Czas namiętności - ebook
Czas namiętności - ebook
Powieść o miłości jednej z najpoczytniejszych polskich pisarek.
- Zobaczyłem cię na ulicy i pomyślałem, że jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie – powiedział Adrian.
To niemożliwe – pomyślała słabo. Jak ja mogę być najpiękniejszą kobietą na świecie? Anna poczuła łzy pod powiekami. To przecież nieprawda, to niemożliwe, ja mam pięćdziesiąt sześć lat i nawet nie używam makijażu! Wyjaśnij mi to!
- Wszystko w tobie jest piękne. Twoja mądrość, dobroć i gotowość do niesienia pomocy, twoja szlachetna twarz i szarozielone oczy, twoje dłonie i stopy, mokra skóra kiedy wychodzisz z wody i…
I twoje nieśmiałe truskawkowe usta, którymi scałowujesz mój lęk i wszystko, co dotychczas nas rozdzielało. I to jak napinają się muskuły twoich męskich ramion, w których tracę oddech i chcę zostać na zawsze. I to jak zakwita we mnie milion przebudzonych niezapominajek, które wydaje się, że czekały na ciebie przez sto uśpionych lat.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8310-333-4 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Anna zatrzasnęła za sobą drzwi i dopiero wtedy poczuła, że płonie. Szyja, ramiona, głowa, dłonie, nawet oczy wydawały się gorące, spragnione, niespodziewanie rozkochane, przebudzone do miłości.
– Co się ze mną dzieje?!… – pytała niespokojnie. – Co się stało?
Policzki pulsowały jak spalone słońcem, a jej serce – spokojne, wyważone, znajome od lat, teraz wydawało się dzikim zwierzęciem, które pragnie wydostać się na wolność i uciekać, biec przed siebie, skryć się w wilgotnym, ciemnym poszyciu lasu i zostać tam na zawsze.
Mimo woli pogładziła się po piersi, wystającej kostce pod szyją i ramieniu. Niech to minie. Chwytała ustami powietrze usiłując przywołać się do porządku, przywrócić spokój i panowanie nad życiem. Nie może pozwolić, żeby coś do tego stopnia wytrącało ją z równowagi. Szczególnie w godzinach pracy. Zaraz przyjdzie następny pacjent, musi wyglądać wiarygodnie, budzić zaufanie, być tarczą, wsparciem, naukowym profesjonalizmem. Nie może przecież być rozpalona jak szalony płomień pożaru zmysłów. Musi się ogarnąć, zebrać w sobie, usunąć rozkrzyczane emocje i obraz twarzy tego chłopaka, jego namiętnych, wielkich oczu wpatrujących się takim wzrokiem, jakby chciał ją zagarnąć, wielbić, oddać jej się bez reszty, a ona bez tchnienia oddaje mu się łagodnie, miękko, jak rzeka spływająca w dolinę z niebosiężnych gór.
– Przestań, przestań! – szeptała. – Przestań wyobrażać to sobie, pragnąć tego, czuć to na swojej skórze! To się przecież nigdy nie stanie, nigdy nie stanie, to jest niemożliwe, to nigdy się nie zdarzy!
Stukanie do drzwi.
– Pani doktor, dzień dobry!
Jerzy, 60 lat, po zawale, przechodzi kryzys w małżeństwie. Anna z ulgą usiadła w fotelu.
– Co dobrego, panie Jerzy? – zapytała, wdzięczna za jego obecność, za to, że może przez godzinę zajmować się jego problemami zamiast walczyć z własnym sercem.
– Pani doktor! Już wiem – oświadczył uroczyście. – Zrobiłem wszystko jak pani radziła. To koniec!
Skinęła głową. Lubiła zadawać pacjentom ten moment ciszy, który wydawał ciągnąć się tak niezdarnie długo, że w końcu zmuszał do wypowiadania słów, i to właśnie te słowa – nieprzemyślane, nieprzygotowane, spontanicznie wypowiadane żeby skrócić milczenie, przynosiły najwięcej prawdy.
– Nie mam już siły dłużej się z tym męczyć! – powiedział Jerzy. Jego głos nie brzmiał już uroczyście zwycięsko, był raczej wołaniem o pomoc. – Muszę podjąć jakąś decyzję i zdecydowałem, pani doktor, nie ma sensu dłużej tego ciągnąć.
– Rozumiem – zgodziła się z nim.
Wygładził palcami spodnie, spojrzał w okno, podrapał się w szyję.
– Tylko teraz jak to powiedzieć dzieciom?
– Myślę, że najlepiej byłoby powiedzieć prawdę, po prostu tak jak jest – powiedziała łagodnie.
– To znaczy?
Znów zapadła cisza.
– Ja sam nie wiem jaka jest prawda! Może po prostu zobaczyłem coś, czego nie widziałem wcześniej? Po zawale cały świat wygląda inaczej. Kiedyś myślałem, że skoro to jest moja żona, to muszę przemęczyć się z nią do końca, a teraz myślę, że… Myślę że…
Cisza. Nie miał odwagi skończyć.
– Czy rozmawiał pan z żoną? – zapytała.
– No jak? – żachnął się. – Nie mogę jej tego zrobić.
– Czy pamięta pan o czym często rozmawialiśmy?
– „Rzeczy nie nazwane po imieniu nie istnieją”.
– Co to znaczy?
Podrapał się po szyi i składał wargi to w przód, to w tył, jedną na drugą, podwijał je pod siebie jakby czekał, że słowa same się na nich pojawią.
Anna patrzyła na niego przez chwilę, a potem odbiegła wzrokiem w bok, na fotel, dywan, okno, za którym piętrzyła się żywiołowa zieleń drzew wczesnego lata. Chciała biec między nimi, zrzucić krępującą bluzkę i sznur sztucznych pereł, które rano zawiesiła na szyi.
– Tylko dokąd? – zapytała samą siebie i równie niespodziewanie usłyszała w sobie odpowiedź: – Nieważne dokąd, po prostu przed siebie!
– Pani doktor?…
– Słucham! – wyprostowała się, położyła ręce na kolanach.
– A pani doktor wygląda dzisiaj jakoś inaczej – zauważył Jerzy.
– Ja?… – poczuła, że się rumieni.
– Coś się w pani zmieniło. Włosy? Tak jakby odjęło pani lat.
– Och, nic takiego – powiedziała czym prędzej, starając się nie dopuścić, żeby zobaczył żar w jej oczach i to dzikie, szalejące w niej pragnienie. – To pewnie wiosna!
– Wiosna, tak – pokiwał głową.
Oboje z ulgą usłyszeli dźwięk zegara oznaczającego koniec wizyty.
– Porozmawiamy o tym następnym razem – obiecała Anna.
– Dziękuję, pani doktor.
Jerzy spojrzał na nią bezradnie, a ona chyba po raz pierwszy poczuła tę jego bezradność w swoim własnym sercu.ROZDZIAŁ 2
A więc jak to było, jak to się wszystko stało. Był maj. Pojawił się klient, który chciał zorganizować wykłady dla studentów. Powoływał się na badania o rosnących problemach zdrowia psychicznego wśród studentów. Przeciążenie nauką, presja, chroniczny stres, uzależnienia, depresja. Pięć wykładów finansowanych przez uczelnie. Czy Anna się tego podejmie? Oczywiście. To przyjemna odmiana od wizyt w gabinecie.
Włożyła satynową bluzkę wiązaną pod szyją, czarną spódnicę, pantofle na płaskim obcasie, upięła włosy. I on tam był. Za każdym razem. Na początku nie zwróciła na niego uwagi. Sala była pełna studentów. Znała ten typ. Sama kiedyś była taka jak oni. Przyszli na uczelnię zdobywać wiedzę, w którą szczerze nikomu nie chciało się wierzyć. Mieli w sobie wymaganą gotowość do podjęcia wysiłku z jednocześnie zaciągniętym hamulcem mentalnym. Nauczę się tylko tyle ile to konieczne, zdam egzaminy, znajdę pracę, będę szanowany, będę miał życie. Tak jakby życie było dodatkiem do dyplomu. Ona też kiedyś tak myślała. Przebudziła się pod koniec studiów kiedy za późno było, żeby zrezygnować, zresztą wcale nie miała takiego zamiaru. Bo co w zamian? W samą porę poznała Andrzeja, ślub, dzieci, stabilna praca. Ideały? Oczywiście. Choć inaczej niż na początku. Wtedy myślała, że może pomagać ludziom. Dzisiaj raczej skupia się na przeprowadzeniu ich przez proces akceptacji tego, co jest. Każdy niesie swój obraz życiowej iluzji starannie budowanej przez lata. Może na tym właśnie polega prawda.
Znała ten rodzaj ciszy na sali wykładowej. Studenci byli widzami jak na rzymskiej arenie. Ona będzie mówić, oni nie będą przeszkadzać, zero kontaktu. Będą patrzeć nieobecnymi oczami, wysyłać wiadomości, przeglądać instagram, przecierać zmęczone oczy, a potem pójdą dalej do swoich spraw. On był inny.
Zauważyła go dopiero podczas trzeciego wykładu.
– Odczuwamy przyjemność, nie zdając sobie sprawy z tego, że jest to chwilowe doznanie, któremu mózg nadaje pierwszorzędne znaczenie, co może prowadzić do? … – zawiesiła głos.
– Uzależnienia! – rozległ się znajomy głos z przodu sali.
– Tak jest! – odrzekła i wtedy po raz pierwszy go zobaczyła.
Patrzyła na niego już wcześniej, prawdopodobnie wiele razy, tak samo, jak patrzy się na samochody przesuwające się za oknem autobusu. Zatrzymała się na chwilę, spojrzała w jego wielkie, ciemne, promienne oczy i nagle uświadomiła sobie, że to jest ten sam człowiek, którego widziała na poprzednich wykładach. Zawsze zajmował miejsce w pierwszym rzędzie, zawsze starał się odpowiedzieć na każde pytanie, zawsze robił pieczołowicie notatki i przez cały czas czuła na sobie jego zaciekawione spojrzenie.
– Pan jest?… – zawahała się. Studentem? Którego roku? Jakiego kierunku?
– Ja jestem organizatorem – odrzekł krótko, rzeczowym tonem.
– Ach – odrzekła i żeby przykryć zakłopotanie, czym prędzej podjęła wątek.
Wtedy jeszcze nic się nie zdarzyło. Dokończyła wykład, studenci podnieśli swoje torby i telefony i bez pośpiechu opuścili salę. On został i patrzył na nią. Anna odłączyła laptop i pakowała drobiazgi, gdy nagle stanął przed nią. Poczuła jego obecność zanim jeszcze podniosła głowę. Biło od niego dzikie, młodzieńcze ciepło. Ale i wtedy nic jeszcze się nie stało.
– Nie zdążyłem się przedstawić – powiedział. – To ja wpadłem na pomysł tych wykładów. Adrian.
– Anna – wyciągnęła do niego rękę.
– Czy jest pani zadowolona z frekwencji?
– Tak, oczywiście.
– Czy potrzebuje pani więcej wody?
– Nie, dziękuję.
– Czy widzi pani przestrzeń, gdzie mógłbym coś poprawić?
Był bardzo skupiony, konkretny, rzeczowy i mówił serdecznym tonem. Tak jakby naprawdę zależało mu na tym, żeby było jej wygodnie.
– Nie, dziękuję – odrzekła trochę zaskoczona. Nie przywykła do tego, że ktoś się o nią troszczy.
– Dużo się od pani nauczyłem – powiedział innym, bardziej miękkim tonem. – To są bardzo wartościowe wykłady. Ma pani dar docierania w samo sedno.
– Niektórym to się nie podoba – roześmiała się. – Nie każdy lubi słyszeć prawdę.
– Oczywiście! Prawda bywa trudna do uniesienia.
– Ładnie pan to powiedział – zauważyła.
– Chciałbym omówić z panią kilka spraw organizacyjnych – zaproponował. – Muszę zamknąć salę i oddać klucz. Czy zgodzi się pani wypić ze mną herbatę w studenckim barze?
Był prosty i żarliwy zarazem. Grzeczny, pełen szacunku.
– Oczywiście – odrzekła bez namysłu. I to był chyba ten moment kiedy coś się zmieniło. To znaczy jeszcze nie w sali, nie kiedy szli obok siebie na schodach, a ona poczuła w sobie lekkość i radość, i nie wtedy kiedy weszli do prawie pustego baru. Ale wtedy kiedy usiedli naprzeciwko siebie, a ona ucieszyła się, że stolik jest taki mały. Chciała być blisko jego żywotności, energii, uśmiechu, młodości. Ile ma lat? – zastanawiała się. – Dwadzieścia pięć? Sześć? Pracuje na uniwersytecie?
– Biała kawa dla pani – postawił na stoliku wysoką szklankę.
– Och, proszę mi mówić Anna! – zaproponowała spontanicznie.
– Biała kawa dla ciebie, Anno – powtórzył ciepłym głosem, a ona zadrżała.
Uśmiechnęła się zakłopotana, wdzięczna, że nic nie musi mówić, bo on spokojnym, rzeczowym tonem wyjaśniał co go tu sprowadziło i jak wpadł na pomysł zorganizowania wykładów. Przytakiwała i było jej tak dobrze i słodko, że uśmiechała się i pomyślała, że jest jak majowy tulipan w słońcu. To pewnie zasługa kremowego _latte macchiato_, a może po prostu wreszcie poczuła wiosnę.ROZDZIAŁ 3
Nie mogła przestać o nim myśleć. Długo w noc czuła bliskość jego opalonych ramion, choć przecież nigdy nawet ich nie widziała. Czuła na sobie jego wielkie ciemne brązowe oczy. Gdziekolwiek poszła, on patrzył i ogrzewał ją wzrokiem.
– Miły człowiek – pomyślała. – Rzadko się takich spotyka. Szczery, uczciwy, pracowity. Nic dziwnego, że zrobił na mnie wrażenie. To minie.
Nie mijało. Rano obudziła się z nadzieją, że znów go zobaczy. Wstała wcześniej niż zwykle, staranniej przygotowała kanapki do szkoły, młodszemu z liściem sałaty, starszy mówił, że gardzi zielonym.
– Weź, mama – odsunął się kiedy chciała pocałować go w głowę.
– Kawa? – zapytał mąż.
Zatrzymała się zaskoczona. O siódmej pięć stawiała na stole kawę słodzoną trzcinowym cukrem, którą mąż wypijał przed wyjściem na dyżur. Od lat, zawsze tak samo. Codziennie.
– Och, przepraszam! – wyrwało jej się. Chwyciła za czajnik. – Woda jest gorąca!
Pokręcił głową i spojrzał na zegarek z takim wyrazem twarzy jakby mówił:
– Przez ciebie się spóźnię!
Anna wyjęła filtr, nasypała kawy, zalała ją małym strumieniem wody.
– Cukier? – zapytał.
– Zapomniałam! – dotknęła z uśmiechem czoła. – Proszę!
Mąż spojrzał na nią z takim wyrazem twarzy, jakby mówił:
– Menopauzalne zaburzenia pamięci!
Ale nic nie powiedział. Wypił kilka łyków kawy mrużąc oczy, jakby mu nie smakowała. Ale nic nie powiedział. W pracy codziennie musi tyle mówić, że w domu wolał pomilczeć.
Anna myślała tylko o nim. Kawa z mlekiem pachniała tak samo jak w studenckim barze. Znów poczuła to samo ciepłe drżenie, przypomniała sobie jego głos, uśmiech, spojrzenie.
– Ja właściwie nic o nim nie wiem! – broniła się. – Ale czy ja muszę coś więcej wiedzieć? – dodawała po chwili. – To prostu sympatyczny młody człowiek. Wie czego chce, widać w nim uczciwość i zaangażowanie. Rzadko spotyka się takich ludzi. Dlatego o nim myślę. To minie.
Ale nie mijało.
– To czysto mentalna fascynacja – powtarzała Anna. – Lubię z nim rozmawiać, bo jest w nim połączenie szacunku i… i… – zawahała się. – I dzikiej, nieokiełznanej siły młodości. Nic dziwnego, że zwróciłam na to uwagę. To minie.
Ale nie mijało.
Anna spojrzała krytycznie na swoje satynowe bluzki. Starała się zawsze wyglądać wiarygodnie, budzić zaufanie, być przedstawicielem nauki, medycyny, wiedzy. Długie rękawy, zapięcie pod szyję. Nagle przestały do niej pasować.
– To wiosna – pomyślała. – Pierwsze ciepłe podmuchy wiatru. To zrozumiałe, że człowiek ma ochotę ubrać się inaczej.
Dżinsy. Biały T-shirt z dużym wycięciem. Trampki. Potrząsnęła głową. Nie mogę przecież pójść do pracy w trampkach! Czy ja w ogóle mam trampki?… Jakie teraz nosi się buty?… Adidasy? Takie, jak ma starszy syn?…
Anna wciągnęła powietrze. Dżinsy opinały jej biodra. Biała koszulka odsłaniała kostki pod szyją. Poczuła na nich słodki pocałunek. Ciepły oddech. Wyobraziła sobie, że słyszy szept:
– Jesteś taka piękna. Tak bardzo cię pragnę!
Zamknęła oczy. Pozwoliła, żeby całował jej szyję i zaciszne zagłębienie, gdzie zaczyna się ramię.
– Zostań tam jeszcze – kazała mu w myślach. – Dotykaj mnie.
A on posłusznie gładził ją palcami, składał łakome pocałunki na szyi, ustach, ramionach i najjaśniejszych zakątkach jej skóry, pragnąc więcej, napierając muskularnym ciałem, pociągając ją za sobą prosto w otchłań namiętności i rozkoszy.
– Tego pragnę! – szeptała do niego. – Więcej! Mocniej!
Oddała mu siebie miękko, z radością, jak dolina przyjmująca rzekę spływającą z gór. Była dla niego schronieniem, celem i bezpieczną przystanią, a on przybiegał jak wezbrany ocean, by wypełnić ją ciszą, milczeniem, spełnieniem, końcem wszystkich nieopowiedzianych historii.
– Tylko z tobą chcę być! – mówiła do niego w myślach, a on trzymał ją w ramionach i karmił miłością.
Otworzyła oczy. Wciąż stała z białą bluzką w rękach.
– To nic złego! – pomyślała. – To tylko myśli! Gra wyobraźni! Jest wiosna, budzą się wszystkie soki ciała, krążą, domagają się ujścia. To naturalne, żeby myślami rozładować napięcie. To nic nie znaczy. To minie!
Ale nie mijało.
W poniedziałek był jednym z wielu studentów na sali. W czwartek zauważyła, że jest obecny na każdym wykładzie. We wtorek usiadła z nim przy małym stoliku w barze, w środę nie mogła przestać o nim myśleć i wciąż resztką sił wierzyła, że to tylko intelektualne zauroczenie. W piątek nagle poczuła, że budzi się w niej wszystko, co uśpione, jak olbrzym powstający z zimowego snu, i wali pięściami do bram zmysłów tak mocno, że brak jej tchu.
Wśród ludzi nagle zauważyła mężczyzn. Nowy dyrektor kliniki przyjęty w drodze konkursu kilka miesięcy temu był młodym menedżerem, co wszyscy mieli mu za złe. Nie był lekarzem, nie miał na koncie rozpraw naukowych, nie był w statecznym wieku i nie pasował do nich wyglądem. Żartowali, że wygląda jak ryba w tej dopasowanej marynarce i że nie stać go na skarpetki. Z wyższością patrzyli na jego fryzurę, brak krawata i koszulę rozpiętą pod szyją. Jeśli ktoś miał tu kogoś czegokolwiek nauczyć, to oni mogliby dać mu lekcję tradycyjnego stylu koniecznego dla uwiarygodnienia ich profesji. Jaki pacjent zaufałby lekarzowi, który spędza pół godziny przed lustrem układając włosy na żel?
– Nie będę wtrącał się do Państwa pracy z pacjentami – powiedział na pierwszym spotkaniu.
Tylko popatrzyli na siebie z politowaniem. Jeszcze tego by brakowało, żeby jakiś przybłęda pouczał ich jak leczyć! Nie wytrzyma tu nawet pół roku.
– Moim celem jest wypracowanie modelu zarządzania poprzez misję oraz wizję, strategiczne planowanie, pozyskiwanie nowych klientów, poszerzenie oferty, unowocześnienie kanałów przekazu, w tym rozbudowanie i spersonalizowanie strony internetowej.
Benchmarking, kompetencje, strategie, konkurencje, efektywność, model organizacyjny, koncepcje, techniki, struktury, kapitał wiedzy – cokolwiek to miało oznaczać, wiedzieli, że tego nie chcą. Oburzyli się kiedy zaproponował, że stylistka przyniesie ubrania do nowych fotografii.
– Co jest złego w tych zdjęciach, które mamy? – zapytał ktoś.
– Można powiedzieć – odrzekł dyplomatycznie nowy dyrektor – że ich jedyną wadą jest upływ czasu.
Niechętnie zgodzili się na udział w sesji zdjęciowej. Upierali się, że lekarz nie jest po to, żeby się uśmiechać i wyginać na zdjęciu, tylko po to, żeby skutecznie leczyć pacjentów. On odpowiadał, że nowe zdjęcia mają przyciągnąć nowych klientów, a oni z niezadowoleniem kręcili głowami i powtarzali do siebie, że pacjent to nie klient i że ten nowy dyrektor nie zagrzeje tu miejsca.
Przypomniała sobie ich pierwsze spotkanie. Nowy dyrektor osobiście otworzył jej drzwi, zaprosił do środka. Usiadł naprzeciwko w nowoczesnym czerwonym fotelu, pochylił się z ciekawością, spojrzał jej prosto w oczy. Z gabinetu znikło ciężkie dyrektorskie biurko, które do tej pory wyznaczało granice i relacje. Poprzedni dyrektor rzadko wstawał. Przyjmował interesantów oparty łokciami o gruby blat, tak jakby bez niego mógł zatonąć w brązowym, poplamionym dywanie. Teraz wszystko wyglądało tu inaczej. Zmieniła się nawet lampa i zasłony w oknie.
Nowy dyrektor zapytał czy jest zadowolona z pracy w klinice i czy jest coś, co sprawia jej trudność lub wymaga zmiany. Miał szczupłe kolana, pachniał elegancką wodą kolońską, a jego koszula była tak świeża i chrupiąca, jakby z każdą godziną odnawiała się na jego skórze zamiast więdnąć.
Z zainteresowaniem i szacunkiem, cierpliwie i spokojnie czekał na jej odpowiedź. To było bardziej onieśmielające niż atmosfera władzy i próba zdobycia emocjonalnej przewagi, której się spodziewała.
– Wszystko jest w najlepszym porządku – powiedziała w końcu i kiedy sama usłyszała te słowa, uświadomiła sobie, że wcale nie odpowiada na pytanie, tylko raczej usiłuje przekonać nowego dyrektora, że nie jest tu potrzebny.
– To wspaniale! – odrzekł.
Zapadło milczenie. To jasne, że nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia.
– Ma pani bardzo dobre opinie u pacjentów – niespodziewanie powiedział dyrektor.
Spłoszyła się, spojrzała na niego z zaskoczeniem. Co to znaczy? Czy on pyta pacjentów o to jak podobała im się wizyta? Już miała tłumaczyć, już otworzyła usta, gdy dyrektor dodał:
– To wyniki z anonimowej ankiety.
Skinęła głową. Nie pomylili się. To co robi ten nowy dyrektor nie przyniesie mu poparcia. Klinika nie jest zwykłym przedsiębiorstwem, którym można zarządzać benchmarkami, cokolwiek to oznacza.
– Dziękuje za miłą rozmowę – odezwał się dyrektor. Uśmiechnął się, poczekał, żeby Anna wstała pierwsza, odprowadził ją do drzwi.
– Dziękuję – wyciągnęła do niego niezgrabnie rękę.
Spojrzał na nią ze współczuciem, tak jej się wtedy wydało. Nie miała jednak najmniejszego zamiaru, żeby się nad tym zastanawiać. Czym prędzej zamknęła drzwi i poszła do gabinetu na spotkanie z następnym pacjentem.ROZDZIAŁ 4
Anna złożyła starannie białą bluzkę. To jest jedna z tych niemożliwych rzeczy, które przelotnie budzą ciekawość, a potem spadają w otchłań niepamięci. Ale skąd to chwilowe zauroczenie? To wiosna! – odpowiedziała sobie w myślach. Wszystko się budzi, rośnie, chce być nowe, inne, w momencie nieuwagi mój umysł przylgnął do niedorzecznej myśli o czymś, co nigdy nie może się zdarzyć. To była jedyna rzecz, co do której nie miała wątpliwości. Wszystko inne było jak rozpryski kryształu oświetlonego niewidzialnym słońcem. Lśniło, migotało, nęciło i oślepiało jednocześnie.
Wygładziła zmarszczenia i schowała bluzkę tam, gdzie trzymała nigdy nie noszone ubrania. Zdjęła dżinsy. Poczuła z ulgą, że szalejące myśli zwalniają, wracają do stajni jak wybiegane konie. Westchnęła głęboko. Spokojnie. Już po wszystkim. Być może wyobraźnia potrzebowała jednego ostatniego wyskoku, po którym teraz podda się kontroli jej naukowego umysłu.
– To wiosna – przypomniała sobie Anna.
Jeszcze tylko uciszyć ten pulsujący żar ciała, nieposłuszny woli i myślom. Jej pochwa była jak szeroko otwarty dziób wygłodniałego ptaka, który przebudził się właśnie do życia. To niesłychane! – myślała Anna zaciskając uda. – Co się ze mną dzieje?! Mój srom jest wielki jak gorąca ryba i ledwie się we mnie mieści! Nabrzmiałe od krwi wargi łopoczą jak skrzydła. Chcą mnie ukraść, porwać ode mnie samej i uciec tam, gdzie wśród drzew i pagórków płyną strumyki gaszące pragnienie. Skąd ten chciwy głód, jakiego nigdy nie czułam?…
Ścisnęła palcami wzgórek między udami i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że przestała oddychać. Wypuściła głośno powietrze i poczuła jak wraca jej chłód, podnoszą się fale jej wewnętrznego oceanu, przestaje widzieć ogromne, wpatrzone w nią oczy ryby z rozwartym pyskiem, nastaje cisza. Cisza na oceanie. Ulga. Jeszcze trochę wzmożonym ciepłem pika w ukryciu jej kobiecość, ale to nic. Uspokoi się, wycofa do podziemnej nory jak przestraszona murena. Nic tu po niej. Nie ma życia. Nie ma przeznaczenia. Anna założyła za ucho kosmyk włosów.
– Ucisz się! – rozkazała w myślach swojej namiętności. – Milcz! Nie możesz pragnąć tego, czego nie możesz mieć. To nie ma sensu! To głupie! To niepotrzebne! Dokąd to ma cię zaprowadzić? Chcesz zaprzepaścić wszystko, na co tak ciężko pracowałaś? I dla czego? Chwilowego uniesienia? Niedojrzałej fascynacji? Tego chcesz? Zburzyć całe życie i zostać z niczym?!
– Nie – odpowiadała sobie z ulgą. – Już dobrze. Już mi lepiej. Nie utonę w tym szaleństwie. Jestem silniejsza niż przejściowe, niepotrzebne, przypadkowe emocje. Muszę iść do pracy. Zawieźć syna na korepetycje, starszemu wybić z głowy najnowszy niedorzeczny pomysł. Otrząsnąć się. Leczyć ludzi. Myśleć rozsądnie. Już dobrze.
Włożyła bluzkę w kwiatki z długimi rękawami, zostawiła rozpięte dwa najwyższe guziki, żeby łatwiej oddychać. Pantofle, spódnica, zaczesała włosy do tyłu. Mam wyglądać profesjonalnie – powtarzała sobie. – Nie muszę się nikomu podobać, tylko sobie.
Odsunęła się o krok, spojrzała na siebie krytycznie. Wąskie, szare oczy, ścieżynki zmarszczek rozbiegających się w pośpiechu, jakby chciały uciec z jej twarzy. Przeciętność, nic wyrazistego. Kiedyś z krótkimi włosami wyglądała prawie jak chłopak. Nie ma w sobie nic, co kojarzy się kobiecością. Szczupły nos, trochę za duży, zawsze tak o nim myślała. Wąskie usta. Szare brwi. Nikłe rzęsy.
– To dobrze – pomyślała uspokojona. – Taka właśnie mam być. W tle, nie przyciągająca niczyjej uwagi. Jak niepozorny słowik, który głosem wskazuje ludziom właściwą drogę. W tym leży moja siła.
– A może… – odsunęła się o krok, przechyliła głowę. Sięgnęła po tusz i powoli, starannymi ruchami pomalowała rzęsy. Przedostatni wykład dla studentów, może dzisiaj go nie spotka, to by bardzo uprościło sprawę. Potem wizyta u profesora. To zawsze przywraca ją do pionu. No przecież! Zaniedbała to ostatnio, odwołała poprzednią wizytę, teraz za to płaci. Umysł psychiatry wklejający historie innych ludzi może czasem płatać figle. Dlatego każdy psychiatra musi regularnie odwiedzać swojego terapeutę.
Uśmiechnęła się. Ot i cały sekret! Klasyczny przypadek. Ostrzegali przed tym na studiach. Za dużo pracy, za mało mentalnej regeneracji. Nadrobi to dzisiaj. W drogę!
Porannych pacjentów poprowadziła ściśle zgodnie z procedurą. Przepisała leki, łagodnie zachęciła do wzięcia udziału w anonimowej ankiecie, unikała emocjonalnego zaangażowania. Wykład skróciła do czterdziestu pięciu minut i nie zachęcała do pytań. Unikała patrzenia na pierwszy rząd, ale wiedziała, że on tam jest, śledzi jej każdy ruch, słucha z niewinnym wyrazem wielkiego zaciekawienia. Robi notatki. Czeka na jej spojrzenie.
Poczuła się zwycięsko w starej bluzce w kwiatki, która jak tarcza broniła ją przed atrakcyjnością i przyciąganiem uwagi. Nikomu nie może się podobać w tym naukowym stroju. Mundur zabija kobiecość i tak ma być. Milcz, głupia wagino. Człowiek nie jest dziką bestią, żeby bezrefleksyjnie ulegać pożądaniom.
– Boże! – uśmiechnęła się do siebie. – Jaka ja byłam głupia! Przez nieuwagę doprowadziłam siebie na skraj przepaści! Na szczęście ani przez chwilę nie rozważałam tego na poważnie. To był tylko chwilowy przypadkowy rów, który miał mi ukazać własną omylność i naprowadzić na właściwą drogę!
Pożegnała się bardzo szybko i wyszła zanim wszyscy studenci wstali. Jeszcze jeden wykład za tydzień i nigdy więcej nie będzie musiała mierzyć się z czymś tak dziwnym i obcym jej naturze. Będzie mogła spokojnie skoncentrować się na wypełnianiu obowiązków jako lekarz, jako matka, jako… – zawahała się – …jako żona. Po kolei, nie wszystko na raz. Na wszystko będzie czas i odpowiednia pora. Najpierw to co najważniejsze. Ktoś podsunął starszemu synowi pomysł samotnej wędrówki z plecakiem za kołem polarnym. Sam by na to nie wpadł! Trzeba mu uświadomić wszystkie niebezpieczeństwa, jakie się z tym wiążą. On już chce kupować namiot! I co, miałby wyruszyć tak bez żadnego przygotowania? Po tygodniu będzie chciał wracać! Co tam po tygodniu! Następnego dnia będzie dzwonił i prosił, żeby tata przyjechał i zabrał go do domu!
Pokręciła głowę. Co tym dzieciakom przychodzi do głowy! Ale może to dobrze, że ma się czym zająć. To sprowadza ją na ziemię. Zjadła zupę ogórkową i naleśniki. Ze świeżą energią zastukała do znajomych ciężkich drzwi. Jest tak, jak lubiła: tradycyjnie, po staremu. Najważniejsze to wiedzieć dokąd się zwrócić kiedy potrzeba pomocy. Na tym polega jej zawód, pomyślała z dumą. Teraz tym lepiej rozumie swoich pacjentów i tym mocniej czuje powołanie, żeby nieść im ze zrozumieniem pomoc w rozwiązywaniu codziennych problemów i problemów z codziennością. Odetchnęła i z ulgą weszła do gabinetu profesora.ROZDZIAŁ 5
Był jej psychoterapeutą od czasów studenckich, zawsze rzeczowy, dokładny, precyzyjny. Naprowadzał ją na właściwy trop zawsze kiedy miała wątpliwości. Przed ślubem, podczas trudnej ciąży i kiedy jej małżeństwo przechodziło kryzys. Radziła się go czasem w trudniejszych przypadkach swoich pacjentów.
Usiadła. Poczuła się bezpiecznie w znajomym zapachu kurzu starych zasłon i drewnianego biurka.
– Co nowego, pani doktor? – zapytał profesor.
Ona zawsze mówiła do niego „panie profesorze”, on do niej „pani doktor”. Przez lata niewiele się zmienił. Tylko jego tweedowa marynarka coraz trudniej dopinała się z przodu.
Anna westchnęła. Od czego zacząć? Co nowego? Wszystko wydaje się nowe, inne od tego co było. Nawet zieleń tej wiosny jest dużo bardziej intensywna niż kiedykolwiek! W ciepłe dni ptaki śpiewały tak głośno, że zagłuszały głosy z telewizora. Pod koniec maja zakwitł bez o oszałamiającym zapachu.
Sięgnęła po łyk wody.
– Nie wiem co powiedzieć – przyznała. – Nagle wszystkie myśli uciekły mi z głowy.
– Dużo pracy? – domyślił się profesor.
– Bardzo.
– Stres?
– Tak.
– Miewała już pani wcześniej problemy z pamięcią?
– Ja? – zająknęła się.
– To zupełnie naturalne – uspokoił ją. – Problemy ze snem?
– Ostatnio tak – przyznała. Bywały noce kiedy leżała z otwartymi oczami z niewypowiedzianym szczęściem słuchając jak w ciemności śpiewają ptaki. A potem przez cały dzień miała nadzwyczajną energię. Wpadała na nowe pomysły, poprawiała wykłady, rozmawiała z pacjentami, znalazła nawet w końcu hydraulika, który naprawił cieknące krany. To nadzwyczajna wiosna. Nagle znów powrócił obraz, który z taką mocą usiłowała od siebie odepchnąć. Wielkie, ciemne, szczere, ciepłe oczy zbliżające się do jej twarzy. Poczuła jak ciało jej mięknie, wypełnia się słodkim sokiem pożądania, jak cała jej naukowa rzeczowość rozpierzcha się i rozlewa bezładnie po spłowiałym dywanie, w który wsiąkły wcześniej tysiące innych niewysłowionych łez i niezaspokojonych pragnień.
Anna poczuła, że tonie.
– Źle się pani czuje? – zauważył profesor.
– Trochę – przyznała.
– Jak określiłaby pani swoje ogólne samopoczucie na skali od jednego do pięciu?
Zawahała się. W tej chwili jeden i pół, ale dzisiaj rano plus dziesięć. A potem równe pięć do chwili kiedy straciła na moment kontrolę nad swoimi myślami.
– Nie wiem co się ze mną dzieje – powiedziała bezradnie.
Profesor pokiwał łagodnie głową.
– Gwałtowne zmiany nastroju? – podsunął. – Męczliwość? Rozdrażnienie? Zniechęcenie?
Patrzyła nieruchomo na dywan. Zapadła krótka cisza.
– Ile pani ma lat? – zapytał profesor.
– Pię… – coś spęczniało jej nagle w gardle. Odchrząknęła. – Pięćdziesiąt sześć.
– Poczucie obniżenia jakości życia to normalny objaw w tym okresie – powiedział profesor. – Doskonale pani o tym wie.
– Tak – skinęła głową. Setki razy sama wygłaszała te słowa do swoich pacjentek. To naturalny proces biologiczny, podczas którego dochodzi do zmniejszenia i ostatecznie całkowitego zatrzymania wydzielania estrogenów, co ma wpływ na stan fizyczny i psychiczny. Mogą się pojawić epizody depresyjne, uderzenia gorąca, nocne poty…
– To naturalny proces biologiczny, podczas którego dochodzi do zmniejszenia i ostatecznie zatrzymania wydzielania estrogenów w organizmie kobiety – mówił profesor. – To wywiera wpływ na psychiczne i fizyczne samopoczucie, pojawiają się epizody depresyjne, uderzenia gorąca, nocne poty, zwiększona drażliwość, nietrzymanie moczu, suchość pochwy?… – spojrzał na nią pytająco.
Spojrzała znów na dywan zastanawiając się ile razy już to słyszał.
– Jak układa się pani współżycie z mężem?
– W normie – powiedziała cicho nie podnosząc oczu.
– Bolesność podczas stosunku?
Dywan miał czerwone wzorki wyglądające jak strumyki krwi. Podeptane podeszwami obcych butów, spłowiałe od plam słońca wpadających przez okno, wciąż wydawały się mieć nadzieję i płynąć w poszukiwaniu ujścia.
– Mam pacjentkę, która rozmawia ze swoją waginą – powiedziała Anna.
Profesor poruszył brwiami.
– O czym? – zapytał.
– Pacjentka twierdzi, że jej wagina zamienia się w gorącą rybę i namawia ją do robienia… rzeczy. Spełniania fantazji seksualnych.
– Historia zaburzeń psychicznych?
– Brak.
– Ile ma lat?
– Pięćdziesiąt… trzy.
– Okres okołomenopauzalny. Prawdopodobnie zaburzenia hormonalne. Wiele kobiet w czasie klimakterium przechodzi przez kryzys kobiecości, ma trudności z odnalezieniem sensu. Mężatka?
– Tak.
– Dzieci?
– Tak.
– Od dawna rozmawia ze swoją pochwą?
– Od kilku miesięcy.
– Zaburzenia hormonalne. Kryzys wieku średniego. Sugerowała jej pani hormonalną terapię zastępczą?
Anna podniosła wzrok. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że trajektoria jej życia uległa nagłemu rozmnożeniu. Przyszła tutaj po wzmocnienie wszystkiego w co wierzy i wsparcie naukowe. Profesor był jej mentorem i przewodnikiem. Od niego uczyła się życiowych i zawodowych wartości. Do niego zwracała się w chwilach zwątpienia. Zawsze słuchała bez sprzeciwu. Nie przyszło jej nawet do głowy, żeby podjąć dyskusję.
Profesor miał zawsze rację.
Ale czy on miał rację dlatego, że miał rację, czy dlatego, że wszyscy za takiego go uważali?
– A jeśli jej wagina chce jej powiedzieć coś ważnego? – zapytała Anna.
Profesor roześmiał się i szybko spoważniał pod jej wzrokiem.
– Pani mówi poważnie!
– Zadaję sobie pytanie – odrzekła. – Mówi się, że mężczyźni myślą penisami. Co to właściwie oznacza?
Profesor potrząsnął głową i drgnął jakby ugryzła go mrówka.
– To fizjologicznie i ewolucyjnie uwarunkowany odruch zapewniający sukces reprodukcyjny.
– To wiem – ucięła Anna. – Ale co to właściwie oznacza? Jak to się odczuwa? Czy penis staje się alter ego?
– Broń Boże! – roześmiał się profesor. – Mężczyźni nie są tak skomplikowani jak kobiety. Penis rośnie na widok podniecającego obiektu, to wywołuje pożądanie w najlepszym razie prowadzące do zaspokojenia, i to wszystko.
Anna siedziała wyprostowana słysząc jak echo tych słów krąży po jej głowie. „Na widok podniecającego obiektu”, znaczy kobieta jest dla mężczyzny obiektem, który wzbudza pożądanie albo… albo… Nagle przypomniała sobie spojrzenie nowego dyrektora kliniki kiedy odprowadził ją do drzwi. Patrzył na nią takim samym wzrokiem jak profesor, a gdzieś w kącikach jego ust czaiło się współczucie. Tak jakby chciał powiedzieć:
– Przykro mi, że jest pani starzejącą się kobietą, przekwitanie, klimakterium, histeria, depresja, infekcje, rozpacz, beznadzieja.
Spojrzała na czubki swoich czarnych pantofli idealnie pasujących do tego szarzejącego dywanu z uwięzionymi strumykami krwi, mankiety starej satynowej bluzki w kwiatki, która dawała jej poczucie bezpieczeństwa i jednocześnie stawiała na równi ze wszystkim, czym nie chciała być.
– Teraz istnieją nowoczesne preparaty hormonalne o znacznie mniejszym spektrum efektów ubocznych i powszechnie uważane za bezpieczne – powiedział profesor łagodnie się do niej pochylając. – Przynoszą ulgę w stanach podwyższonej drażliwości, nietrzymaniu moczu, infekcjach intymnych, pomagają przywrócić utraconą radość z życia.
– Wiem – odrzekła w myślach Anna. – Czytałam te same ulotki.
– To nic wstydliwego, to normalna kolej rzeczy. Starzejemy się.
– Ja mam dopiero pięćdziesiąt sześć lat! – pomyślała Anna.
– Pani ma już pięćdziesiąt sześć lat – powiedział profesor. – To ostatni dzwonek, żeby rozpocząć zastępczą terapię hormonalną. Później może być już za późno.
– O mój Boże! Moje życie jest jak ta tweedowa marynarka ze wzmocnionymi łatami na łokciach! – pomyślała Anna.
– Zmiany są nieuniknione i to naturalne, że proces starzenia się wywołuje bunt – ciągnął profesor. – Skóra wiotczeje, powieki opadają, kości stają się kruche, pojawiają się pierwsze oznaki późniejszego otępienia: zaniki pamięci, problemy z koncentracją, okresy apatii, epizody depresyjne.
– Jeśli zmiany są konieczne, to dlaczego nic się nie zmienia?! – zawołała Anna. – Zmiany są oznaką rozwoju, dlaczego więc miałabym starać się za wszelką cenę ich unikać? Może ja chcę doświadczać w pełni świadomie wszystkich zmian, wszystkich zmian, jakie są jeszcze przede mną w tym życiu?
Pytanie zawisło w powietrzu jak okruch pyłu, a profesor zdmuchnął go z dobrotliwym uśmiechem.
Kiedy Anna wstała, nagle poczuła na twarzy wiatr, który tylko czekał, żeby zabrać ją dalej ze sobą.ROZDZIAŁ 6
Ochłonęła w deszczu. Wciśnięta w kąt ławki na przystanku autobusowym, zawinięta w beżowy płaszcz, który wczoraj wydawał się ładny. Była zbyt zmęczona, żeby myśleć, a jednocześnie miała ochotę krzyczeć. Chciała schować się przed wszystkimi i jednocześnie chciała dumnie kroczyć środkiem ulicy, niech wszyscy na nią patrzą. Jak ja mogę pragnąć dwóch sprzeczności? – zapytała siebie.
Czuła się tak, jakby coś jej odebrano, a jednocześnie miała poczucie totalnej pełni. Była wyczerpana i pełna siły. Chciała płakać z bezsilności i krzyczeć tak głośno, żeby zagłuszyć wszystkie inne słowa.
Boże, co się ze mną dzieje?
Lekarz z dwudziestoletnim doświadczeniem, specjalista szanowany zawodowo, mężatka, matka dwóch synów, zawsze kasuje bilet w autobusie, jeździ na szkolenia, czyta książki, jest lubiana przez pacjentów, ma sukcesy w swojej dziedzinie, lubi zwierzęta, ma umiarkowane poglądy polityczne, jest rozsądna i rozważna, sprawiedliwie stara się zawsze zobaczyć racje obu stron… I wszystko, do czego sprowadza się jej istnienie, to współczujące spojrzenie, menopauza i terapia hormonalna?…
Boże, czy ja przechodzę kryzys tożsamości?
O Boże! Czy kryzys tożsamości ma te same objawy co menopauza?! Czy nie jest normalne, że zadajemy sobie pytania o sens, szukamy odpowiedzi i dopóki ich nie znajdziemy, czujemy niepokój, lęk, bezsenność, bóle głowy, zmiany nastroju?!
Anna ze zdumieniem patrzyła na mokre czubki swoich butów. Na buty stojących obok osób. Uniosła brwi ze zdziwieniem. Te buty wyglądały jak lądowiska dla pojazdów kosmicznych. Albo jak pojazdy kosmiczne z gotowym lądowiskiem. Grube podeszwy o dziwnych kształtach i wybrzuszeniach, tak jakby miały amortyzować nieznośny ciężar życia.
– Ale przecież kupno nowych butów nie zmieni rzeczywistości – pomyślała.
– A właściwie dlaczego nie? – odpowiedziała sobie od razu. – Kiedy patrzysz z innej perspektywy, widzisz przecież zupełnie coś innego. Nie mówiąc już o tym, że jesteś postrzegany w zupełnie inny sposób.
Przycisnęła palce do ust. Takim gestem, jakby chciała uciszyć własne słowa. Kim ja właściwie jestem? Kim ja właściwie jestem?… Dlaczego zadaję sobie takie pytania? Czy chciałabym być inna? Robić coś innego? Być kimś innym? Czy nagle straciłam poczucie sensu, czy w ogóle nigdy go nie miałam?…
Patrzyła przez kropelki deszczu na ulicę, trawnik, zwiędłe tulipany. Przekwitanie – przypomniała sobie. Klimakterium. Może kobiety rzeczywiście są jak tulipany. W maju kwitną, są czerwone, piękne, wszyscy chcą je widzieć i podziwiać. A potem przychodzi czerwiec, płatki zaczynają się marszczyć, brązowieją na końcach, aż w końcu opadają i nikt już nie zwraca na nie uwagi. Zostaje tylko śmieszny kikut, łodyga, nikomu do niczego nie potrzebna. Byłeś kiedyś wonnym tulipanem, a teraz patrzę na ciebie ze współczuciem, bo jesteś ofiarą przemijania, straciłeś płatki, nie masz koloru, nikt już na ciebie nie patrzy.
Westchnęła. I jak żyć dalej z tą świadomością? Przypomniała sobie pacjentki, które płaczą w jej gabinecie i mówią, że czują się niewidzialne, nie chcą dalej żyć. Co im zwykle mówiła? Zgodnie z procedurą. Rozpoznanie, szczegółowy wywiad psychologiczny. Czy występują zaburzenia snu, apetytu, libido, wahania nastroju, utrata radości, myślenie depresyjne, zmęczenie, niepokój, stany lękowe… Depresja, recepta, skierowanie na dalsze badania.
Zakręciło jej się w głowie. Czy ja mam depresję? Czy to tylko kryzys tożsamości? Czy to wszystko tylko objawy menopauzy?… Ale dlaczego tak nagle?
W sumie nie nagle – przypomniała sobie. Od pewnego czasu coś zaczęło się zmieniać. Jak? Dlaczego? Czy tak musi być? Czy to normalne? Co ja mam teraz z tym zrobić?
– To minie! – odpowiedziała sobie i równie nagle zrozumiała, że nie. Od lat powtarzała sobie, że to minie i nigdy nie minęło. Rosło w niej. Udawała, że tego nie ma, spychała w głąb umysłu, serca, duszy, nie chciała tego widzieć, nie miała na to czasu, zbyt zajęta codziennymi troskami.
Poczuła się jak schwytana w sieć. Jak nieuważny błazen, który sprytnie chciał od środka zbudować schronienie i zamurował sam siebie. Jak ptak, który co wieczór przylatywał do karmnika, żeby w końcu odkryć, że ktoś zamknął drzwi klatki. Jak wierny pies na łańcuchu. Tylko co dalej? Co dalej?… Musi znaleźć nowego psychoterapeutę, pójść do ginekologa i jeszcze raz porozmawiać o HTZ, wziąć może kilka dni wolnego i… i… i…
Zamknęła oczy. Pozwoliła objąć się słodkiej fali pożądania, namiętności, ciepła. Chciała myśleć o nim, chciała w wyobraźni splatać się z nim nagim ciałem, poczuć jak jego spragniony, poszukujący dar męskości wchodzi w nią, powoli coraz głębiej, wywołując w niej fale rozkoszy, nieprzebranej, szalonej, wielkiej jak świat, a ona jest jak świeżo rozkrojony owoc ociekający słodkim sokiem. Tylko tego chciała. Wiedziała, że to nie minie. I po raz pierwszy nie chciała z tym walczyć.ROZDZIAŁ 9
Nic się właściwie nie działo. Przyjęła tego ranka jeszcze troje pacjentów, obserwując jak przesuwają się promienie słońca po jej stopach, szarym chodniku w paski, drewnianej podłodze, która z wdzięcznością rozgrzewała się i lśniła ciepłym światłem. Przypomniała sobie beznamiętną twarz profesora, który na pamięć znał takich pacjentów jak ona. Zawodowo do tej pory był jej życiowym ideałem. Teraz zaczęła się zastanawiać. Czego nauczył się od niej dzisiaj ten nauczyciel matematyki? Czego w ogóle mógłby od niej potrzebować? Przychodzi na psychoterapię raz w miesiącu, bo taki jest wymóg prywatnej szkoły. W przeciwnym razie nigdy by się nie spotkali. Czy psychologia tworzy problemy, czy stara się je rozwiązać?… A może tworzy je, żeby potem zajmować się ich rozwiązywaniem? Chłopiec ze spektrum autyzmu o ponadprzeciętnych zdolnościach matematycznych jest przypadkiem chorobowym, czy wzorem do naśladowania? I czy struktury społeczne, w które wierzymy, ułatwiają życie, czy stanowią ograniczenia?
Czy jej profesor był synonimem profesjonalizmu i mądrości, czy może raczej zastałego męskiego szowinizmu, z którym nie ma dyskusji? Czy postrzeganie kogoś jako męskiego szowinistę nie jest kobiecym szowinizmem? Anna westchnęła. Świat jest tak urządzony, że każdy ma swoje miejsce. Zajmujemy je dla poczucia bezpieczeństwa. A potem buntujemy się, że chcemy czegoś innego. Wszystko zaczyna się jednak…
– Wszystko zaczyna się jednak tam – powiedziała młoda mężatka siedząca w fotelu i oczami wskazała podłogę. – Ja czuję tylko obojętność.
– Jak ta obojętność się wyraża?
– Cisza. Nic się nie dzieje. To chyba nie jest normalne?
– To może być przejściowe – Anna uśmiechnęła się. – Niech mi pani wierzy, nie ma czegoś takiego, co można by nazwać „normalne”.
Mężatka siedziała z upartą miną.
– Jak układają się pani relacje z mężem? Proszę mi coś o nim opowiedzieć.
– Okropnie. Powiedział, że zabije naszego psa.
Słowa, słowa, słowa. Dlaczego to powiedział? Był wściekły na mnie. Czy myśli pani, że on to zrobi? Nie, ale wciąż to słyszę w głowie. Wściekłość i bezradność, wzajemne pretensje i żądania zasilane małościami charakteru, z których żadna ze stron nie zdaje sobie sprawy. Złośliwość, próżność, źle pojęta duma i ambicja, a obok nich dotkliwy strach przed odrzuceniem, brak poczucia własnej wartości, skłonność do obwiniania innych i unikania własnej odpowiedzialności. To regularny naleśnik współczesnych związków. Jego rozwijanie i zrozumienie to terapia na lata.
– Zadam pani inne pytanie – Anna odłożyła notatnik, oparła się wygodnie. – Czy rozmawia pani ze swoją waginą?
Speszona mężatka otworzyła szeroko oczy. Wyglądała tak, jakby bała się poruszyć.
– Czy pani wie co to jest wagina? – zapytała spokojnie Anna.
– No tam na dole – odrzekła mężatka zaciskając kolana.
– Czy mogłaby ją pani opisać?
– Ja… Jak… – zająknęła się mężatka.
– Tak jak pani ją widzi. Jak pani ją czuje. Nie chodzi o to co mówią podręczniki do anatomii.
– Nic nie czuję.
– Proszę spróbować.
Mężatka pokręciła przecząco głową i spojrzała na Annę błagalnym wzrokiem.
– Nie lubi pani słowa „wagina”?
– Nie.
– Woli pani inne słowo? Pochwa? Szparka? Cipka?
– Nie! Pani doktor, mnie tak wychowano, że to są brzydkie słowa.
– Czy lubi pani słowo łokieć?
– Może być.
– Kolano?
– Może być.
– To są słowa nazywające części ciała. Czy myśli pani, że są takie części ciała, które nie mają prawa być?
– Mogą być, tylko po co o nich mówić.
– Tam mieszka pani kobiecość. Ruch mieszka w pani nogach, miłość w pani sercu, a kobiecość mieszka w tym ciepłym zakątku, do którego kobiety boją się zaglądać.
– Bo po co.
– Mam pacjentkę, która czuje tam gorącą rybę.
– Jak ryba może być gorąca? Chyba że smażona ryba?
– Żywa ryba. Błękitna ryba w zatoce nieba jasnych chmur. A czasem znów jest jak ptak przebudzony po długiej zimie, który nie może przestać śpiewać unoszony radością i zapachem majowej czeremchy. Czasem jest soczystym zielonym groszkiem. Czasem jest mieniącą się perłą w kołnierzyku jasnych płatków mlecznej róży. Czasem jak kwiat świętojańskiej nocy rozkwita sekretnie na moczarach w gorącą letnią noc. Czasem jest wielką pszczołą na plastrze łąkowego miodu. Czasem na leśnej polanie rośnie jak nagrzana słońcem poziomka. Czasem jak poezja jest zaklętymi w słowach drżeniami. Szalonym tańcem wiatru na pustyni. Bywa też smukłą łodzią, co z kroplistym pluskiem rozcina toń cichej rzeki. Roznieconym horyzontem i ognistą kulą zachodzącego słońca. Stokrotką, liściem dębu i baobabem.
Ciszy w gabinecie nie trzeba ratować. Milczenie składa się przecież ze wszystkich słów, które jeszcze nie zostały usłyszane. Życie nie potrzebuje kontroli, tylko raczej stawania się jednością z tym co jest. Droga jest procesem. Każdy krok przynosi coś, czego nie było wcześniej.
– Chyba rozumiem – odezwała się wreszcie mężatka. – Że to jest jak boginia?
– Boginia! – powtórzyła Anna z zaskoczeniem.
– Taka, która może się przemieniać w co chce.
– Tak!
– Tylko jakby mogła pani nie używać tych słów.
– Pochwa? Wagina?
– Właśnie tych.
– Są też inne – zaproponowała Anna. – Na przykład joni. Co pani o tym myśli?
– Joni?…
– To słowo ze starożytnych Indii, z sanskrytu. _Yoni_ oznaczała źródło.
Dziewczyna skinęła głową bez entuzjazmu.
– W szkole napisałam rozprawkę o oceanidach, które potrafiły zmieniać kształt kiedy chciały być kimś innym. Mogły być kim chciały.
– Kim chciała pani być?
– Nie pamiętam.
– W Indiach uważano, że _yoni_ jest źródłem życia i całego wszechświata – przypomniała sobie Anna. – Czy to się pani podoba?
I poczuła nagle jak rośnie sklepienie jej wewnętrznego kosmosu przebudzonego na dźwięk tego słowa, uświadamiając sobie jednocześnie, że sama nigdy wcześniej tego nie poczuła i nie doświadczyła. Jak _yoni_ może być źródłem wszechświata? – pomyślała i podążyła za tym pytaniem na skraj wszystkiego co zna i wie, bo zrozumiała w jednej chwili, że nikt nie tłumaczy tego, co trwa w wieczności skąpane w atramentowej ciemności galaktycznej ciszy. I że tylko tam znajduje się prawda i że nigdy nie zostanie ona nazwana słowami, zapisana w księgach i pojęta. W delikatnym dotyku gwiezdnego lśnienia, w drżeniach tego co zwykliśmy nazywać niebem, w tragicznie jasnej pustce i mgnieniu nadziei, w ciepłym oddechu tego, co staje się życiem, by powrócić do bezruchu. Dotykiem palców w klawisze zaklętego fortepianu, z którego płynie ledwie słyszalna muzyka ciszy. Tym wszystkim stała się w jednej chwili. I nie chciała już być niczym innym.