znacznie intensywniej niż w Polsce.
Przed nią znajdowało się niewysokie, ale strome usypisko z dużych kamieni. Było porośnięte nieznanymi jej krzewami o dużych, grubych, ciemnozielonych liściach i drobnych, zebranych w puchate kiście białych kwiatach. Ich zapach, miły i delikatny, dochodził do niej wraz z każdym powiewem wiatru.
Alejką szła kobieta w średnim wieku, a przed nią w wesołych podskokach biegł chłopczyk cztero – lub pięcioletni. Dojrzawszy usypisko, zaczął wspinać się po kamieniach, przeskakując z jednego na drugi niby młoda koza. Opiekunka protestowała. Głosem i gestami starała się nakłonić dziecko do zaprzestania wspinaczki. Chłopiec najwyraźniej nie był jednak nawykły do dyscypliny, bo nie reagował na jej słowa. Dotarł na szczyt, uniósł ręce w geście triumfu i w tym momencie stracił równowagę. Upadł do tyłu, uderzając głową i plecami o ostry głaz znajdujący się kilka metrów niżej. Nie krzyknął. Ale też nie podnosił się. Leżał nieruchomy, ze zwisającymi bezwładnie rękoma i nienaturalnie przekrzywioną głową.Rozdział IV
Stanisława zerwała się z ławki i podbiegła do krzyczącej kobiety. Spojrzała w górę, na miejsce, gdzie leżało dziecko. Być może zdołałaby wdrapać się po głazach, ale była niemal pewna, że nie zdoła znieść chłopca na dół. Na szczęście krzyk przerażonej i zrozpaczonej Włoszki ściągnął na miejsce wypadku kilka osób, które przebywały w parku. Dwaj mężczyźni wspięli się na kamienne usypisko. Jeden z nich wziął dziecko na ręce i korzystając z asekuracji drugiego zniósł je i położył na ławce. Stanisława odsunęła rozhisteryzowaną opiekunkę chłopca i przyłożyła głowę do piersi malca. Usłyszała bicie serca i wyczuła oddech leciutko, ale jednak unoszący klatkę piersiową.
– Żyje – powiedziała, zapominając, że nikt nie rozumie wypowiadanych przez nią polskich słów. Twarze pochylonych nad nią ludzi uświadomiły jej to. Spytała więc, czy ktoś mówi po angielsku.
– Yes, I know English – odpowiedział jakiś młody mężczyzna.
– Dziecko żyje – powtórzyła Stanisława po angielsku, starając się mówić wolno i wyraźnie. – Trzeba jednak wezwać pogotowie. To może być wstrząs mózgu.
Użyła terminu angielskiego i łacińskiego, ale została tylko częściowo zrozumiana. Gapie wymieniali między sobą jakieś uwagi po włosku, ustalając – jak się domyśliła – kto i w jaki sposób ma wezwać pogotowie.
Na ile mogła zaczęła oceniać stan dziecka. Wstrząs mózgu był najlżejszym z urazów, jakie podejrzewała. Bezwład jego kończyn i brak jakichkolwiek reakcji wskazywał na uszkodzenie kręgosłupa. Ponieważ nic nie mogła na to poradzić, zajęła się opatrywaniem silnie krwawiącej rany na udzie. Z paska swojej letniej sukienki zrobiła prowizoryczną opaskę uciskową. Z podanych jej ligninowych chusteczek próbowała wykonać tampon.
– Pani jest lekarzem? – spytał mówiący po angielsku mężczyzna.
– Tak.
Zaniepokoiło ją nagłe zblednięcie dziecka i objawy duszenia. Rozwarła usta chłopca i zobaczyła, że język zamyka światło gardła. Sięgnęła ręką i wyciągnęła język na brodę, ale nie miała niczego, czym mogłaby go przymocować. Na migi poprosiła o pomoc. Jakaś kobieta pojęła o co jej chodzi i uchwyciła za język. Uczyniła to jednak niezręcznie i nieudolnie. Stanisława musiała więc raz jeszcze wydobyć go z gardła, umożliwiając w miarę swobodne, choć z upływem czasu słabnące oddychanie.
Wiedziała, że lada moment będzie musiała wykonać sztuczne oddychanie lub masaż serca. Starała się więc opanować i zebrać siły, choć czuła, jak nagle i gwałtownie zaczynają ją opuszczać. Najprawdopodobniej był to efekt zdenerwowania, ale nie mogła całkowicie wykluczyć nowego ataku swej choroby.
– Boże, nie teraz – błagała. – Tylko nie teraz.
Ogromnie jej zależało na uratowaniu tego małego włoskiego chłopca. Jakby świadomość zagrażającej jej śmierci wyostrzyła jeszcze naturalne i oczywiste w jej zawodzie pragnienie odsuwania jej od znajdujących się pod jej opieką dzieci.
Zanim zjawiła się karetka pogotowia nadjechał samochód policyjny. Dwaj karabinierzy wyskoczyli z pojazdu. Zaczęli zadawać Stanisławie pytania, których nie rozumiała.
– Non capito – powiedziała.
Mężczyzna mówiący po angielsku wyjaśnił, że chcą wiedzieć, czy mogą zabrać dziecko do samochodu i przewieźć je do szpitala.
Zawahała się. Z jednej strony należało jak najszybciej umieścić chłopca w szpitalu. Z drugiej – nawet niewłaściwe ułożenie mogło je w każdej chwili zabić lub spowodować przyszłe kalectwo.
– Nie – zadecydowała. – Tylko karetka.
Włoch przetłumaczył.
Minęło pięć minut. Stanisława rozpoczęła masaż serca. Za każdym rytmicznym uciskiem dłoni czuła jakby wracało życie – w nią i w chłopca.
Lekarze z pogotowia porozumiewali się z nią łamaną angielszczyzną i dość kulawą łaciną. Wyjaśniła, co się stało, co zrobiła i jakie są jej podejrzenia. Młoda włoska lekarka skinęła głową, najwidoczniej podzielając opinię i obawy swej starszej i bardziej doświadczonej polskiej koleżanki.
Ostrożnie położono chłopca na noszach. Podłączono go do respiratora. Kierowca karetki włączył syrenę. Samochód odjechał.
Karabinierzy podprowadzili Stanisławę do swojego samochodu. Gestami dali do zrozumienia, że widząc jej wyczerpanie gotowi są podwieźć ją do hotelu. Uśmiechnęła się wdzięcznością. Sama nie dałaby rady przejść nawet kilku kroków.
Wsiadła do samochodu. Widocznie jechał jakąś okrężną drogą, bo Stanisława nie mogła poznać ulic, którymi poprzednio przechodziła.
Zanim wysiadła, jeden z policjantów poprosił ją o dokumenty. Wyjęła z torebki paszport.
– Polonia? – spytał.
Skinęła głową.
– Turiste?
– Si.
Zapisał jej imię i nazwisko w swoim notesie.
– Gracia, signora – powiedział oddając jej paszport. – Molto gracia.Rozdział V
Cały następny dzień został poświęcony na zwiedzanie placu i Bazyliki św. Piotra. Okazało się jednak, że nawet cały dzień to za mało, aby obejrzeć choćby najważniejsze tylko obiekty i cudowności tego miejsca. Po powrocie do hotelu Stanisława, usiłując przypomnieć sobie i uporządkować wrażenia, miała przed oczyma tylko dwa fragmenty ogromnej całości: białą rzeźbę Piety oraz czarną rzeźbę świętego Piotra.
Pieta wydała jej się znacznie mniejsza od tej, jaką stworzyła w swoich o niej wyobrażeniach. Biała Madonna wywołała w niej nie tyle i nie tylko podziw dla artystycznego kunsztu Michała Anioła, ile poczucie zjednoczenia w cierpieniu, jakie symbolizowała. Stanisława żałowała, że nie mogła dłużej pozostać przed niszą, w której wykuta w marmurze kobieta uosabiała całą ludzką bezradność i bezsiłę wobec cierpienia, a zarazem nieskończoną pokorę wobec wyroku Boga. Żałowała także, że nie może pozostać z tą alabastrową Matką choćby przez krótką chwilę sam na sam. Było jej niewypowiedzianie przykro, że Pieta jest dla tak wielu ludzi jedynie obiektem do fotografowania, a dla tak niewielu do współprzeżywania.
Później, tak jak miliony pielgrzymów, którzy przechodzili przez bazylikę, Stanisława pogładziła wyślizgane i ogrzane ludzkimi dłońmi bose stopy posągu świętego Piotra. Wydało jej się, że ten przelotny dotyk jednoczy ją nie tyle z Apostołem, co z tymi wszystkimi, którzy poprzez tego rodzaju fizyczny kontakt zawierzali mu swoje troski i swoje nadzieje.
Podobnie jak poprzedniego dnia w bazylice Santa Maria Maggiore, Stanisława nie odczuła w tej największej świątyni świata obecności Boga. Pomyślała, że i tu musiał czuć się zagubiony i – mimo wszystko – trochę zapomniany wśród tylu dzieł sztuki, tylu świateł i nieustannego zgiełku. Bardzo chciałaby być w bazylice choć przez kilka minut całkiem sama. Być może wówczas odnaleźliby się wzajemnie: niewidzialny Gospodarz tego wspaniałego domu i ona, jego skromny, polski gość. Może mogliby sobie wówczas ofiarować – ona Jemu swoją słabość i swój lęk, On jej pocieszenie i pokrzepienie.
Współmieszkanka zajmowanego przez Stanisławę hotelowego pokoju długo przeglądała album ze zdjęciami Bazyliki św. Piotra i Watykanu. Stanisława nie kupiła ani albumu, ani nawet pocztówek upamiętniających te miejsca. Była też jedyną turystką, która nie zabrała ze sobą do Włoch aparatu fotograficznego i nie robiła zdjęć.
Podczas wcześniejszych wycieczek zagranicznych skrzętnie zbierała wszelkie pamiątki, a po powrocie do kraju starannie je segregowała, składając w pudełkach i albumach. Teraz jednak zupełnie straciły dla niej jakiekolwiek znaczenie. Nie sądziła, aby chciała je jeszcze kiedyś oglądać i nie wiedziała, czy będzie miała okazję je oglądać.
Współlokatorka podziwiała fotografię wewnętrznej części kopuły bazyliki.
– Mam już za słaby wzrok, aby dojrzeć tak odległe detale fresku – powiedziała. – A oglądając zdjęcie widzę, jak są niezwykłe. I jakie piękne.
Stanisława przytaknęła, ale nie podniosła się ze swego łóżka, aby rzucić okiem na oglądaną fotografię. Wiedziała, że starsza pani pragnie dzielić z kimś swoje doznania intensyfikując je wspólnie przeżywaną refleksją, ale czuła się zbyt wyczerpana, aby to zrobić. Pragnęła zasnąć, a przynajmniej zdrzemnąć się przed kolacją.
Przymknęła oczy. Głos współlokatorki dobiegał ją coraz słabiej. Nie rozróżniała wypowiadanych przez nią słów, a potem w ogóle przestała je słyszeć.
Nagle poczuła szarpnięcie za ramię. Otworzyła oczy zdumiona obcesowym zachowaniem osoby, którą zdążyła poznać jako nadzwyczaj taktowną i kulturalną.
Zdziwiła się jeszcze bardziej, gdy zobaczyła w pokoju jednego z poznanych poprzedniego dnia karabinierów.
Młody policjant uśmiechał się do niej przyjaźnie i starał się wytłumaczyć po włosku i na migi cel swej wizyty. Stanisława zrozumiała jedynie, że chce, aby z nim gdzieś pojechała. Domyśliła się, że najprawdopodobniej do komisariatu i że chodzi o podanie szczegółowych informacji na temat wypadku, którego była świadkiem.
Istotnie, chodziło o sporządzenie raportu z tego wydarzenia. Do komisariatu sprowadzono tłumacza, dzięki czemu Stanisława mogła opowiedzieć o incydencie i własnym w nim udziale bez językowych kłopotów. Podziękowano jej raz jeszcze i równie miło, jak poprzedniego dnia. Kiedy opuszczała gabinet komisarza, ten wstał i uścisnął jej rękę. Potem karabinierzy odwieźli ją do hotelu.
Portier zatrzymał ją. Trzymał w ręku dużą, zaklejoną i zaadresowaną do niej kopertę. Zdumiała się. Nikt na całym świecie nie miał pojęcia, gdzie się znajduje i nie mógł mieć żadnego powodu do przysyłania jej korespondencji.